poniedziałek, 31 grudnia 2018

"Call Me by Your Name"/"Tamte dni, tamte noce" (2017)


People who read are hiders. They hide who they are. 
People who hide don't always like who they are.

Na koniec roku, całkiem nieoczekiwanie (szczególnie w kontekście wakacyjnego klimatu filmu), wracamy na chwilkę do oscarowych produkcji z dziewięćdziesiątej ceremonii wręczenia statuetek. "Call Me by Your Name" (w Polszy znane jako "Tamte dni, tamte noce" – tym razem nie czepiamy się błyskotliwego tłumaczenia, gdyż pochodzi ono z równie błyskotliwej translacji tytułu książkowego pierwowzoru), wyreżyserowane przez Luca Guadagnino, otrzymało nominacje w czterech kategoriach: najlepszy film, najlepszy aktor pierwszoplanowy (Timothée Chalamet), najlepsza piosenka (Mystery of Love) oraz najlepszy scenariusz adaptowany. Akademia nie była jednakże szczególnie łaskawa, ponieważ film dostał finalnie tylko jedną statuetkę w ostatniej kategorii. Scenariusz autorstwa Jamesa Ivory’ego oparto na podstawie powieści André Acimana pod tym samym tytułem opublikowanej w 2007 roku i muszę przyznać, że po seansie mam wielką ochotę zapoznać się z książkowym oryginałem. "Call Me by Your Name" planowałem obejrzeć jeszcze w trakcie Letniego Taniego Kinobrania, ale wskutek splotu niefortunnych zdarzeń dopiero grudniowy przegląd filmów w krakowskim kinie ARS umożliwił mi seans. Swoją drogą wskutek planowanego zamknięcia była to prawdopodobnie ostatnia wizyta w legendarnym ARSie… Smuteczek bardzo, tym bardziej, że kino było tym razem pełne ludzi, a poszczególne seanse wyprzedane do ostatniego miejsca.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Call Me by Your Name" rozgrywa się gdzieś w północnych Włoszech latem 1983 roku. Do wiejskiej wilii profesora archeologii Perlmana (Michael Stuhlbarg) oraz jego małżonki Annelli (Amira Casar) przyjeżdża młody amerykański doktorant Oliver (Armie Hammer) w celu pogłębienia dotychczasowej wiedzy. Nastoletni syn akademika, Elio (Timothée Chalamet) początkowo niezwykle sceptycznie podchodzi do gościa, rozwijając letnią miłość z Marzią (Esther Garnel). Jednakże z czasem między dwoma młodymi mężczyznami zaczyna rodzić się niezwykła, wyjątkowa przyjaźń.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Odkąd w lutym spędziłem kilka dni pod ciepłym słońcem Katanii oglądając z niedowierzaniem dojrzewające pomarańcze i mandarynki (powszechne na Sycylii jak jabłonki i śliwy u nas; w szczególności polecam pomarańcze moro, czasem są dostępne w Lidlu) odczuwam potężną fascynację Italią. I chociaż mam świadomość, że północne Włochy (byłem również na chwilkę w Bergamo) to zupełnie inna bajka niż Sycylia to jednak istnieje pewne podobieństwo pomiędzy tymi regionami. "Call Me by Your Name" wprost idealnie oddaje klimat lata spędzanego na włoskiej prowincji, jednocześnie przywołując u mnie nostalgiczne wspomnienia z wakacji z Szanieckiego Parku Krajobrazowego i Ponidzia. Wycieczki rowerowe, pierwsze papierosy, alkohole, przeważnie nuda, duża dawka sportu (znacie piłkarską grę jedno podanie?), ot kiedyś prawie codzienne życie od końca czerwca do początku września. Luca Guadagnino wspaniale uchwycił leniwy klimat wakacyjnej egzystencji w Lombardii, aczkolwiek Elio dysponuje znaczcie szerszymi horyzontami: mając doskonale wykształconych rodziców stał się zapalonym bibliofilem przejawiającym niebagatelne talenty muzyczne.