poniedziałek, 31 grudnia 2018

"Call Me by Your Name"/"Tamte dni, tamte noce" (2017)


People who read are hiders. They hide who they are. 
People who hide don't always like who they are.

Na koniec roku, całkiem nieoczekiwanie (szczególnie w kontekście wakacyjnego klimatu filmu), wracamy na chwilkę do oscarowych produkcji z dziewięćdziesiątej ceremonii wręczenia statuetek. "Call Me by Your Name" (w Polszy znane jako "Tamte dni, tamte noce" – tym razem nie czepiamy się błyskotliwego tłumaczenia, gdyż pochodzi ono z równie błyskotliwej translacji tytułu książkowego pierwowzoru), wyreżyserowane przez Luca Guadagnino, otrzymało nominacje w czterech kategoriach: najlepszy film, najlepszy aktor pierwszoplanowy (Timothée Chalamet), najlepsza piosenka (Mystery of Love) oraz najlepszy scenariusz adaptowany. Akademia nie była jednakże szczególnie łaskawa, ponieważ film dostał finalnie tylko jedną statuetkę w ostatniej kategorii. Scenariusz autorstwa Jamesa Ivory’ego oparto na podstawie powieści André Acimana pod tym samym tytułem opublikowanej w 2007 roku i muszę przyznać, że po seansie mam wielką ochotę zapoznać się z książkowym oryginałem. "Call Me by Your Name" planowałem obejrzeć jeszcze w trakcie Letniego Taniego Kinobrania, ale wskutek splotu niefortunnych zdarzeń dopiero grudniowy przegląd filmów w krakowskim kinie ARS umożliwił mi seans. Swoją drogą wskutek planowanego zamknięcia była to prawdopodobnie ostatnia wizyta w legendarnym ARSie… Smuteczek bardzo, tym bardziej, że kino było tym razem pełne ludzi, a poszczególne seanse wyprzedane do ostatniego miejsca.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Call Me by Your Name" rozgrywa się gdzieś w północnych Włoszech latem 1983 roku. Do wiejskiej wilii profesora archeologii Perlmana (Michael Stuhlbarg) oraz jego małżonki Annelli (Amira Casar) przyjeżdża młody amerykański doktorant Oliver (Armie Hammer) w celu pogłębienia dotychczasowej wiedzy. Nastoletni syn akademika, Elio (Timothée Chalamet) początkowo niezwykle sceptycznie podchodzi do gościa, rozwijając letnią miłość z Marzią (Esther Garnel). Jednakże z czasem między dwoma młodymi mężczyznami zaczyna rodzić się niezwykła, wyjątkowa przyjaźń.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Odkąd w lutym spędziłem kilka dni pod ciepłym słońcem Katanii oglądając z niedowierzaniem dojrzewające pomarańcze i mandarynki (powszechne na Sycylii jak jabłonki i śliwy u nas; w szczególności polecam pomarańcze moro, czasem są dostępne w Lidlu) odczuwam potężną fascynację Italią. I chociaż mam świadomość, że północne Włochy (byłem również na chwilkę w Bergamo) to zupełnie inna bajka niż Sycylia to jednak istnieje pewne podobieństwo pomiędzy tymi regionami. "Call Me by Your Name" wprost idealnie oddaje klimat lata spędzanego na włoskiej prowincji, jednocześnie przywołując u mnie nostalgiczne wspomnienia z wakacji z Szanieckiego Parku Krajobrazowego i Ponidzia. Wycieczki rowerowe, pierwsze papierosy, alkohole, przeważnie nuda, duża dawka sportu (znacie piłkarską grę jedno podanie?), ot kiedyś prawie codzienne życie od końca czerwca do początku września. Luca Guadagnino wspaniale uchwycił leniwy klimat wakacyjnej egzystencji w Lombardii, aczkolwiek Elio dysponuje znaczcie szerszymi horyzontami: mając doskonale wykształconych rodziców stał się zapalonym bibliofilem przejawiającym niebagatelne talenty muzyczne.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Jednakże "Tamte dni, tamte noce" to przede wszystkim piękny film o pierwszej miłości, uwzględniający wszystkie aspekty tegoż niezwykłego uczucia: od rodzenia się nieśmiałej fascynacji, poprzez zazdrość, następnie krótkotrwałe szczęście, aż po ból wynikający z rozstania, który wówczas wydaje się, że nie przeminie nigdy. I co z tego, że to niezwykłe uczucie zachodzi między dwoma młodymi mężczyznami (chociaż wyobrażam sobie ból dupy prawicowych oszołomów, gdyby film o homo-Żydach dostał Oscara w najważniejszej kategorii )? Luca Guadagnino w piękny i niezwykle subtelny (acz nie pozbawiony lekkiej perwersji – vide brzoskwinia) sposób przedstawił burzliwą pierwszą miłość z perspektywy nastolatka jeszcze niepewnego swojej seksualności. Ponad dwie godziny seansu minęły jak z bicza strzelił. Rozterki młodego Elio związane z uroczą Marzią i pociągającym Oliverem można w szerszym kontekście odnieść praktycznie do każdego z nas (chociaż ja niestety nie miałem takich fajnych koleżanek na wiejskich wakacjach). "Call Me by Your Name" zawiera wiele poruszających, doskonałych w swojej istocie scen, ale pragnę zwrócić Waszą uwagę na genialną scenę rozmowy Elia ze swoim ojcem – czyż każdy z nas nie marzy o tak wyjątkowej więzi z rodzicami? Oprócz bezbłędnych zdjęć nie można oczywiście obojętnie przejść obok epickiej ścieżki dźwiękowej idealnie podkreślającej klimat lat 80-tych (sprawdźcie ruchy Olivera na parkiecie) oraz wybitnych stylówek bohaterów (obcisłe szoty, szerokie koszule, znakomite okulary i plecaki).
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Timothée Chalamet w pełni zasłużył na nominację do Oscara, w mojej skromnej opinii, nie miałbym nic przeciwko, gdyby otrzymał statuetkę (szkoda, że Akademia nie dała Oscara Gary’emu Oldmanowi znacznie wcześniej, ponieważ zasłużył na to nie raz). Elio w jego wykonaniu to inteligentny, oczytany, władający nie jednym językiem i rozwinięty muzycznie nastolatek zmagający się z pierwszymi kontaktami seksualnymi, które mają określić jego przyszłą tożsamość. Sposób w jaki Timothée Chalamet odgrywa emocje targające młodzieńcem zasługuje po prostu na najwyższe uznanie. Mam nadzieję, że to dopiero początek aktorskich osiągnięć młodego Amerykanina. Armie Hammer również spokojnie mógłby dostać nominację za rolę drugoplanową, ponieważ Oliver w jego wykonaniu jest najzwyczajniej w świecie doskonały. Dojrzałość emocjonalna, tęga, sportowa sylwetka, lekka amerykańska nonszalancja oraz swoista tajemniczość to cechy najlepiej oddające tegoż bohatera. Wielkie propsy należą się również stonowanemu emocjonalnie Michaelowi Stuhlbargowi (niezapomniany Arnold Rothstein z "Boardwalk Empire"), w szczególności za scenę poruszającej rozmowy o uczuciach z synem. Moją kobiecą faworytką pozostaje Esther Garrel za rolę Marzi – oddanej koleżanki z wakacji, którą każdy z nas chciałby mieć na jakimś etapie swojego nastoletniego żywota. Niemniej pragnę również docenić Amirę Casar za bardzo fajnie zagraną rolę matki Elia.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
"Call Me by Your Name" to znakomity film przedstawiający w niezwykle subtelny i delikatny sposób trudny temat pierwszej miłości. Jeżeli nie posiadacie homoseksualnych uprzedzeń film Luca Guadagnino powinien zachwycić Was swoim pięknem i dogłębnym zgłębieniem tematu, który dotyczył kiedyś każdego z nas. W momencie, gdy przeczytam książkę André Acimana uraczę Was zapewne drobną erratą, ale dzisiaj radujmy się znakomitą produkcją sławiącą uroki Lombardii.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Ocena: 8/10.

czwartek, 13 grudnia 2018

"Sharp Objects"/"Ostre przedmioty" (2018)


Don't tell Momma.

Od niepamiętnych czasów uwielbiałem seriale, których kolejne sezony pojawiały się w wakacje. Czas relaksacji, ukoronowanie trudu życia w okresie szkolno-licealno-studenckim obfitowało przeważnie w ambitne wydarzenia typu powtórki "Klanu" (zawsze uważałem, że byłby to idealny tytuł serialu o Ku Klux Klanie), ale czasem zdarzały się prawdziwe perełki (vide "True Blood"). Dlatego też cieszę się niezmiernie, że HBO zdecydowało się wypuścić "Sharp Objects" w lipcu i sierpniu, choć zajęć wtedy miałem nie mało i a pogoda zmuszała do aktywnego wypoczynku. Serial powstał na podstawie debiutanckiej powieści Sharp Objects z 2006 roku autorstwa Gillian Flynn. Książki jeszcze nie miałem okazji przeczytać, ale znam kogoś kto to zrobił. Amerykańską pisarkę możecie (nie lubię tego słowa, to warunek) kojarzyć również z innej adaptacji jej twórczości – "Gone Girl". Co mnie skłoniło do obejrzenia produkcji stworzonej przez Marti Noxona? Nie ukrywam, że oprócz intrygującej fabuły oraz pozytywnych recenzji przede wszystkim chodziło o udział w projekcie Amy Adams.
© 2018 Home Box Office Inc.
 Camille Preaker (Amy Adams), dziennikarka śledcza St. Louis Chronicle, wkrótce po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego dostaje nowe zadanie. W jej rodzinnym mieście, Wind Gap w Missouri, zostały zamordowane dwie nastoletnie dziewczynki. Przełożony bohaterki, Frank Curry (Miguel Sandoval) uznał bowiem, że powrót do domu pomoże odbudować wyniszczoną alkoholizmem i samookaleczeniem się psychikę Camille, a przede wszystkim interesujący temat zapewni gazecie rzeszę czytelników. Jednakże już od samego początku wycieczka w rodzinne strony wywołuje u dziennikarki traumatyczne wspomnienia związane ze śmiercią ukochanej siostry Marian (Lulu Wilson) oraz dyktatorskimi zapędami matki (Patricia Clarkson).
© 2018 Home Box Office Inc.
"Ostre przedmioty" już od samego początku przytłoczyły mnie wyjątkowo gęstym, klimatem prowincjonalnego Midwest, który na ekranie jako żywo przypomina południe Stanów Zjednoczonych i przywołuje wspomnienia z pierwszego, legendarnego już sezonu "True Detective". A wrażenie to potęguje dodatkowo kręcenie serialu w miasteczku Barnesville w Georgii, które udaje Wind Gap położone w Missouri. Oglądanie "Sharp Objects" przypomina zatem pływanie w kisielu – jest w chuj ciężko i naprawdę trudno wyjść z tego gówna, a nawet jak się uda to ciężko pozbyć się pozostałości. Serial porusza wiele niewygodnych społecznie tematów takich jak wykorzystywanie seksualne nieletnich, alkoholizm (szczególne umiłowanie dla Kentucky straight bourbon whisky Maker’s Mark), samookaleczenie się, nadmierna opieka matki, jazda samochodem pod wpływem alkoholu, narkomania, uzależnienie od papierosów, resentyment za Konfederacją (absurdalne obchody Calhoun Day) czy bezsens egzystencji w małym, zadupnym miasteczku.  Przedstawione na ekranie Wind Gap jawi się niemalże jako dyktatorskie imperium zarządzane bezlitosną i wszechwładną ręką Adory, która wywiera w szczególności uzależniający wpływ na miejscowego szeryfa Billa Vickery’ego (Matt Craven). Z kolei statyści wiodą marny żywot przeplatany upijaniem się w lokalnym barze i zdradzaniem swoich nieustannie plotkujących małżonek. Można również postawić na życie na permanentnej bani jak Jackie O’Neill (Elizabeth Perkins). Kto nie wyjechał za młodu w pogoni za lepszej jakości życiem, ten pozostając w Wind Gap skazał się na powolny proces gnicia za życia, zakończonego nieuchronną, mało chwalebną śmiercią. Ukazanie marności żywota w tej mieścinie bezapelacyjnie uznaję za największą zaletę "Sharp Objects".
© 2018 Home Box Office Inc.
Dobra, ale może skupimy się na fabule? Akcja serialu toczy się, wręcz wlecze nieśpiesznie aż do ostatniego odcinka (widoczna analogia do "Rojst", tylko tutaj jest jeszcze wolniej z powodu większej liczby odcinków). Śledztwo prowadzone przez lokalnego szeryfa to kompletna porażka, która do niczego nie prowadzi (zresztą, jak się wydaje zgodnie z życzeniem Adory). Młody, ambitny przedstawiciel policji z Kansas City Richard Willis (Chris Messina) wytrwale stara się rozwikłać zagadkę śmierci dwóch dziewczynek, ale z czasem coraz bardziej grzęźnie w bagnie lokalnych układów i powiązań. Dodatkowo pojawia się oczywiście kompetencyjny konflikt między lokalnymi a przyjezdnymi stróżami prawa. Jedyną nadzieją na zwycięstwo prawdy staje się zatem praca śledcza Camille. Jednakże nasza bohaterka z powodu starych i współczesnych traum raczej średnio odnajduje się w Wind Gap. No chyba, że trzeba walić Maker’s Mark, jeździć autem na bani albo jarać papierosy – zresztą ciężko krytykować takie podejście, gdy samemu dla wzmocnienia potencjału twórczego w trakcie pisania recenzji obala się portera żywieckiego i niejedną szklaneczkę Grant’s Triple Wood Smoky (Charles Bukowski na wiecznym propsie). I niestety ten piękny obrazek nieudolności psuje ostatni odcinek, w którym akcja przyspiesza zdecydowanie zbyt dynamicznie, a przede wszystkim uświadczamy ratunek in the nick of time. To naprawdę boli, jednakże z powodu gęstego klimatu oraz przewrotnego zakończenia (nie zapomnijcie obejrzeć dwóch scen ukrytych w napisach końcowych), boli o wiele mniej niż w takim choćby "Rojście".

© 2018 Home Box Office Inc.
Aktorstwo. Tak naprawdę to w "Ostrych przedmiotach" trudno polubić któregokolwiek z bohaterów (sympatycznym można w zasadzie nazwać jedynie detektywa Richarda Willisa i Franka Curry’ego). Nie oznacza to jednakże, iż serial nie przynosi znakomitych kreacji. Camille w wykonaniu Amy Adams to po prostu genialny występ, godzien najwyższego uznania. Przejmująca rola wywołuje u widza ogromne pokłady współczucia dla głównej bohaterki, dręczonej przez traumy z dzieciństwa oraz współczesne problemy psychiczne. Zaprawdę powiadam Wam: Amy Adams z dnia na dzień staje się coraz lepszą aktorką i mam nadzieję, że na tym nie poprzestanie. Na równie wielkie wyrazy uznawania zasłużyła również Patricia Clarkson wcielająca się w Adorę. Bezbłędna rola, wręcz hipnotyczna i przykuwająca uwagę widza od pierwszego pojawienia się na ekranie. Pełna obsesji Adora staje się po prostu uosobieniem problemów trapiących Wind Gap. Pozostając przy kobietach nie sposób nie docenić roli młodziutkiej Elizy Scanlen, grającej przyrodnią siostrę głównej bohaterki Ammę. Wielkie propsy za tak znakomitą kreację rozpieszczonej nastolatki aspirującej do roli małomiasteczkowej księżniczki. Wśród męskich odtwórców próżno szukać tak znakomitych kreacji. W sumie najbardziej zaimponował mi Matt Craven wcielający się w lokalnego szeryfa oraz Henry Czerny grający udającego, że wszystko jest w najlepszym porządku męża Adory. Z kolei Chris Messina był naprawdę spoko, ale mogło być zdecydowanie lepiej.
© 2018 Home Box Office Inc.
"Sharp Objects" to naprawdę wybitny serial i nawet zbyt pochopne, za szybko rozegrane zakończenie w ostatnim odcinku nie jest w stanie zakłócić mojego osądu (w szczególności z uwagi na jego przewrotność). Legendarny podpułkownik "Godfather" z legendarnego "Generation Kill" miał dla swoich podkomendnych trzy słowa: Tempo, tempo, tempo. Parafrazując jego mądrość ja również mam dla Was trzy słowa: Klimat, klimat, klimat. Oglądajcie, chłońcie, popadajcie w depresję.
© 2018 Home Box Office Inc.
Ocena: 8/10.

poniedziałek, 26 listopada 2018

"Rojst" (2018)


Jednym z moich wspomnień z tegorocznego okresu wakacyjnego (przy czym mam tu na myśli nomenklaturę szkolno-studencką, a nie własny urlop) były liczne plakaty reklamujące serial "Rojst" wyprodukowany przez platformę Showmax i Studio Filmowe "Kadr". Umieszczane najczęściej na przystankach komunikacji miejskiej wzbudziły u mnie umiarkowane zainteresowanie, chociaż zaintrygowały mnie dziwacznym tytułem, a także tajemniczą stylistyką. Gwoli tłumaczenia tytułowy rojst to zbiorowisko roślinnych terenów podmokłych; miejsce podmokłe, niskie i bagniste, porośnięte mchami, krzewinkami i karłowatymi drzewami lub zbiorowisko roślinne tworzących torfy gatunków torfowców (czyli po prostu bagno dla profanów). Muszę przyznać, że po obejrzeniu dostępnego na YouTube kilkunastominutowego prologu serialu spodziewałem się konkretnej rozrywki, a oczekiwania potęgował katowany w radiu cover Wszystko czego dziś chcę w wykonaniu A_GIM i Moniki Brodki. Kiedy w końcu Showmax udostępnił pierwszy odcinek za friko, nie mogłem oderwać się od ekranu i niemal natychmiast załatwiłem sobie subskrypcję. Sprawdźmy zatem czy było warto.
© Showmax.
Akcja "Rojst" rozgrywa się w latach 80-tych ubiegłego stulecia w fikcyjnym mieście wojewódzkim gdzieś na ziemiach odzyskanych (pamiętacie jeszcze ile było wtedy województw?). W szarej rzeczywistości Polski Ludowej doświadczony dziennikarz lokalnego "Kuriera Wieczornego" Witold Wanycz (Andrzej Seweryn) przygotowuje się do przejścia na emeryturę i wyjazdu do RFN. Na miejsce starego wygi z wdziękiem Conrado Moreno wjeżdża młody, żądny fame’u Piotr Zarzycki (Dawid Ogrodnik). Tymczasem w lesie położonym na obrzeżach miasta dochodzi do brutalnego morderstwa zasłużonego działacza sportowego Grochowiaka oraz prostytutki. Dodatkowo na usytuowanym niedaleko miejsca zbrodni osiedlu Gronty samobójstwo popełniła dwójka licealistów. W ramach ostatniego zadania do podwójnego morderstwa zostaje przydzielony Wanycz, który przy okazji ma wprowadzić młodego w arkana swego rzemiosła.
© Showmax.
"Rojst" składa się z kilkunastominutowego prologu (sugerującego raczej knajpiano-melanżową tematykę) oraz zaledwie pięciu około pięćdziesięciominutowych odcinków. Wspominam o tym już na początku, ponieważ po obejrzeniu całego serialu mam wrażenie sporego niedosytu oraz zdecydowanie przedwczesnego zakończenia produkcji. Pierwsze cztery epizody rozgrywają się w raczej nieśpiesznym tempie, natomiast finał serii nagle przynosi błyskawiczne rozwiązania prawie wszystkich istotnych problemów, kompletnie nie przystając do uprzedniego tempa rozwoju fabuły. A jest to o tyle szokujące, że moim zdaniem "Rojst" z powodu niezwykle wciągającej historii można było spokojnie  rozciągnąć na minimum sześć odcinków, a najlepiej na osiem jak w przypadku znakomitego "Sharp Objects". Wiele wątków pobocznych, ledwie zarysowanych w serialu nie zostało zakończonych, tak jakby twórcy zostawili je na przyszłość (czyżby kolejny sezon w planach?) albo po prostu nagle porzucili bez wyjaśnienia. Nie wiem z jakich przesłanek wynikało tak nagłe zakończenie serialu, ale podejrzewam, że chodziło o hajs (Jeszcze jedno - jeśli nie wiesz o co chodzi; Chodzi o pieniądze albo dupę, wiedzieć nie zaszkodzi). Na mieście mówią, że budżet odcinka wynosił 1.5 miliona PLN, więc to nieliche pieniądze w polskich realiach. Wracając jeszcze na chwilę do samego zakończenia wątku podwójnego morderstwa to muszę z przykrością przyznać, że pod względem fabularnym jest ono kompletnie rozczarowujące, wręcz nie wpisujące się w logikę serialu i jakiegokolwiek prawdopodobieństwa zaistnienia w rzeczywistości (niedorzeczne to dobre słowo).
© Showmax.
Ale tak naprawdę zakończenie "Rojst" to w zasadzie jedyny większy mankament (niestety jednak dosyć istotny w kontekście oceny końcowej) serialu wyreżyserowanego przez Jana Holoubka. Pod względem realizacyjnym jest to po prostu najwyższy poziom. Przaśnie lata 80-te w zadupnym mieście zostały odwzorowane niemalże idealnie. Filmowe lokalizacje (m.in. Katowice, Raciborz, Zabrze) zrobiły na mnie kolosalne wrażenie, a przecież musimy mieć świadomość, że te miejsca przetrwały w takim stanie po dziś. Sama praca kamery oraz kadrowanie zasługują na odrębny akapit. Warto również zwrócić uwagę na znakomitą ścieżkę dźwiękową, na której oprócz wspomnianego we wstępie covera znalazły się m.in. utwory Rezerwatu, Krystyny Prońko, Maanamu, Andrzeja Zauchy, Perfectu czy Republiki. Również fabuła serialu do ostatniego odcinka była naprawdę wciągająca i zmuszała do niemal natychmiastowego oglądania kolejnego epizodu. Rzadko oglądam polskie seriale, ale muszę szczerze przyznać, że "Rojst" zaintrygował mnie od samego początku i trzymał w napięciu aż po kompletnie rozczarowujący finał. Mimo wszystko twórcy bardzo sprawnie przeplatali trzy wątki (zabójstwo Grochowiaka i dziwki, samobójstwo licealistów oraz tajemnicę lasu) przez cały, choć nad wyraz krótki, sezon. Wielu z recenzentów spuszczało się nad dialogami, aczkolwiek odkąd wydoroślałem na tyle by chłonąć dzieła Stendhala mało mnie bawi bezcelowe nagromadzenie wulgaryzmów w wypowiedziach bohaterów, które kompletnie nic nie wnosi do fabuły (gdzie się podziały legendarne teksty typu A przydałoby się trochę polotu i finezji w tym smutnym jak pizda mieście?).
© Showmax.
Przechodząc do aktorstwa to tak naprawdę ciężko spodziewać się lipy, jeżeli w "Rojście" główne role obsadzili Andrzej Seweryn oraz Dawid Ogrodnik, występujący razem już w bardzo dobrej "Ostatniej rodzinie". I choć jest to bardzo typowa relacja doświadczony mistrz – niepokorny uczeń (oczywiście w polskich realiach) to jednak obecność tak znakomitych aktorów od razu poprawia samopoczucie. Chociaż Zarzycki w wykonaniu Ogrodnika jest momentami irytującą, wręcz wkurwiającą postacią, to jednak trudno nie docenić jego aktorskiego trudu w kreacji adepta małomiasteczkowego dziennikarstwa. Wanycz to z kolei kolejna doskonała rola Prymasa Seweryna, którą podziwiałem z coraz bardziej z każdym kolejnym pojawieniem się na ekranie. Jednakże największe propsy za najlepszą postać w "Rojście" zbiera u mnie Jacek Beler za wybitną rolę psychomilicjanta Kulika. Występ po prostu nie do zapomnienia od znakomitej stylówy po niepokojący styl bycia bohatera. Na drugim planie robią dobrą robotę piękne panie: Zosia Wichłacz (Teresa), wcielająca się w młodą małżonkę Zarzyckiego, Magdalena Wałach grająca pogrążoną w rozpaczy małżonkę zamordowanego towarzysza Grochowiaka oraz Agnieszka Żulewska (Nadia). Warto również zwrócić uwagę na małoletnich samobójców, czyli Nel Kaczmarek (Justyna) oraz  Jana Cięciarę (Karol). Odnoszę natomiast wrażenie, że Wojciech Machnicki ze swoim występem zdecydowanie bardziej pasowałby do „Zimnej wojny”. Na koniec zostawiłem sobie dwie prawdziwe perełki. Marek Dyjak wcielający się w rzeźnika Józefa to prawdziwa proza życia, ale jednak Piotr Fronczewski awansujący z bycia barmanem na tym dansingu na kierownika w hotelu Central to coś wręcz idealnego. Pozostaje jedynie ubolewać, że rola kierownika jest tak bardzo epizodyczna.
© Showmax.
"Rojst" to serial pod wieloma względami wyprzedający polskie produkcje o lata świetlne, aczkolwiek jednak nie pozbawiony sporych ułomności fabularnych, które kompletnie psują całokształt. Gdyby twórcy nie postanowili zakończyć wszystkiego zdecydowanie przedwcześnie (czyli dysponowali większym budżetem) moglibyśmy rozważać zdecydowanie wyższą oceną końcową. Niemniej w tym przypadku, biorąc pod uwagę oceniane wcześniej seriale zagraniczne, wyższa nota należy się wyłącznie przy założeniu uznającym Polskę za kraj specjalnej troski.
© Showmax.
Ocena: 6/10.

Ps.
Nie rozumiem dlaczego twórcy nie wpadli na pomysł zrobienia strony internetowej serialu np. z życiorysami postaci, ciekawostkami, tapetami do pobrania itp. Znalezienie zdjęć z polskich produkcji zawsze przyprawia mnie bowiem o prawdziwą kurwicę. Szkoda, że pod względem marketingowym po raz kolejny nikt nie stanął na wysokości zadania... 

niedziela, 21 października 2018

"The Ninth Gate" (1999)


A każdy czytelnik ma takiego diabła, na jakiego zasłużył.
Arturo Pérez-Reverte Klub Dumas

Jeśli chodzi o spotkania kinematografii i literatury to efekty są niezwykle zróżnicowane, a często nawet zaskakujące. Opisywałem już tutaj bardzo dobre filmy oparte na żenujących wypocinach ("London Boulevard"), na średnich powieściach ("Nocturnal Animals") czy niemalże idealne odwzorowania książkowej znakomitości ("A Single Man"). Jak się zatem łatwo domyślić niniejsza recenzja również będzie dotyczyć konfrontacji pisarsko-filmowej. Kiedy na początku września (gdzie jest słońce?!) wyjeżdżaliśmy na wakacje na Maltę, do bagażu zabrałem niepozorną powieść Klub Dumas Arturo Pérez-Reverte’a. Kiedyś, gdzieś tam przeczytałem, że jest to bardzo dobra książka, na podstawie której Roman Polański nakręcił "Dziewiąte wrota", a zapowiadało się, że na lotnisku spędzimy kilka godzin w oczekiwaniu na poranny autobus. Lektura, którą rozpocząłem jeszcze na tarasie widokowym Międzynarodowego Portu Lotniczego Malta (MLA), okazała się na tyle porywająca, że Klub Dumas mogę uznać za najlepszą książkę przeczytaną w tym roku. Od razu zapragnąłem porównać literacki pierwowzór z dziełem Romka, które znałem z wieczorów z Polsatem, ale musiałem poczekać aż podobnie zafascynowana lekturą Grażka zakończy przygodę z Lucasem Corso. W ostatniej części tekstu znajdziecie porównanie książki i filmu, w którym postarałem się nie przedstawić srogich spoilerów.
źródło: http://www.impawards.com
Verbum dimissum custodiat arcanum (Zagubione słowo strzeże tajemnicy)*
Tak naprawdę opisując fabułę "Dziewiątych wrót" miałbym ochotę odnieść się do Klubu Dumas, ale skoro skupiamy się na filmie to chyba nie mogę. Nowojorski najemnik bibliofilstwa i łowca książek Dean Corso (Johnny Depp) otrzymuje bardzo nietypowe zlecenie. Zamożny i potężny Boris Balkan (Frank Langella), dysponujący jednym z trzech ocalałych egzemplarzy Umbrarum Regni Novem Portis (Księga Dziewięciorga Wrót do Królestwa Cieni) z 1666 roku autorstwa spalonego na stosie Aristide’a Torchii, które rzekomo zostało oparte na legendarnym Delomelanicon napisanym przez samego Lucyfera, powątpiewa w jego oryginalność. Zadaniem Corsa staje się porównanie książki Balkana z pozostałymi dwoma egzemplarzami znajdującymi się w portugalskiej Sintrze oraz Paryżu. Jednakże już od samego początku nie budząca pozornie większych emocji misja zaczyna przybierać nieoczekiwany, niebezpieczny kierunek.
źródło: https://www.imdb.com
Clausae patent (Zamknięte stoi otworem)
Powieść Klub Dumas to z jednej strony piękny hołd dla literatury płaszcza i szpady, ale także umiłowanie dla książek, podszyte swoistą fascynacją diabła. Roman Polański postanowił usunąć pierwszy element, znacznie ograniczyć zakres drugiego i poświęcić film na trzeci. Oglądając "Dziewiąte wrota" po latach od ostatniego seansu i przeczytaniu pierwowzoru nie mogłem się po prostu nadziwić zmianom i uproszczeniom fabularnym, a przede wszystkim okrojeniu książkowego materiału. Tak naprawdę momentami czytelnikowi bardzo ciężko odnaleźć się w tej adaptacji, a i serce nie raz pękło z powodu scenariusza – ale takie dygresje zostawmy sobie na ostatni akapit. "Dziewiąte wrota" są niestety przeważnie głupawe w swojej istocie. Za najlepszy przykład może posłużyć scena (nawet nie pytajcie czy Arturo Pérez-Reverte umieścił ją w powieści), w której bohaterowie ruszają w pościg nie rzucającym się w oczy czerwonym Dodgem Viperem, jakich na ulicach pod koniec lat 90-tych było na pęczki. I skojarzcie jeszcze to nachalne nawiązanie – viper to żmija, a stąd już blisko do wunsza i diabła; symboliki koloru czerwonego wyjaśniać chyba nie trzeba. Walki toczone w filmie wypadają absolutnie komicznie w to w kompletnie niezamierzony sposób – mój faworyt w tej kategorii to wbijanie Corsa w podłogę, niczym z kreskówki. Wspaniale wypada również scena, w której główny bohater chwilę po ucieczce z płonącego budynku będącego miejscem morderstwa, w trakcie której był widziany przez dwie osoby, spokojnie wraca na miejsce zdarzenia by przyglądać się akcji ratunkowej. Widocznie Amerykanie przebywający we Francji nie podlegają odpowiedzialności karnej.
źródło: https://www.imdb.com
Frustra (Na próżno)
Nawiązując przy okazji do Ameryki to ze zrozumiałych względów odpowiedzialności karnej Roman Polański nie mógł kręcić filmu w USA, więc postanowił przerobić Paryż na Manhattan na potrzeby początkowej części. Bardziej absurdalnego pomysłu nie widziałem od czasu legendarnego występu Czarnego w "Młodych wilkach" i dodam, że książkowa akcja ani przez chwilę nie zahacza o ojczyznę Wuja Sama. Usunięcie naprawdę sensownych wątków fabularnych i stworzenia jakiegoś kompletnie wyssanego z najczarniejszych odmętów dupy Zakonu Srebrnego Węża z pewnością nie pomogło mi w odbiorze "Dziewiątych wrót". Ale skoro pomyje zostały wylane to może udałoby się znaleźć jakieś pozytywy? Muszę przyznać, że spore wrażenie zrobiła na mnie czołówka filmu, w której kamera powoli sunie przez kolejne wrota przy znakomitej muzyce Wojciecha Kilara. I tak naprawdę ścieżka dźwiękowa pozostanie moim najlepszym wspomnieniem z dzieła Romka. Fajnie również zrobiono efekt niezwykłych oczu Dziewczyny (Emmanuelle Seigner, książkowa Irene Adler). Z pewnością hipnotyczna scena dzikiego seksu rozgrywająca się tle płonącego zamku również zapada w pamięć (szczególnie nastolatka na przełomie wieków). Warto zwrócić przy okazji zwrócić uwagę na całkiem fajnie dobraną lokalizację – twierdzę Katarów, Château de Puivert.
źródło: https://www.imdb.com
Nunc scio tenebris lux (Teraz wiem, że z mroku światło pochodzi)
Mam spory problem z oceną występu Johnny’ego Deppa. Pod względem fizycznym wydaje się pasować do roli Corso, niemniej wrażenie to może po prostu wynikać z faktu, iż oglądając "Dziewiąte wrota" w telewizji jako nastolatek zakodowałem sobie po prostu tę aparycję. O wiele gorzej przedstawia się natomiast sama gra aktorska. Książkowy bohater to postać złożona, praktycznie pozbawiona moralności (jedna z moich ulubionych scen w Klubie Dumasa to rozważania Corsa dotyczące konsekwencji prawnych opierdolenia księgozbioru po nieoczekiwanej i gwaltownej śmierci jego właściciela), a przede wszystkich potrafiąca doskonale dostosowywać się do rozmówcy. Johnny Depp wypada natomiast trochę jak przygłup, kompletnie zagubiony w rzeczywistości. Podobnie w roli Liany Telfer nie sprawdziła się Lena Olin. To miała być prawdziwa femme fatale, a wyszło po prostu komicznie (polecam sprawdzić scenę uwodzenia). Frank Langella nie pasuje kompletnie do mojego wyobrażenia Borisa Balkana, ale tutaj otrzymał całkowicie inną rolę, więc jego popisy mogę ocenić neutralnie. Muszę natomiast pochwalić Emmanuelle Seigner, która chociaż jest zdecydowanie starsza od książkowej postaci, to znakomicie wpasowała się rolę małomównej, tajemniczej dziewczyny. Szkoda jedynie, że w jej przypadku zdecydowanie zabrakło książkowej dwuznaczności i niedopowiedzeń.
źródło: https://www.imdb.com
Fortuna non omnibus aeque (Szczęście nie dla wszystkich jednakie)
"Dziewiąte wrota" to kompletnie nieudana próba przeniesienia genialnej powieści Arturo Pérez-Reverte’a na duży ekran. Hiszpański autor zdecydowanie nie zasłużył na tak paździerzowy film i to o dziwo wyreżyserowany przez uznanego gwałciciela reżysera. Moja rada jest następująca: jeżeli jeszcze nie przeczytaliście Klubu Dumasa to zróbcie to natychmiast, a "Dziewiąte wrota" spokojnie możecie sobie odpuścić. Uchroni Was to przed odczuciem brutalnego zgwałcenia tak doskonałej fabuły.

Ocena: 5/10.
źródło: https://www.imdb.com
Disciplus potior magistro (Uczeń przerasta mistrza) – o różnicach słów kilka
Zasadnicza różnica między książką a filmem to wypatroszenie fabuły pierwowzoru poprzez całkowite usunięcie wątku z tytułowym Klubem Dumasa. Pozbyto się również wszystkich rozmyślań Corsa o Nikon oraz jego napoleońskich fascynacji. Zmiany powodują, że czytelnikowi naprawdę ciężko odnaleźć się w seansie "Dziewiątych wrót". Poniżej, w formie punktów, przedstawiłem najważniejsze różnice między powieścią a jej filmową adaptacją:
  • akcja powieści rozgrywa się wyłącznie w Europie, natomiast w przypadku "Dziewiątych wrót" zaczynamy przygodę w USA;
  • to kompletnie pominięty w filmie Varo Borja, zleca Corso porównanie istniejących egzemplarzy Księgi Dziewięciorga Wrót do Królestwa Cieni,
  • książkowy Boris Balkan nie czcił diabła, lecz pełnił ważną rolę w książkowym wątku rękopisu Wina andegaweńskiego, występując czasami jako narrator opowieści,
  • Liana Taillefer oraz "Rochefort” nie odgrywają żadnej roli w wątku Dziewięciorga Wrót, podobnie jak Balkan przynależąc do wątku rękopisu Wina andegaweńskiego,
  • bracia Ceniza nie znikają nagle nie wiadomo gdzie;
  • w filmie całkowicie pominięto zabawnego przyjaciela Corsa, La Ponte;
  • zakończenie filmu ma bardzo niewiele wspólnego z powieścią, w której nie występuje Zakon Srebrnego Węża;
  • książkowa Irene Adler (filmowa Dziewczyna) jest postacią o wiele bardziej tajemniczą i niejednoznaczną niż przedstawiono to w filmie,
  • zmieniono również wiele szczegółów dotyczących poszczególnych postaci (m.in. imię, narodowość oraz ulubiony trunek głównego bohatera, z baronowej Fridy Ungern powstała baronowa Kessler itp.). 
* Wszystkie nagłówki pochodzą z podpisów pod rycinami w  Księdze Dziewięciorga Wrót do Królestwa Cieni.

wtorek, 16 października 2018

"Zimna wojna"/"Cold War" (2018)


 Dwa serduszka cztery oczy łojojoj
Co płakały we dnie w nocy łojojoj
Czarne oczka co płaczecie, że się spotkać nie możecie
Że się spotkać nie możecie, łojojoj

Kiedy piszę tę recenzję za oknem mojej krakowskiej rezydencji roztacza się panorama wyjątkowo chłodnego, a często deszczowego początku października (o jakże tęskno za bezlitosnym słońcem maltańskiego nieba!), natomiast w Polszy trwa pompowanie balonika związanego z "Zimną wojną" w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Po niewątpliwym sukcesie na Festiwalu Filmowym w Cannes (nagroda za najlepszą reżyserię oraz nominacja do Palme d’Or) i trochę mniejszym na przecież o wiele bardziej prestiżowym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (Złote Lwy za najlepszy film, a także nagrody za dźwięk i montaż), Komisja Oscarowa poprzez aklamację wybrała 'Zimną wojnę" na polskiego kandydata do w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Ponieważ tym razem Paweł Pawlikowski nie poruszył niewygodnego tematu relacji polsko-żydowskich (vide "Ida"), nie tylko nikogo nie wkurwił, ale także udało mu się uzyskać uznanie obecnie panującego reżimu (tako rzecze minister kultury Piotr Gliński: Wydaje się, że wybór komisji jest dość oczywisty. Gratuluję twórcom i producentom „Zimnej wojny”, która bez wątpienia jest dobrym kandydatem do Oscara – wypowiedź z 24 września 2018 roku). No cóż, a jeszcze nie dawno reżyser opowiadał o liście niepożądanych artystów, na której miał zaszczyt się znajdować, jednocześnie dostając wsparcie finansowe ze strony PISF – boże, jak śmiesznie! Wygląda na to, że Polsza jest krajem nonsensu i absurdu. Niemniej, wracając do wspomnianego pompowania balonika, to chyba jego szczytem są dywagacje o szansach Joanny Kulig na Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. Zanim jednakże dołączymy do bezrefleksyjnego lizania się po fiutach sprawdźmy, czy są ku temu jakiekolwiek podstawy.
źródło: https://www.imdb.com
Początkowo "Zimna wojna" koncentruje się na trudach tworzenia państwowego zespołu pieśni i tańca "Mazurek" (oczywisty odpowiednik "Mazowsza"), którego główną misją staje się ocalenie od zapomnienia zróżnicowanego folkloru polskiej wsi. Pod koniec lat 40-tych XX wieku Irena (Agata Kulesza) i Wiktor (Tomasz Kot), pod czujnym okiem partyjnego namiestnika Kaczmarka (Borys Szyc), rozpoczynają serię przesłuchań mających wyłonić najbardziej utalentowanych członków zespołu. Już od pierwszego występu uwagę pianisty przykuwa momentami bezczelna, lecz utalentowana Zula (Joanna Kulig). Z czasem fascynacja dziewczyną przeistacza się w burzliwy romans rozgrywający się na przestrzeni kilkunastu lat.
źródło: https://www.imdb.com
Doskonale pamiętam pierwszą myśl, gdy zobaczyłem na ekranie napisy końcowe "Zimnej wojny": To już? Co tak krótko? I rzeczywiście, chociaż akcja rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat w różnych państwach, to film Pawła Pawlikowskiego trwa zaledwie niecałe półtorej godziny (dokładnie 88 minut). Takie rozwiązanie powoduje oczywiście, że twórcom nie udało uniknąć się wprost uwielbianej przeze mnie fragmentaryczności. "Zimna wojna" to po prostu zbiór różnych scen ze zmieniającymi się datami i miejscami, które w zamierzeniu reżysera miały składać się na spójną opowieść. Od razu muszę dodać, że luki fabularne pomiędzy poszczególnymi sekwencjami musicie wypełnić własną wyobraźnią, ponieważ żadnej oficjalnej wykładni nie uświadczycie. Jakkolwiek potrafię docenić odwagę zastosowania tak nieoczywistego rozwiązania w epoce odwrotu od rozumu, to jednak efekt końcowy budzi u mnie mieszane uczucia. Przeskoki między latami pozostawiają w niektórych momentach o wiele za dużo pustki, a dodatkowo sprawiają (przynajmniej w mojej opinii) dosyć solidne nadwyrężenie spójności fabularnej "Zimnej wojny". Po prostu dla mnie opowieść przedstawiona w taki sposób średnio się klei. Pewien problemem stanowią dla mnie także niektóre ekranowe wydarzenia o małym prawdopodobieństwie zaistnienia w siermiężnej, ludowej rzeczywistości, ale przyjmuję do wiadomości, że w uniwersalnym filmie o miłości są one dopuszczalne.
źródło: https://www.imdb.com
Pomimo negatywnego wydźwięku poprzedniego akapitu nie mogę stwierdzić, że "Zimna wojna" jest filmem nieudanym. Paweł Pawlikowski miał swoją wizję nakręcenia tej produkcji, a ja najzwyczajniej w świecie jej nie kupiłem. Niemniej z opinii zasłyszanych w różnych krakowskich przybytkach rozpusty i pijaństwa, a także w komunikacji miejskiej słyszę, że profanom się to przeważnie podoba. Z pewnością "Zimna wojna" jest w obecnym momencie najlepszym polskim kandydatem do Oscara. Jeżeli pominiemy uprzedzenia fabularne i nadmierną fragmentaryczność to otrzymamy zakrawającą na uniwersalną opowieść o miłości mimo wszelkich przeciwności, granic czy ustrojów ludowo-demokratycznych. Dla mnie największą zaletą "Zimnej wojny" są wspaniałe zdjęcia autorstwa Łukasza Żala oraz niezwykle klimatyczny wygląd poszczególnych scen – nie sposób odmówić Pawlikowskiemu niebywałego talentu w tej dziedzinie. Dodatkowy plus to oczywiście popisy taneczne oraz zróżnicowana ścieżka dźwiękowa zawierająca piosenki ludowe, pieśni wielbiące Stalina czy jazzowe improwizacje.
źródło: https://www.imdb.com
Pisząc o aktorstwie nie sposób nie zacząć od nowej polskiej gwiazdy niemalże już światowego formatu, czyli Joanny Kulig. Rola Zuli jest w jej wykonaniu naprawdę niebanalna, nieoczywista i bardzo interesująca, ale czy to wszystko wystarczy na Oscara? Osobiście śmiem wątpić, a ponieważ mamy dopiero październik jeszcze wiele może się wydarzyć (niemniej mam świadomość ile razy dotychczas pomyliłem się w swoich przewidywaniach). Partnerujący jest Tomasz Kot wypadł naprawdę spoko (pozdro Grażka!), ale wydaje mi się, że Wiktor mógł być o wiele ciekawszą postacią, a romans rozgrywający się między parą trochę bardziej namiętny. Agata Kulesza zagrała na typowym dla siebie bardzo dobrym poziomie. Z pewnych względów warto jednakże poświęcić trochę więcej uwagi występowi Borysa Szyca, który dostał do zagrania wyjątkowo jednowymiarowa, sztampową postać komunistycznego karierowicza. Mimo wszystko ekranowy Kaczmarek to postać zdecydowanie bardziej żywa niż chyba zamierzali scenarzyści, i w tym miejscu brawa dla wychodzącego z niebytu chujowej kinematografii aktora.
źródło: https://www.imdb.com
Z pewnością "Zimna wojna" nie jest filmem aż tak wybitnym, jak się niektórym wydaje, ale także nie jest produkcją kompletnie nieudaną. Muszę przyznać, że o wiele bardziej podobała mi się "Ida" i dlatego też tym razem Paweł Pawlikowski otrzyma niższą notę. Piękne zdjęcia nie zawsze mogą wynagrodzić niespójność i fragmentaryczność, aczkolwiek mam nadzieję, że Akademii nie będzie to specjalnie przeszkadzać.
źródło: https://www.imdb.com
Ocena: 6/10.

środa, 26 września 2018

"La Grande Bellezza" (2013)


The most important thing I discovered a few days after turning 65 is that I can't waste any more time doing things I don't want to do.

