czwartek, 28 lipca 2016

"Tequila Sunrise"



Friendship is the only choice in life you can make that's yours! 
You can't choose your family!

Tequila Sunrise... Z czym najbardziej kojarzy się Wam ta nazwa? Z niezwykle popularnym drinkiem? Czy może raczej z piosenką? A jeśli tak, to czy może bardziej z utworem zespołu Eagles czy też Cypress Hill? A czy ktokolwiek z Was powiązał z tym określeniem film Roberta Towne’a (w sumie bardziej znany z pisania scenariuszów niż reżyserii – m.in. Oscar za scenariusz do "Chinatown") z 1988 roku? Na tę produkcję ze złotej dekady lat 80-tych natknąłem się bowiem przeglądając filmografię Kurta Russella przy okazji pisania recenzji "Bone Tomahawk". Niezwykle chwytliwy tytuł, gwiazdorska obsada (wspomniany Kurt Russell, Mel Gibson kiedy był jeszcze spoko oraz Michelle Pfeiffer) i narkotykowo-policyjna fabuła wydawały się być wprost idealnym i totalnie bezbłędnym połączeniem. Niestety oceny filmu jakoś nie oddawały jego rzekomej wielkości, ale nie od dziś wiadomo przecież, że niektóre produkcje są zbyt epickie dla zwykłych zjadaczy popcornu.
źródło: http://www.impawards.com
"Tequila Sunrise" to historia o nietypowej przyjaźni. Najlepsi kumple od dzieciństwa po latach stanęli po przeciwnej stronie barykady. Mac McKussic (Mel Gibson), człowiek z mocno narkotykową przeszłością, próbuje związać koniec z końcem prowadząc w Los Angeles całkowicie legalne przedsiębiorstwo. Niestety zarówno lokalna policja, jak i federalni, nie wierzą w szczere intencje naszego bohatera, uważając, że firma jest tak naprawdę przykrywką do zakrojonego na szeroką skalę handlu narkotykami. Sprawa rozpracowania domniemanego dealera zostaje powierzona jego najlepszemu przyjacielowi. Nick Frescia (Kurt Russell), najlepszy gliniarz w mieście, zabiera się do zadania z raczej średnim entuzjazmem. Jednakże naciski z strony władz federalnych w osobie Maguire’a (J.T. Walsh) oraz pogłoski o przybyciu do Stanów legendarnego meksykańskiego narcotraficante Carlosa, wymagają zdecydowanej reakcji. Sytuację komplikuje dodatkowo atrakcyjna menedżerka restauracji Jo Ann (Michelle Pfeiffer), która jednocześnie zawróciła obu panom w głowach.
źródło: http://www.imdb.com
Na pierwszy rzut oka mogło by się wydawać, że "Tequila Sunrise" posiada wszystkie cechy, aby zyskać status absolutnego, ponadczasowego klasyka. Wyborna obsada, narkotykowo-policyjna tematyka, a przede wszystkim film został nakręcony w bezbłędnej dekadzie lat 80-tych! Jednakże oglądając dzieło Roberta Towne’a można odnieść wrażenie, że tak naprawdę wiele rzeczy poszło bardzo nie tak. Pierwszy czynnik, który powoduje u mnie rozdrażnienie, to nudna fabuła. Niby zarys wydaje się całkiem młodzieżowy, ale wraz z rozwojem akcji zaczynałem coraz częściej zadawać sobie pytanie kiedy wreszcie wydarzy się coś ciekawego, ktoś zakończy żywot w krwawej jatce albo ujrzę epicką eksplozję? Naprawdę, jak na niemal dwugodzinną produkcję nakręconą w latach 80-tych, to czuję się pod tym względem solidnie wyruchany. Fabuła rozwija się dramatycznie wolno, racząc widza wątkami typowego kina rodzinno-obyczajowego (motyw syna Maca) czy też romansowymi rozterkami bohaterów. Nie zrozumcie mnie przy tym źle – sam pomysł na trójkąt miłosny jest całkiem w porządku, ale naprawdę zbyt wiele uwagi poświęcono rozterkom emocjonalnym z nim związanym. Ponadto (sorry za spoiler) do dzisiaj nurtuje mnie jedna kwestia: w jaki sposób likwidacja agenta federalnego (nawet skorumpowanego) mogła przejść bez żadnych konsekwencji? Czyżby specyfika lat 80-tych?
źródło: http://www.imdb.com
Oprócz wyjątkowo niskiego poziomu akcji warto zwrócić uwagę na wrażenia wizualne. Osobiście nie określiłbym "Tequila Sunrise" jako zawsze ładnego dla oka filmu (i nie chodzi mi przy tym o brud wylewający się z ekranu, bo tego tu po prostu nie ma). Najlepszy przykład to scena, w której Jo Ann jedzie kabrioletem po nadmorskiej autostradzie przy akompaniamencie wpadającej w ucho piosenki. Jakich widoków należałoby oczekiwać? Może pięknej, skąpanej w złocie słonecznych promieni plaży? Oczywiście, to dostaniemy jedynie na początek, by za chwilę przejść do oglądania lokalnego Czarnobyla. Kto wpadł na tak genialny pomysł? Abstrahując jednakże od tego rodzaju motywów zdecydowanie warto zwrócić uwagę na moim zdaniem najlepszą scenę filmu, w której Mac i Nick rozmawiają na huśtawkach nad brzegiem oceanu. Jeżeli po latach pozostanie mi jakiekolwiek wspomnienie z "Tequila Sunrise" to z pewnością będzie to ta wyjątkowo piękna i poruszająca sekwencja. W ponad dwuminutowej konwersacji zawarto więcej filmowej magii niż w całej reszcie produkcji. Warto również docenić "Tequila Sunrise" za sprawność realizacyjną oraz nostalgiczną ścieżkę dźwiękową, idealnie wpisującą się w schyłek lat 80-tuch ubiegłego stulecia.
źródło: http://www.imdb.com
Jak już wspominałem we wstępie nielicha obsada to chyba największa zaleta "Tequila Sunrise". Chociaż przez większość filmu Kurt Russell niemiłosiernie szarżuje to ma kilka scen, w których potrafi chwycić widza za jajca i ścisnąć niczym bezlitosne żelazne imadło. Mel Gibson jedzie cały czas na równym poziomie, dostarczając solidnej porcji rozrywki. Pochwały należą się również Michelle Pfeiffer za wyjątkowo okazałą rolę Jo Ann. Na drugim planie jest również ciekawie. J.T. Walsh stworzył kreację niebanalnie upierdliwego i odpychającego federalnego, za którą należą się szczere brawa. Warto wyróżnić również Daniela Zacapę za wcielenie się w Arturo, latynoski głos rozsądku naszej bohaterki. Trochę mieszane uczucia wzbudził u mnie natomiast Raul Julia (Escalante) – zdecydowanie wolałbym, aby pozostał chłodnym profesjonalistą bez operowych odpałów.
źródło: http://www.imdb.com
Z pewnością "Tequila Sunrise" bardzo trudno zaliczyć w poczet ponadczasowych klasyków nakręconych w latach 80-tych. Wyjątkowo nudna, a czasami niedorzeczna wprost fabuła kompletnie zepsuła wysiłek trójki odtwórców głównych ról. Film Roberta Towne'a mogę Wam polecić jako swoistą ciekawostkę, a zarazem nostalgiczną wyprawę w odległą dekadę, gdzie bezproblemowe mordowanie z zimną krwią agentów federalnych było o wiele mniej skomplikowane niż współcześnie.
źródło: http://www.imdb.com
Ocena: 6/10 (jedna gwiazdka w górę za scenę na huśtawkach).

wtorek, 26 lipca 2016

"Córki dancingu" ("The Lure")



Jakiś czas temu nastały wakacje, a wraz z nimi dziesiąta już edycja Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie Pod Baranami. Świetny, a przede wszystkim wyjątkowo tani (w tym roku większość biletów po 7.00 PLN, natomiast hity po dyszkę), festiwal corocznie pozwala mi na nadrobienie zaległości z produkcji filmowych z ostatnich miesięcy. W tym roku, podobnie zresztą jak i w zeszłym, postanowiłem skupić się na polskich przedsięwzięciach, ponieważ jak wszyscy doskonale wiecie niekiedy występują poważne problemy z ich pozyskaniem, a dodatkowo można narazić się na nieprzyjemne sankcje. Na pierwszy ogień wybrałem "Córki dancingu" w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej, będące jej pełnometrażowym debiutem. Chociaż film kwalifikowano przeważnie do kategorii musical, do której żywię raczej ambiwalentne uczucia, to zaintrygowała mnie recenzja, którą przeczytałem jeszcze w okresie kinowej premiery. Ponieważ przeważnie szumne zapowiedzi typu tego jeszcze nie widzieliście okazują zwykłym pierdoleniem (aczkolwiek w przypadku "Disco Polo" było inaczej), to postanowiłem zostawić sobie seans na lepsze, wakacyjne (a przede wszystkim tańsze) czasy.
źródło: http://www.imdb.com
Akcja filmu rozgrywa się w przaśnej Warszawie, prawdopodobnie z początku lat 80-tych ubiegłego stulecia. Prawdopodobnie, ponieważ tak jak w przypadku "Disco Polo" czas i miejsce tak naprawdę nie mają większego znaczenia dla rozwoju fabuły. Podupadający zespół muzyczny Figi i Daktyle, złożony z Wokalistki (Kinga Preis), Perkusisty (Andrzej Konopka) oraz Basisty (Jakub Gierszał), w trakcie srogiego melanżu nad brzegiem Wisły poznaje dwie, młode syreny. Ponieważ okazuje się, że zarówno Złota (Marta Mazurek) jak i Srebrna (Michalina Olszańska) zostały obdarzone znakomitymi wokalami (w sumie jak na syreny przystało), to uzyskują natychmiastowy angaż w lokalnym klubie nocnym, zarządzanym przez Kierownika (Zygmunt Malanowicz). Dziewczyny, dzięki swoim niezwykłym zdolnościom, osiągają niebywały sukces, ale z czasem zaczynają podążać coraz bardziej odmiennymi drogami, a na dodatek pojawia się z problem z okiełznaniem krwiożerczej, syreniej natury.
źródło: http://www.imdb.com
Jakkolwiek nie ocenicie "Córek dancingu" to musicie przyznać jedno: z pewnością jest to jeden z najbardziej oryginalnych (jeśli w ogóle nie najoryginalniejszy) polskich filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono. Rozumiem, że "Disco Polo" wydawało się sporym krokiem naprzód, ale debiut reżyserski Agnieszki Smoczyńskiej poszedł hektariony dalej. Oczywiście jest to wariacja na temat Małej syrenki (raczej gorzkiej baśni Hansa Christiana Andersena niż wersji Disneya), aczkolwiek wyjątkowo mocno osadzona w polskiej baśniowo-przaśno-absurdalnej rzeczywistości. Sama fabuła filmu nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale pamiętajmy, że przede wszystkim jest to musical, a nie złożony dramat psychologiczny. Oczywiście jestem niemal w 100% pewny, że takiego połączenia musicalu z komedią oraz horrorem jeszcze nie mieliście okazji obejrzeć. Z tego