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Jednakże "Tamte dni, tamte noce" to przede wszystkim piękny film o pierwszej miłości, uwzględniający wszystkie aspekty tegoż niezwykłego uczucia: od rodzenia się nieśmiałej fascynacji, poprzez zazdrość, następnie krótkotrwałe szczęście, aż po ból wynikający z rozstania, który wówczas wydaje się, że nie przeminie nigdy. I co z tego, że to niezwykłe uczucie zachodzi między dwoma młodymi mężczyznami (chociaż wyobrażam sobie ból dupy prawicowych oszołomów, gdyby film o homo-Żydach dostał Oscara w najważniejszej kategorii )? Luca Guadagnino w piękny i niezwykle subtelny (acz nie pozbawiony lekkiej perwersji – vide brzoskwinia) sposób przedstawił burzliwą pierwszą miłość z perspektywy nastolatka jeszcze niepewnego swojej seksualności. Ponad dwie godziny seansu minęły jak z bicza strzelił. Rozterki młodego Elio związane z uroczą Marzią i pociągającym Oliverem można w szerszym kontekście odnieść praktycznie do każdego z nas (chociaż ja niestety nie miałem takich fajnych koleżanek na wiejskich wakacjach). "Call Me by Your Name" zawiera wiele poruszających, doskonałych w swojej istocie scen, ale pragnę zwrócić Waszą uwagę na genialną scenę rozmowy Elia ze swoim ojcem – czyż każdy z nas nie marzy o tak wyjątkowej więzi z rodzicami? Oprócz bezbłędnych zdjęć nie można oczywiście obojętnie przejść obok epickiej ścieżki dźwiękowej idealnie podkreślającej klimat lat 80-tych (sprawdźcie ruchy Olivera na parkiecie) oraz wybitnych stylówek bohaterów (obcisłe szoty, szerokie koszule, znakomite okulary i plecaki).
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Timothée Chalamet w pełni zasłużył na nominację do Oscara, w mojej skromnej opinii, nie miałbym nic przeciwko, gdyby otrzymał statuetkę (szkoda, że Akademia nie dała Oscara Gary’emu Oldmanowi znacznie wcześniej, ponieważ zasłużył na to nie raz). Elio w jego wykonaniu to inteligentny, oczytany, władający nie jednym językiem i rozwinięty muzycznie nastolatek zmagający się z pierwszymi kontaktami seksualnymi, które mają określić jego przyszłą tożsamość. Sposób w jaki Timothée Chalamet odgrywa emocje targające młodzieńcem zasługuje po prostu na najwyższe uznanie. Mam nadzieję, że to dopiero początek aktorskich osiągnięć młodego Amerykanina. Armie Hammer również spokojnie mógłby dostać nominację za rolę drugoplanową, ponieważ Oliver w jego wykonaniu jest najzwyczajniej w świecie doskonały. Dojrzałość emocjonalna, tęga, sportowa sylwetka, lekka amerykańska nonszalancja oraz swoista tajemniczość to cechy najlepiej oddające tegoż bohatera. Wielkie propsy należą się również stonowanemu emocjonalnie Michaelowi Stuhlbargowi (niezapomniany Arnold Rothstein z "Boardwalk Empire"), w szczególności za scenę poruszającej rozmowy o uczuciach z synem. Moją kobiecą faworytką pozostaje Esther Garrel za rolę Marzi – oddanej koleżanki z wakacji, którą każdy z nas chciałby mieć na jakimś etapie swojego nastoletniego żywota. Niemniej pragnę również docenić Amirę Casar za bardzo fajnie zagraną rolę matki Elia.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
"Call Me by Your Name" to znakomity film przedstawiający w niezwykle subtelny i delikatny sposób trudny temat pierwszej miłości. Jeżeli nie posiadacie homoseksualnych uprzedzeń film Luca Guadagnino powinien zachwycić Was swoim pięknem i dogłębnym zgłębieniem tematu, który dotyczył kiedyś każdego z nas. W momencie, gdy przeczytam książkę André Acimana uraczę Was zapewne drobną erratą, ale dzisiaj radujmy się znakomitą produkcją sławiącą uroki Lombardii.
źródło: http://sonyclassics.com/callmebyyourname/
Ocena: 8/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz