wtorek, 19 listopada 2013

"The Counselor"

W zeszłym roku do narkobiznesu w kinematografii swoją cegiełkę dołożył upadły Oliver Stone. "Savages" naprawdę mnie nie zachwycił, niemniej było to raczej dzieło w stylu McG niż reżysera "Plutonu". W tym roku, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, za handel anielskim pyłem zabrał się sam Ridley Scott. Brytyjczyka nie trzeba nikomu przedstawiać, aczkolwiek dotychczas raczej nie był kojarzony z tego rodzaju tematyką. Co więcej, w roli pomagiera brytyjskiego mistrza (czyt. scenarzysty) wystąpił sam Cormac McCarthy, laureat Nagrody Pulitzera. A co jeszcze lepsze, Scott na planie filmowym zdołał zgromadzić gwiazdy z hollywoodzkiej ekstraklasy. Michael Fassbender, Cameron Diaz, Penélope Cruz, Javier Bardem, Brad Pitt – zestawienie tyleż imponujące, co dziwne (przynajmniej dla mnie). Zapewne większość z Was po tym wstępie pomyśli, że Ridley był w stanie wysmażyć z takich składników kolejne doskonałe dzieło, wydatnie zwiększające jego dotychczasową chwałę. Film, dzięki któremu wszyscy zapomną o wtopie "Prometeusza", i który stanie się MVP przyszłorocznej gali oscarowej. Niestety wystarczył rzut oka na oceny "The Counselor" zaraz po premierze, żeby dostrzec, iż something went terribly wrong.
źródło: http://www.impawards.com
Jak już wspomniałem we wstępie "The Counselor" to opowieść o handlu prochem. Niestety nie oglądamy tutaj gór anielskiego pyłu szmuglowanych przez granicę ani epickich bitew między kartelami z użyciem broni ciężkiej. Zasadniczo fabuła obraca się wokół jednego transportu, mającego przynieść zysk w wysokości 20 milionów USD. Tytułowy Counselor (Michael Fassbender) to prawnik obracający się wśród bardzo bogatych person, które nie zawsze dorobiły się swoich fortun w legalny sposób. A gdy w kasie naszego bohatera zaczyna być z deczka pustawo wpada na genialny, przynajmniej w jego mniemaniu, pomysł. Otóż aby podreperować domowy budżet postanawia wejść do narkogry i zainwestować w transport kolumbijskiej kokainy do Chicago. Początkowo wszystko idzie gładko, ale jak wszyscy wiemy z reklam życie to nie bajka.
Miłość bardzo.
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
Co zatem poszło nie tak? Po pierwsze scenariusz autorstwa Cormaca McCarthy'ego jest po prostu tragiczny. Gdybym miał ocenić dorobek tego renomowanego pisarza wyłącznie na podstawie "The Counselor" to byłoby naprawdę słabo. Debiut w roli scenarzysty wypadł tak fatalnie, że potencjalną, wyjściową ocenę każdego jego kolejnego dzieła będę ustawiał na poziomie 3/10. Wysiłki McCarthy'ego sprawiły, że w filmie jest niemal zero akcji, a przez większość czasu oglądamy tytułowego adwokata wysłuchującego pseudofilozoficznych monologów. I to dosłownie od każdego! Rozumiem, że takie teksty może sadzić Reiner (Javier Bardem), ale nie jakiś były klient w restauracji czy też cieć pracujący w meksykańskiej mordowni. Ilość tego gówna po prostu poraża. Podejrzewam, że Nicolas Winding Refn w całej swojej filmografii nie miał tylu dialogów, ile w "Counselor" upchnął McCarthy do spóły ze Scottem. Skoro przebrnęliśmy przez problem okropnych dialogów czas przyjrzeć się rozwiązaniom fabularnym. Generalnie nie zauważyłem żadnej świeżości, film nie wnosi kompletnie nic nowego do tematu narkobiznesu. Owszem bywa brutalnie, aczkolwiek niektóre rozwiązania wydają mi się wysoce upośledzone. Za najlepszy przykład niechaj posłuży dekapitacja, której dokonano za pomocą pułapki na intelektualnym poziomie Kojota ze Strusia Pędziwiatra (autentycznie!). Oczywiście pułapka została założona na publicznej drodze w USA, po której przez kilka godzin (tj. aż do czasu pojawienia się ofiary) nie przejechał dokładnie nikt! Wydaje mi się po prostu, że przez większość kręcenia filmu Scott i McCarthy mieli wyłączone mózgi.
Na bogato bardzo.
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
Świat przedstawiony w "The Counselor" to coś w rodzaju bling-blingowej utopii: piękni ludzie, Bentleye, wypasione posiadłości, brylanty z Amsterdamu, a nawet gepardy. Jedna z recenzji na IMDb zaczynała się od stwierdzenia, że Ridley nakręcił dwugodzinną reklamę Calvina Kleina. Wszystko to sprawia, że chłopcy z "Savages" w porównaniu do dzieła Scotta wyglądają jak Rumuni przy Lexusie. Może to właśnie z nadmiernego zbytku nasi bohaterowie zachowują się niemal jak idioci i w obliczu totalnej porażki nic nie robią sobie z gróźb kartelu. Wygląda to mniej więcej tak: towar za grube hajsy stracony, ale co z tego – będzie dobrze, kartel wyrozumiały, posłuchaj mojej historii o jakichś pierdołach. Beztroska filmowych postaci jest po prostu uderzająca! Winę w większym stopniu ponosi na pewno McCarthy, skoro stworzył takie gówno, ale gdzie miał mózg Scott, gdy brał się za kręcenie? Przecież tak doświadczony reżyser powinien być w stanie skorygować błędy swojego scenarzysty i wykrzesać cokolwiek, w szczególności, że posiadał tak znakomitą obsadę! Zamiast tego znajduję w "The Counselor" sekwencję, w której Malkina (Cameron Diaz) dosłownie rucha auto Reinera oraz wysoce żenującą scenę spowiedzi. O ile pierwszy motyw jest jeszcze do przyjęcia z powodu genialnej miny Reinera, ale nijak pasuje do Scotta, to drugi nadaje się raczej do jakiejś głupawej komedii. Jeśli chodzi natomiast o jakieś zalety to nie spodziewałem się, że kiedykolwiek napiszę to przy dziele takiego mistrza. Mianowicie - dostrzegłem aż ... dwie. Na plus zaliczę może ze dwa utwory ze ścieżki dźwiękowej oraz fakt, że wszyscy zwracali się do głównego bohatera per Counselor. Nic ponadto... Aha, jeszcze jedna kwestia: może przydałoby się zrobić napisy, gdy bohaterowie mówią po hiszpańsku? Wiem, że w USA sytuacja wygląda inaczej, ale tak się składa, że nie jestem Hispanic.
Javier, pls!
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
Mimo zgromadzenia wielkiej ilości hollywoodzkich gwiazd żadna kreacja mnie nie zachwyciła. Michael Fassbender przeważnie snuje się smutno po ekranie wysłuchując życiowych porad od reszty obsady, a czasami wydaje się zabujany w Penélope Cruz jak jakiś gimb. Z kolei wybranka jego serca to postać prawdziwie niewinna, dobra i w ogóle – po prostu nudna. Javier Bardem wypadłby całkiem młodzieżowo, gdyby jego postać nie była aż tak oderwana od rzeczywistości i gdyby nie wykreowano mu tak porażającej umysł stylówy. Cameron Diaz w roli zimnej suki odnalazła się całkiem dobrze, ale nie jest to kreacja szczególnie zapadająca w pamięć. Ostatni z wielkich, Brad Pitt, gra kolesia znającego temat i dysponującego poczuciem humoru – czyli tak jak zawsze. Ucieszyłem się jedynie z obecności na ekranie Natalie Dormer – długo zastanawiałem się skąd znam tę twarz zanim nie przypomniałem sobie, że występuje w "Grze o Tron". Generalnie z zebrania pięciu gwiazd wielkiego formatu nie wynika kompletnie nic.
Któż z nas nie sprowadzał koksu z Kolumbii?
(źródło: http://www.thecounselormovie.com)
"The Counselor" najzwyczajniej w świecie męczy i wkurwia. W trakcie ostatnich minut seansu ogarnęła mnie ogromna irytacja. Spodziewałem się, że nie będzie to wybitne kino, ale nie sądziłem, że McCarthy i Scott pójdą w tym kierunku. Uznaję "The Counselor" za brakujące ogniwo filmowej ewolucji pomiędzy normalnym kinem, a wyczynami pokroju "Revolveru" Guya Ritchiego. Widocznie im twardsze narkotyki są tematem filmu, tym cięższe i bardziej męczące filmy należy kręcić. Gdybym stanął przed wyborem jaki film obejrzeć ponownie to bez wahania wskazuję "Savages". Dzieło Stone'a przynajmniej jest lekkie w odbiorze i nie ma ambicji aby stać się pseudofilozoficzną opowiastką. A chociaż Oliver upadł nisko to jednak inspirował się samym McG, dzięki czemu jego film zapewniał jakiś poziom rozrywki (chociaż dosyć niski). W mojej opinii upadek Scotta jest jednakże o wiele bardziej bolesny i naprawdę nie wróży to dobrze jego przyszłej karierze. A Cormacowi McCarthy'emu, wzorem Rawlsa z "The Wire", dedykuję wielkiego fucka w oko za fatalne dialogi, których musiałem słuchać przez prawie dwie godziny i wyjątkowo gówniany scenariusz.
źródło: http://www.thecounselormovie.com
Ocena: 3/10 (niestety).

środa, 13 listopada 2013

"Rush"

Jakoś nigdy specjalnie nie fascynowałem się sportami motorowymi. Co prawda czasem oglądałem WRC i żywiłem spory szacunek do Collina McRae, aczkolwiek nie wkręciłem się w ten biznes zbyt mocno. Sytuacja zmieniła się diametralnie wraz występami Roberta Kubicy w Formule 1. Oczywiście jak przystało na typowego Janusza zostałem sezonowcem Roberta i zacząłem namiętnie oglądać wszystkie Grand Prix. Jednakże po jakimś czasie początkowy zapał osłabł, ale mimo to od czasu do czasu lubię sobie obejrzeć jakiś wyścig. Niemniej w czasie przygody z Formułą dowiedziałem się co nieco o tej elitarnej dyscyplinie. Nazwiska takie jak Jackie Stewart, Alain Prost czy Ayrton Senna przestały brzmieć obco. Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Ponieważ dziś na warsztat biorę aktualną nowość kinową, czyli "Rush", w Polszy występujący pod tytułem "Wyścig". Swoją drogą, gdy po raz pierwszy zobaczyłem filmowi plakat i umieszczony na nim tytuł ogarnęła mnie lęk i odraza. Od razu pomyślałem bowiem, że jest to jakiś remake albo wariacja na temat fatalnego "Driven" z Sylvestrem Stallone. Na szczęście bliższe przyjrzenie się fabule "Wyścigu" rozwiało wszelkie wątpliwości i fobie.
źródło: http://www.impawards.com
Film Rona Howarda opowiada o rywalizacji dwóch niezwykle utalentowanych kierowców: Austriaka Nikiego Laudy (Daniel Brühl) oraz Brytyjczyka Jamesa Hunta (Chris Hemsworth). Bohaterów poznajemy w 1970 roku, kiedy jeżdżąc w podrzędnej Formule 3 dopiero zaczynają budować własne legendy. Wraz z Laudą i Huntem w iście zawrotnym tempie przemierzamy lata 70-te by skupić się na roku 1976, w którym obaj kierowcy zawzięcie walczyli o tytuł mistrza świata Formuły 1. Howard skupia się nie tylko na bezwzględnej rywalizacji sportowej, ale przedstawia również życie prywatne herosów kierownicy oraz kierujące nimi motywacje.
źródło: http://www.rushmovie.com/
Lauda i Hunt to sportowcy z kompletnie innej bajki. W zasadzie za ich jedyną wspólną cechę można uznać wyjątkową bezczelność. Lauda, wywodzący się z bogatej austriackiej rodziny, to pracoholik, który chce mieć dopracowany najdrobniejszy detal techniczny w aucie. Przed każdym GP oblicza prawdopodobieństwo własnej śmierci i rygorystycznie trzyma się przyjętych norm. Niki nie jest specjalnie towarzyski (czasami to prawdziwy kutas), dlatego nie cieszy się szczególną sympatią kibiców, innych kierowców czy nawet własnego teamu. Z kolei Hunt to prawdziwa dusza towarzystwa, niestroniąca od wszelakich używek (na pierwszym planie oczywiście kobiety i alkohol). Brytyjczyka mało interesują techniczne osiągi bolidów, ale braki stara się nadrobić agresywną jazdą po torze. Mimo pozornego luzu Hunt przed każdym wyścigiem womituje ze stresu. Niezwykle ciekawym zabiegiem było wprowadzenie komentarza z offu obu kierowców, dzięki któremu poznajemy ich punkt widzenia. Twórcom filmu należą się ogromne brawa za obsadę dwóch głównych ról. Hemsworth i Brühl nie tylko pod względem fizycznym idealnie pasują do swoich postaci. Na ekranie widać prawdziwą chemię między aktorami, a ich prześmiewcze konwersacje to prawdziwy miód. Generalnie ogromną zaletą filmu są dialogi – większość jest naprawdę świetnie napisana i autentycznie zabawna. Jednakże nie pomyślcie czasem, że "Rush" jest komedią – choć scena z Laudą prowadzącym samochód należący do dwóch Włochów wyraźnie ma poprawić widzowi humor. Momentami film Howarda zamienia się w naprawdę gorzkie kino, a i mocnych scen nie brakuje. Wypadki na torze ukazano z pełnym realizmem, więc bądźcie przygotowani na krew, makabryczne złamania otwarte i paskudne poparzenia.
źródło: http://www.rushmovie.com/
Formuła 1 nie zajmuje w "Rush" dominującej pozycji, ponieważ zdecydowanie więcej miejsca poświęcono na portretowanie bohaterów. Mimo to sekwencje wyścigów nakręcono naprawdę doskonale! Tor oglądamy nie tylko z perspektywy zwykłego widza, ale także oczami Hunta/Laudy, czy też z nadwozia bolidu. Na mnie największe wrażenie wywarły jednakże ujęcia kręcone na ciasnych szykanach i zakrętach. Naprawdę nie sposób odmówić dynamiki i wizualnego mistrzostwa ekipie Howarda. Jak na razie widać same zalety, więc warto postawić pytanie czy "Rush" ma jakiekolwiek wady? Otóż pierwszy zarzut jaki nasuwa mi się na myśl to trochę nadmierna teledyskowość. Oczywiście rozumiem zamysł twórców, ponieważ do ukazania jest sześć lat rywalizacji, a film trwa tylko ponad dwie godziny. Jednakże momentami wydawało mi się, że można by troszeczkę zwolnić, ponieważ "Rush" zapierdala jak Hunt na ostatnich okrążeniach GP Japonii. Nie jest to może wielka wada, niemniej nie pozwoliła mi podnieść oceny filmu ponad to co znajdziecie na dole. W tym miejscu chciałbym również skrytykować nadmierną sielskość niektórych scen – głównie chodzi mi o relację Laudy z jego ukochaną. Jak dla mnie trochę za dużo lukru, ale jeśli tak było naprawdę to pozostaje tylko pozazdrościć Nikiemu tak wspaniałej i wyrozumiałej partnerki (nie wspominając już o jej nieprzeciętnej urodzie).
źródło: http://www.rushmovie.com/
Jak wspomniałem powyżej kreacje Hemswortha i Brühla zasługują na ogromne oklaski. Nie chcę wyróżniać któregokolwiek z nich, ponieważ w mojej opinii obaj spisali się znakomicie wcielając się w tak odmienne charaktery. Na szczęście również na drugim planie nie uświadczymy lipy i przypału. Role kobiece są naprawdę spoko, ale jeśli miałbym wybierać to zdecydowanie przedkładam Alexandrę Marię Larę nad Olivię Wilde. Sorry, ale Trzynastka nie jest w moim typie, chociaż gdy pojawiła się na ekranie ledwie ją poznałem. Bardzo klawo zobaczyć na ekranie Juliana Rhind-Tutta (Bubbles), którego uwielbiam od czasów serialu "Keen Eddie". Równie fajne wrażenia mam z kreacji Pierfrancesco Favino, który wcielił się w Claya, doświadczonego kolegę Laudy z teamu. Aktor dostał kwestię, która po prostu made my day – coś w stylu: kierowca z niego średni, ale jebaka znakomity. Na koniec wielkie wyróżnienie dla Christiana McKaya (lord Hesketh), ponieważ jego kreacja wniosła bardzo wiele do mojego sposobu postrzegania brytyjskich parów.