powodu też mogę przymknąć oko na raczej sztampowo poprowadzony wątek  nieodwzajemnionej miłości syreny do człowieka czy typowe siostrzane konflikty wynikające z odmiennej psychiki syren. Film epatuje tak znakomitym, oniryczno-narkotycznym klimatem (cytując Grażkę: oni wszyscy wyglądają jakby się naćpali), że fabuła ma znaczenie drugorzędne. Dodatkowo, jak na musical, jest to niezwykle brutalne kino, pełne hektolitrów krwi, wyrywania serc czy odgryzionych kończyn. W tym miejscu należą się wielkie brawa za efekty specjalne, ponieważ wyglądają naprawdę świetnie.
źródło: http://www.imdb.com
Gdy na ekranie pojawiła się czołówka, gdzieś z końca sali padło niedowierzające pytanie: to jest polski film? I naprawdę, przynajmniej pod względem realizacyjnym, nie sposób dziwić się pytającemu. "Córki dancingu" są zrealizowane po prostu znakomicie: od razu widać, że dopieszczono każdy detal w konkretnym kadrze. Za najlepszy przykład mogą posłużyć występy sceniczne oraz epicka sekwencja z monstrualną wprost liczbą statystów w socjalistycznym centrum handlowym. Mnie osobiście najbardziej do gustu przypadł statek pogrążony w gęstej mgle – trudno stworzyć lepszy klimat! Jako musicalowy laik muszę przyznać, że piosenki oraz układy taneczne zaprezentowane w filmie były dla mnie całkiem przystępne w odbiorze. Na ekranie przewija się ponadto bardzo wiele (naprawdę!) nastoletniej nagości, co oczywiście nie powinno nikomu przeszkadzać, a ponadto może zostać nawet uznane za zaletę tej produkcji.
źródło: http://www.imdb.com
Jeśli chodzi o obsadę aktorską to szczerze napisawszy nie uświadczyłem lipy. Odtwórczynie głównych ról, Marta Mazurek oraz Michalina Olszańska, zagrały wprost koncertowo i pozostaje tylko nadzieja, że będąc obecnie u progu sławy dostarczą nam jeszcze wiele rozrywki w najbliższych latach. Ich sukces został na szczęście podparty znakomitymi rolami drugoplanowymi. Nie od dziś wiadomo, że Kinga Preis to klasa sama w sobie, ale warto również wyróżnić Andrzeja Konopkę, Zygmunta Malanowicza czy Marcina Kowalczyka wcielającego w tajemniczego Trytona. Na ich tle znacznie słabiej błyszczy gwiazda Jakuba Gierszała, który chyba od jakiegoś czasu postanawia grać tak samo w każdym filmie. Może czasem przydałaby się jakaś odmiana? W rolach epizodycznych ciekawe występy zaliczyli m.in. Katarzyna Herman (milicjantka), Magdalena Cielecka (Boskie Futro) czy Grzegorz Stelmaszewski (lokalny wykidajło).
źródło: http://www.imdb.com
Wydaje mi się, że "Córki dancingu" padły troszkę ofiarą swojej przełomowości. Przeciętny widz nie jest w stanie docenić wielkości tego filmu i potraktuje go jako absurdalną, kompletnie niezrozumiałą produkcję o jakiś krwiożerczych syrenach i trytonach. Janusze nie docenią przecież niezwykle lekkiej i przewrotnej zabawy konwencją, co zresztą widać wyraźnie po ocenach filmu na Filmwebie. Dla mnie natomiast produkcja wyreżyserowana przez Agnieszkę Smoczyńską to absolutnie wyjątkowe jak na polskie realia przedsięwzięcie i mam nadzieję, że w przyszłości kolejni twórcy będą mieli odwagę pójść jeszcze dalej w radosnej zabawie konwencją.
źródło: http://www.imdb.com
Ocena: 8/10.