Połowa sierpnia przyniosła mi bardzo dużo nieoczekiwanej radości, ale także stanowiła pewnego rodzaju nostalgiczną podróż do przeszłości. Tuż przed wyjazdem na Mistrzostwa Świata U-18 w piłce ręcznej kobiet, które odbywały się w CK, miałem bowiem okazję w ramach Taniego Letniego Kinobrania obejrzeć legendarne już "La Grande Bellezza" w reżyserii Paolo Sorrentino. Muszę przyznać, że seans włosko-francuskiej produkcji nastąpił po prostu w idealnym momencie. Turniej o światową supremację w szczypiorniaku wzbudził u mnie wiele emocji, o które się nawet nie podejrzewałem (wielkie pozdro dla reprezentacji Danii, której kibicowaliśmy zawzięcie, a w szczególności dla Michali Elsberg Møller) – jak napisał kiedyś niejaki Geoffrey Chaucer w Opowieściach Kanterberyjskich: Yet in our ashen cold is fire yreken. Emocjonujące potyczki o majstra uruchomiły również głębokie pokłady nostalgii, a proces ten dodatkowo wzmocniła wspomniana projekcja "Wielkiego piękna". Nie będę dłużej ukrywał – film Paolo Sorrentino to prawdziwe arcydzieło, które zmieniło mój sposób postrzegania rzeczywistości oraz podejście do życiowych priorytetów. Przy okazji warto wspomnieć, że na ceremonii rozdania nagród Akademii w 2014 roku "Wielkie piękno" zgarnęło statuetkę w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny.
© 2013 Janus Films
Główny bohater "Wielkiego piękna" to uznany dziennikarz Jep Gambardella (Toni Servillo), który w wieku 26 lat przybył do Rzymu, a następnie z bezlitosną konsekwencją i zniewalającym czarem brylował w salonach kulturalnych Wiecznego Miasta. Mocną pozycję Jepa pomogła także ugruntować napisana w młodości jedyna powieść L'Apparato Umano, która z czasem obrosła w prawdziwą legendę. Wkrótce po epickiej imprezie (przy czym pragnę podkreślić: naprawdę epickiej) z okazji swoich 65-tych urodzin, Jep dowiaduje się, że jego młodzieńca miłość zmarła, a co więcej przez całe swoje życie kochała tylko jego (pomimo wieloletniego posiadania małżonka). Tak nieoczekiwana i zaskakująca informacja skłania naszego bohatera do podjęcia próby przewartościowania swojej na pozór idealnie szczęśliwej egzystencji.
© 2013 Janus Films
Jeżeli film rozpoczyna się od cytatu ze znakomitej Podróży do kresu nocy Louisa-Ferdinanda Céline’a, to znaczy, że musi to być dzieło wybitne. Po dosyć statycznym, spokojnym początku Paolo Sorrentino rzuca nas bez ostrzeżenia w wir epickiej imprezy urodzinowej Jepa (zwróćcie uwagę w jak doskonały sposób zostaje wprowadzony nasz bohater). Muszę przyznać, że jest to jedna z najlepszych tego rodzaju scen, jakie miałem okazję obejrzeć w trakcie swojego życia. Świetnie zmontowana, okraszona idealnie dobraną muzyką sekwencja wprowadza widza w świat Jepa Gambardelli: alkohol, piękne kobiety, zabawa, a także elokwentne popisy retoryczne. Jednakże im bliżej przyglądamy się egzystencji protagonisty, tym więcej dostrzegamy rys na diamencie. Wiadomość o śmierci dawnej ukochanej wywołuje u Jepa dosyć smutną refleksję, ale także przywołuje wspomnienia z młodości, zanim jeszcze pojawił się w Rzymie. Na pozór usłane różami i permanentną zabawą życie w Wiecznym Mieście okazuje się tak naprawdę pozbawione tytułowego wielkiego piękna. Rzymska elita intelektualna wydaje się być pustą i obłudną wydmuszką niezdolną do jakiejkolwiek głębszej refleksji. Pod tym względem film Paolo Sorrentino zaskoczył mnie chyba najbardziej – dawno nie miałem okazji obejrzeć produkcji tak mocno przywołującej nostalgię i tak doskonale punktującej sztukę współczesną.
© 2013 Janus Films
Ale "Wielkie piękno" to przede wszystkim popis elokwencji naszego bohatera, który pod względem oczytania i bycia ostrym jak brzytwa jest niemal zawsze bezkonkurencyjny wśród swoich rozmówców (z wyjątkiem pewnego małomównego, acz dobrze odzianego sąsiada). Filmowe dialogi to po prostu czysta poezja, która na dodatek bardzo często wprowadza wyrafinowane elementy humorystyczne (jak choćby znakomite nawiązanie do pragnienia Gustave’a Flauberta napisania powieści o niczym czy też bezlitosne podsumowanie wężyków na imprezach u jednej z bohaterek). Oprócz licznych nawiązań literackich (m.in. książka Nadja André Bretona) otrzymujemy również dosyć zabawną szyderę ze sztuki współczesnej, a także nowoczesnego performance’u w postaci Talia Concept. Jeżeli jeszcze nie wiecie kim jest Marina Abramović i dlaczego lubi ją Jay-Z to zachęcam sprawdzić (a tak przy okazji w Toruniu odbędzie się wystawa Do czysta pozwalająca zapoznać się z dorobkiem serbskiej artystki). Paolo Sorrentino bezbłędnie wypunktował wszystkie ułomności sztuki współczesnej, a także intelektualną pustkę jej odbiorców. A ponieważ akcja filmu rozgrywa się we Włoszech nie mogło zabraknąć wątków religijnych. O ile postać kardynała-kucharza aspirującego do roli papieża jest może mało szokująca, o tyle bezlitosny polew z Matki Teresy (filmowa Santa) to już prawdziwy, bezwzględny czarny humor. Opisując zalety "Wielkiego piękna" nie sposób pominąć wspaniałą ścieżkę dźwiękową oraz doskonałe zdjęcia. Odpowiedzialny za zdjęcia Luca Bigazzi sprawił, że Rzym (w szczególności z nocnych spacerów Jepa) stał się jednym z najważniejszych bohaterów filmu.
© 2013 Janus Films
Toni Servillo zawłaszczył "Wielkie piękno" niemal wyłącznie dla siebie. Odnoszę wrażenie, że całe życie czekał na rolę Jepa Gambardelli i po prostu nie jestem w stanie wyobrazić sobie innego aktora na jego miejscu. Jep jak na 65-latka to postać bardzo żywa, uosabiająca hedonizm, elegancka, interesująca, momentami porażająco wrażliwa, a przede wszystkim ciągle poszukująca odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Ktoś kogo tak naprawdę możemy podziwiać za elokwencję i styl, a może nawet po cichu zazdrościć (z pewnością powodzenia u kobiet, bajery oraz mądrości życiowej). U boku naszego herosa stanął natomiast Romano, w którego wcielił się Carlo Verdone. Trochę niespełniony artysta, aczkolwiek jedyny prawdziwy przyjaciel Jepa i w zasadzie najbliższa mu osoba to także świetne sportretowanie poczciwego człowieka dysponującego świadomością własnych ograniczeń. Przechodząc do wspomnianych wcześniej pięknych pań to nie sposób pominąć Sabriny Ferilli grającej Ramonę. Znakomity występ – aktorka wcieliła się w postać spoza intelektualnych kręgów, w których obraca się na co dzień Jep, ale również fascynującą i intrygującą. Warto docenić również Pamelę Villoresi (Viola) oraz Galateę Ranzi (Stefania), wcielające się w oddane przyjaciółki Jepa, jednak moją uwagę swoją nieprzeciętną urodą przykuła wracająca we wspomnieniach Annaluisa Capasa (Elisa). Wielkie propsy należą się natomiast Giusi Merli za imponującą rolę Santy.
© 2013 Janus Films
"Wielkie piękno" to film kompletny, zabawny, doskonały, a przede wszystkim wymiernie wzbogacający intelekt widza. Obcowanie na ekranie ze sztuką zawsze sprawiało mi ogromną satysfakcję, dlatego też seans z arcydziełem (nie bójmy się używać wielkich słów) Paolo Sorrentino uważam za jeden z najważniejszych w moim życiu. Jeżeli nie mieliście jeszcze okazji obejrzeć "Wielkiego piękna" to zachęcam Was do tego gorąco. Właśnie takie perełki sprawiają, że kocham kino.
© 2013 Janus Films
Ocena: 10/10.

sobota, 25 sierpnia 2018

"Wieża. Jasny dzień"/"Tower. A bright day" (2017)