źródło: http://www.rushmovie.com/
"Rush" to naprawdę doskonały film, aczkolwiek ma pewne wady, które nie pozwalają mi wystawić wyższej oceny (chociaż zabrakło niewiele). Niemniej w kinie bawiłem się świetnie, a co najważniejsze nawet po wyjściu z sali czułem się bardzo dobrze. Historia zaciętej rywalizacji Laudy i Hunta została przedstawiona w niezwykle interesujący sposób, dzięki czemu "Wyścig" może spodobać się nawet osobom mającym o Formule 1 nikłe pojęcie. W kategorii filmu o sporcie prymat "Any Given Sunday" w dalszym ciągu pozostaje niezagrożony, chociaż "Rush" w roli pretendenta był kilkakroć większym zagrożeniem niż powszechnie hołubione "Moneyball" sprzed paru lat. Jeśli będziecie się zastanawiać na co wybrać się do kina w najbliższych dniach, to "Wyścig" mogę polecić bez przypału.
źródło: http://www.rushmovie.com/
Ocena: wyjątkowo mocarne 7/10.

piątek, 8 listopada 2013

"Cloud Atlas"

Przygotowując obiad w pewne słoneczne, sobotnie popołudnie długo zastanawiałem się jakiż film obejrzeć do posiłku. Miałem ochotę na totalne polskie ścierwo, ale niestety po raz kolejny nie udało mi się w odmętach internetu odnaleźć legendarnego "Enduro Bojz" z Janem Wieczorkowskim. Zrozpaczony failem zacząłem nerwowo przeglądać produkcje z poprzedniego i bieżącego roku, których jeszcze nie miałem okazji obejrzeć. Z nie do końca jasnych przyczyn wybór padł na niesławne dzieło braci rodzeństwa Wachowskich i Toma Tykwera. "Cloud Atlas", bo o nim mowa, budził mieszane uczucia pośród szacownej recenzenckiej braci, a nawet spotkał się z totalnymi hejtami. O ile zwykle niskie oceny pobudzają mój apetyt na obejrzenie danej produkcji, o tyle w przypadku "Atlasu Chmur" obawiałem się, że film będzie zły w niezwykle męczący sposób, przez co nie da mi mocy do radosnego hejtowania, a recenzja będzie powstawać w bólach i mękach. Na szczęście moje prognozy sprawdziły się tylko częściowo.
źródło: http://www.impawards.com
"Atlas Chmur" to kilka powiązanych ze sobą historii, osadzonych w różnych czasach i miejscach. Przestrzał jest dosyć szeroki, ponieważ podróżujemy przez XIX oraz XX wiek, a na dodatek mamy do czynienia z dwoma wizjami przyszłości – chujowej bliższej i jeszcze chujowszej dalszej. Oczywiście nie oglądamy cały czas jednej lokalizacji – akcja zmienia się jak w kalejdoskopie: odwiedzamy m.in. Wielką Brytanię, USA, czy też Koreę. Tematyka opowieści jest również diametralnie zróżnicowana: od handlu niewolnikami przez rozterki młodego kompozytora po niemal matrixowską wizję przyszłości z wybrańcem, który ma odmienić losy ludzkości. Generalnie nie widzę większego sensu w opisywaniu poszczególnych historii, ponieważ nobody gives a fuck, a poza tym za wiele miejsca by to zajęło. Zresztą jeśli obejrzeliście film to już ich pewnie nie pamiętacie, a jeżeli nie to nie będę Wam psuł zabawy w odkrywaniu fabularnych zawiłości.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Pierwsza rzecz jaka rzuciła mi się w oczy i niemal mnie przeraziła to czas trwania filmu – 172 minuty! Gdybym poszedł na "Atlas Chmur" do kina w stanie w jakim oglądałem "On The Road" to zapewne umarłbym z odwodnienia. Naprawdę podziwiam twórców, że w czasach, gdy prawie wszystko jest skracane do niezbędnego minimum odważyli się zaserwować widzom taką dłużyznę. Szczerze przyznam, że z powodu długiej projekcji oraz nadmiernego przejedzenia (syndrom zjem jeszcze) najnormalniej w świecie zasnąłem w czasie oglądania. I nie chodzi tutaj oto, że film był nudny – po prostu poczułem się zmęczony. Podobnie dzieje się zresztą przy okazji pierwszej części "Mission Imbossible" - jeszcze nigdy nie udało mi się tego filmu obejrzeć w całości za jednym zamachem. No ale skończmy już wątek spania. Druga rzecz, która uderzyła mnie w "Atlasie Chmur" to wysokość budżetu. Cóż bowiem w dzisiejszych, wysoce kapitalistycznych, czasach znaczy 102 miliony USD? Przecież renomowane Spielbergi czy inne Lucasy, nie wspominając już o Michaelu Bayu, to się po takie hajsy nie schylają na ulicy nawet. Skoro Disney był w stanie wydać 250 milionów USD na "Johna Cartera" to chyba wytwórnia Warner Bros. nie pokładała większych nadziei w dziele Wachowskich.