Film oparty na przyszłych wydarzeniach

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o reżyserskim debiucie Jagody Szelc (rocznik 1984), to szczerze powiedziawszy od razu zwróciłem uwagę na dosyć dziwny jak na polskie realia tytuł. Zbitka niezbyt pasujących do siebie słów natychmiast przykuła moją uwagę i znacząco mnie zaintrygowała. "Wieża. Jasny dzień" zaintrygowała również jury 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, które przyznało Jagodzie Szelc nagrodę za najlepszy scenariusz oraz debiut reżyserski. Dodatkowo produkcja otrzymała prestiżowy Paszport Polityki 2018 w kategorii film (za: niezależność, świeżość spojrzenia, artystyczną konsekwencję i wyjątkowo oryginalny sposób ukazania świata na krawędzi). Co prawda, jak się przekonamy już wkrótce (od jakiegoś czasu w przygotowaniu bowiem recenzja tegorocznego zdobywcy Oscara, czyli "The Shape of Water"), z nagrodami to różnie bywa, ale zdarzyło mi się przeczytać tekst o filmie, w którym recenzent wspominał o wielu podobieństwach do legendarnego "Twin Peaks". A że akurat znajdowałem się (a raczej znajduję się stale) pod silnym wpływem trzeciej odsłony dzieła Davida Lyncha, to lepszej rekomendacji nie można było znaleźć.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
"Wieża. Jasny dzień" to na pierwszy rzut oka prozaiczna historia o familijnym spotkaniu przy okazji komunii małoletniej Niny (Laila Hennessy). Jednakże wielce podniosła uroczystość staje się okazją do wyrównania starych, rodzinnych rachunków. Od sześciu lat dziewczynką opiekuje się bowiem Mula (Anna Krotoska) oraz jej mąż, Michał (Rafał Cieluch). Nieoczekiwanie biologiczna matka Niny, a zarazem młodsza siostra Muli, Kaja (Małgorzata Szczerbowska) postanawia zjawić się na przyjęciu komunijnym. Listę gości uzupełniają brat Muli i Kai, Andrzej (Rafał Kwietniewski) wraz z małżonką i dziećmi, a także totalnie zwarzywiona dotychczas matka rodzeństwa, Ada (Anna Zubrzycki), która po przyjeździe młodszej córki zaczyna normalnie funkcjonować. Wraz z pojawieniem się niespodziewanego gościa poukładana dotąd egzystencja Muli zaczyna stopniowo zamieniać się w totalny chaos.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
Już scena otwierająca film przedstawiająca przemierzające Polskę auto widziane z lotu ptaka wzbudziła u mnie spory niepokój. Stopniowe znikanie przejawów cywilizacji i zapuszczanie się pojazdu w coraz bardziej dzikie rejony bez żadnego wyjaśnienia celu podróży to naprawdę świetny pomysł. Od razu skojarzyła mi się sekwencja otwierająca legendarne "Lśnienie" Stanleya Kubricka. I tak naprawdę niepokój i poczucie niepewności, które wywołał u mnie początek "Wieży" pozostały ze mną aż do napisów końcowych (kiedy to przerodziły się w wiele pytań, na które nie otrzymałem odpowiedzi). Pod względem sposobu budowania napięcia debiut reżyserski Jagody Szulc można porównać choćby do tak znakomitych produkcji jak "Demon" czy "The VVitch: A New-England Folktale". Wzajemne rozmowy, kłótnie oraz pretensje bohaterów przedstawione na ekranie, wręcz wspaniale odwzorowane pod względem realizmu językowego, zagęszczają atmosferę z każdą minutą seansu, sprawiając, że widz zaczyna się zastanawiać kiedy ta cała pseudosielanka rozpierdoli się w drobny mak. Wszystko to dodatkowo podkręca stopniowa utrata kontroli nad sytuacją przez Mulę, która z czasem przeradza się w agresję skierowaną w młodszą siostrę, stanowiącą zaprzeczenie porządku.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
Niestety mam świadomość, że "Wieża. Jasny Dzień" jest jednym z tych filmów, obok których leniwi intelektualnie widzowie mogą przejść kompletnie obojętnie (eee, nie wiem o co chodzi, 2/10). A ponieważ w Polsce od dawna panuje trend ucieczki od myślenia i rozumu, dzieło Jagody Szelc nie porwie raczej milionów rodaków. Jeżeli jednak jesteście w stanie skupić się wystarczająco uważnie na filmie, to okaże się, że niemal każda przedstawiona w nim scena ma symboliczne znaczenie. Nie jest to raczej bardziej oczywista symbolika w stylu "Mother!", ale delikatne, subtelne przedstawienie pewnych wskazówek (przykładowo zwróćcie uwagę na scenę, w której Mula zajmuje się drzewem albo na rozmowę sióstr toczoną na polnej drodze). Nie mam zamiaru w tym miejscu podejmować się próby wyjaśnienia całego filmu i każdej sceny, ale mogę Was zapewnić, że w Internecie uda się Wam znaleźć i takie recenzje. Jeżeli "Wieża. Jasny Dzień" wzbudzi u Was potrzebę zastanowienia się  nad sensem filmu, to zanim zaczniecie szukać odpowiedzi gdzieś w odmętach sieci poświęćcie chwilę na własną refleksję. Nie będę ukrywał, że zakończenie produkcji oraz poprzedzające je ekranowe wydarzenia pozwalają na niemalże swobodną interpretację przedstawionej historii. Otrzymujecie pewne wskazówki, aczkolwiek co z nimi zrobicie zależy już od Was. Jak napisał Marek Hłasko w Sowie, córce piekarza, którą akurat czytam: Dano ci życie, które jest tylko opowieścią; ale to już twoja sprawa, jak ty ją opowiesz i czy umrzesz pełen dni.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
"Wieża. Jasny Dzień" urzeka również pod względem plenerów. Zgodnie z informacjami, które znalazłem w Internecie film kręcono w Kotlinie Kłodzkiej, miejscu przynajmniej dla mnie kompletnie nieznanym i tajemniczym. Warto zwrócić uwagę na intrygującą ścieżkę dźwiękową oraz wplecione w nią szepty, które znakomicie potęgują nastrój niepokoju i dezorientacji. Jak na debiut reżyserski Jagoda Szelc bezbłędnie poradziła sobie z warsztatem, wyjątkowo umiejętnie wplatając w fabułę różne dziwne sceny (trudno je nazwać flashbackami, gdyż stanowią coś w rodzaju wizji z pogranicza jawy i snu), a także wspaniale prowadząc raczej mało rozpoznawalnych aktorów. Propsy należą się również za świetne zobrazowanie współczesnej komercjalizacji komunii, całkowicie odartej z jakichkolwiek głębszych przeżyć duchowych (swoją drogą zastanówcie się czy można wymagać uduchowienia od ośmio czy dziewięcioletniego dziecka?). W sumie to pamiętam, że już za moich komunijnych czasów w gronie rówieśników nie było ważne przyjęcie Jezuska do serduszka, ale kto co dostał i czy hajs się zgadza (a jak powszechnie wiadomo hajs się musi zgadzać!). Niemniej w "Wieży. Jasnym Dniu" nawet rodzice nie zachowują pozorów, traktując uroczystość jako uciążliwy, religijny festyn, który po prostu trzeba zaliczyć dla dalszej, spokojnej egzystencji.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
Wracając do aktorstwa należy przyznać, że obsadzenie w głównych rolach raczej mało opatrzonych twarzy (przynajmniej z mojej perspektywy) okazało się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Anna Krotoska znakomicie wykreowała poukładaną i opiekuńczą Mulę, która nie może znieść utraty kontroli nad swoim życiem. W całkowitej opozycji pozostaje z kolei rola Małgorzaty Szczerbowskiej, której tajemnicza Kaja wzbudza niepokój, nie podporządkowuje się panującym w domu siostry regułom, a generalnie jest po prostu bardzo dziwna, momentami wręcz autystyczna (na szczęście aktorka zastosowała się do złotej zasady z "Tropic Thunder": You never go full retard). Pozostając w kobiecym kręgu warto także zwrócić uwagę na Annę Zubrzycki (Ada, matka rodzeństwa) oraz Dorotę Łukasiewicz (Anna, żona Andrzeja). Przechodząc do męskiego grona bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie Rafał Cieluch, wcielający się w uosobienie racjonalizmu i logiki (Michał). Wielkie pozytywne zaskoczenie to także rola Rafała Kwietniewskiego (Andrzej), którego pamiętam z topornych lub wręcz żenujących występów w czasach, gdy byłem zmuszany do oglądania "Pierwszej Miłości". Na spore uznanie zasłużył także chyba najbardziej doświadczony aktorsko w całej obsadzie Artur Krajewski, wcielający się  w dynamiczną rolę księdza przygotowującego dzieciaki do komunii.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
Jeśli zdziwi Was ocena końcowa "Wieży", co ma swoje uzasadnienie, gdyż w recenzji nie wspominałem o mankamentach czy wadach debiutu reżyserskiego Jagody Szelc, to śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż jako całość film sprawdza się świetnie, jest bardzo fajnie nakręcony i wzbudza uczucia po seansie, dlatego też postanowiłem ocenić go na ósemkę. Żeby jednakże uzyskać wyższą ocenę chciałbym bohaterów, których mogę zapamiętać na lata, dialogów, które mogę cytować na melanżach oraz poszczególnych scen, którego mogę oglądać na YouTube w nieskończoność. Na szczęście Joanna Szelc znajduje się dopiero na początku kariery, więc jeszcze wszystko przed nią.
źródło: http://www.filmpolski.pl/
Ocena: 8/10.