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Niemniej trzeba przyznać, że jak na film wyprodukowany za ubogie 102 miliony USD, "Atlas Chmur" potrafi pozytywnie zaskoczyć pod względem realizatorskim. Mnogość historii oraz różne ich plenery były na pewno nie lada wysiłkiem, dlatego twórcom należą się za nie spore brawa. W warstwie realizacyjnej w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Każda z historii ma unikalny klimat odpowiadający epoce, w której została osadzona, a efekty specjalne może nie są szczególnie powalające, ale sprawdzają się wystarczająco dobrze. Pod względem fabularnym mam natomiast o wiele więcej zastrzeżeń. Ogólna idea filmu everything is connected jest zbyt mocno przereklamowana, by mogła wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Z przedstawionych sześciu historii naprawdę zainteresowały mnie jedynie losy młodego kompozytora osadzone w Wielkiej Brytanii lat 30-tych XX wieku. Warto na pewno pochwalić bardzo zabawny wątek pisarza z historii współczesnej, a w szczególności tego co uczynił z krytykiem mającym negatywną opinię o jego dziele. Mam nadzieję, że "Atlas Chmur" nigdy nie stanie się inspiracją dla Karolaka lub Szyca i nie zginę za wieczną pogardę, którą obłożyłem tych artystów. Niemniej ostatnio lękam się coraz bardziej o swoje życie (Politbiuro zawsze czujne), zważywszy, że cierpię na tzw. syndrom Magika. Neutralnie odebrałem natomiast historię o emancypacji klonów w bliższej przyszłości, trochę dostrzegam tutaj matrixowskie wpływy. Zdecydowane i potężne hejty natomiast żywię do lewackiej ideowo historii o potencjalnym handlarzu niewolników oraz dalszej przyszłości rozgrywającej się na Hawajach. Jednakże za najgorszą opowieść uznaję osadzone w latach 70-tych śledztwo dotyczące zabójstwa w elektrowni atomowej.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Mimo mnogości kreacji aktorstwo w "Atlasie Chmur" nie powaliła mnie na kolana. Moim zdaniem jest raczej poprawne. Nie uświadczyłem większej żenady, ale też mało było kreacji zasługujących na większe brawa. Na pewno zasłużył na nie Tom Hanks zabawną rolą pisarza, ale reszta jego postaci jest taka sobie – przy czym najbardziej wkurwiał mnie w post-apokaliptycznej historii osadzonej na Hawajach. Z pewnością mogę pochwalić również Bena Whishawa, Jamesa D'Arcy'ego, Hugo Weavinga czy też Jima Broadbenta, ponieważ w ich występy są bez przypału. Jeśli chodzi o role kobiece to Doona Bae wypada raczej miałko, ale mimo wszystko lepiej niż Halle Berry, która irytowała mnie samą obecnością na ekranie. Nie wiem skąd to się wzięło, ale ostatnio zauważyłem u siebie straszną awersję do panny Berry - przy czym nie życzę sobie z tego powodu rasistowskich insynuacji!
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
"Atlas Chmur" pod wieloma względami wydaje się być monumentalnym dziełem. Aczkolwiek jeśli do warstwy realizacyjnej nie można mieć większych zarzutów, to pod względem treści w dużej mierze film wypełniony jest bełkotliwymi, lewackimi ideami. W niektórych historiach są one podane na tyle ordynarnie, że aż ma się ochotę womitować lewacką tęczą! I chyba właśnie dlatego najbardziej podobały mi się najbardziej kameralne historie przedstawione w dziele Wachowskich. Opowieści bez ratowania świata, złowrogich korpo i walki o prawa klonów były po prostu zwyczajne i może przez to najbardziej wartościowe z mojej perspektywy. I to właśnie za nie oraz za realizacyjny rozmach wystawiam ocenę lepszą niż powinienem normalnie.
źródło: 2012 Warner Bros. All Rights Reserved.
Ocena: 4/10.