czwartek, 7 lipca 2016

"Bone Tomahawk"



Westerny raczej rzadko goszczą na moim blogu (no chyba, że akurat Quentin Tarantino nakręci jakiś), ale czasem warto przełamać utarte konwenanse i obejrzeć coś innego niż zwykle. Zważywszy tym bardziej, iż w kategorii science fiction nie udało mi się ostatnio znaleźć niczego interesującego. Dlaczego zatem akurat "Bone Tomahawk" w reżyserii S. Craiga Zahlera? Po pierwsze jest to raczej nietypowe połączenie kina kowbojskiego oraz horroru, więc byłem ciekaw, jak się to sprawdzi, pamiętając o totalnej klęsce niezwykłego, innego combo, czyli "Cowboys & Aliens". Po drugie z pewnością spore wrażenie może zrobić obsada: Patrick Wilson ("Watchmen", "Jack Strong"), Matthew Fox (znienawidzony Jack Shephard z "Lost"), Richard Jenkins oraz prawdziwa wisienka na torcie, czyli Kurt Russell, jeden z bohaterów mojego dzieciństwa. Do dziś pamiętam jak wielkie wrażenie zrobił na mnie wcielając się w pułkownika O’Neilla w "Gwiezdnych Wrotach" czy epicką rolą Snake’a Plisskena z "Ucieczki z Nowego Jorku"!
źródło: http://www.impawards.com
W małym, amerykańskim, typowym dla Dzikiego Zachodu, miasteczku cierpiący z powodu urazu nogi Arthur (Patrick Wilson) pogrąża się we frustracji, ponieważ paskudna kontuzja nie pozwoliła mu wziąć udziału w dorocznym spędzie bydła. Jednakże w ramach nagrody pocieszenia nasz bohater może spędzać czas z uroczą małżonką, Samanthą (Lili Simmons). Ponieważ praktycznie wszyscy sprawni mężczyźni najęli się do pracy jako kowboje, Bright Hope świeci pustkami i pogrąża się w totalnym marazmie. Dlatego też nagłe pojawienie się podejrzanego włóczęgi urasta do rangi ważnego wydarzenia. Na skutek różnicy zdań lokalny szeryf Hunt (Kurt Russell) rani przybysza, a następnie zamyka go w areszcie. Będąc jednakże humanitarnym człowiekiem postanawia zapewnić rannemu opiekę medyczną. Jednak ponieważ miejscowy doktor akurat zajrzał głęboko do butelki, do opatrzenia włóczęgi zostaje wezwana Samantha. Wkrótce okazuje się, że żona Arthura, zastępca szeryfa Nick (Evan Jonigkeit) oraz aresztant znikają z więziennej celi, a jedyną poszlaką jest rozpruty stajenny oraz dziwaczna, indiańska strzała.
źródło: http://www.fandango.com
"Bone Tomahawk" to debiut reżyserski S. Craiga Zahlera i nie da się ukryć, że pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Jakoś niezwykle trudno przychodziło mi dopatrzenie się jakichkolwiek zaczątków własnego, oryginalnego stylu. Akcja filmu posuwa się do przodu w wyjątkowo powolnym tempie – w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy ekspedycja ratunkowa kiedykolwiek dotrze do miejsca przeznaczenia i czy porwani nie będą musieli poczekać na ratunek do drugiej części produkcji. A czymże wypełniają czas nasi bohaterowie wlokąc się do tajemniczej doliny opanowanej przez brutalnych, pierwotnych Indian? Oczywiście rozmowami o niczym w stylu, którego niekwestionowanym mistrzem jest Quentin Tarantino. W przypadku "Bone Tomahawk" zdecydowanie zabrakło polotu oraz humoru. Dialogi o czytaniu w wannie oraz pchlim cyrku, których głównym dystrybutorem był rezerwowy zastępca szeryfa Chicory (Richard Jenkins), wywoływały u mnie raczej uśmiech politowania niż dostarczały rzetelnej rozrywki. Również dosyć brutalne i makabryczne zgony oraz okaleczenia nie wydają się niczym nowym (aczkolwiek zawsze warto je docenić, bo nie wszyscy mają jaja ze stali by pokazać je na ekranie). Tak naprawdę mój głównym zarzut pod adresem 'Bone Tomahawk" to poświęcenie zbyt mało czasu na finałowy rozpierdol, który nabiera raczej kameralnego charakteru. Z drugiej strony rozumiem, że twórcy mieli poważne ograniczenia finansowe i możliwe, że nic bardziej epickiego nie dało się z tego wycisnąć.
źródło: http://www.fandango.com
Ale, jak to mawiał legendarny Wee-bey z „The Wire”: każdy jakoś zaczyna. Na pewno reżyserowi i zarazem scenarzyście w jednej osobie należą się propsy za dosyć odważne połączenie kina kowbojskiego z horrorem. Ponadto wielki szacunek za pracę przy tak okrojonych możliwościach finansowych. Jak na dzisiejsze standardy "Bone Tomahawk" miał absurdalnie niski budżet. Nakręcenie filmu kostiumowego z całkiem niezłą obsadą za 1.8 miliona USD powinno robić naprawdę spore wrażenie. Zważywszy, że Nicolas Cage zgarnął 3 miliony dolarów za udział w pokracznie wyglądającym i do tego współcześnie rozgrywającym się "Left Behind". Sceny akcji i efekty specjalne (prawdziwe, a nie a CGI!) nie wyglądają może specjalnie epicko, ale uwzględniając budżet, myślę, że twórcy wycisnęli z niego wszystko co tylko możliwe i to do ostatniego centa. Kolejna niezaprzeczalna (i w zasadzie chyba największa) zaleta "Bone Tomahawk" to bardzo dobre aktorstwo, ale na ten temat tradycyjnie poświęcę osobny akapit.
źródło: http://www.fandango.com
Kurt Russell, wcielający się w szeryfa Hunta, musiał widocznie polubić westernową konwencję. Jego rola jest więcej niż w porządku – to taka zdecydowanie bardziej uprzejma i szarmancka wersja Johna Rutha z "The Hateful Eight". Ponieważ, jak już wspominałem we wstępie, bardzo lubię tego aktora, każda scena z jego udziałem napawała mnie szczerą radością. Wielkie propsy dla Richarda Jenkinsa za niezwykle irytującą, acz jednocześnie momentami ujmującą, postać Chicory’ego. Wydaje mi się, że stworzenie tego rodzaju kreacji bez podania w przesadę i zbytniego szarżowania jest niezwykle trudne, ale w tym przypadku udało się znakomicie! Na równie duży szacunek zasłużył Matthew Fox – byłem wprost przekonany, że skończył się po "Lost", a tu taka niespodzianka! Brooder, lokalny kozak i dupcyngier, w jego wykonaniu wypadł tak inaczej niż przeciętny Jack Shephard, że początkowo nawet nie rozpoznałem tego aktora. Na tle wymienionej wyżej trójki naprawdę słabo wypada jedynie de facto odtwórca głównego bohatera, czyli Patrick Wilson. Arthur to raczej postać zagrana w typowy sposób dla tego rodzaju bohaterów bez specjalnych fajerwerków. Na koniec, w ramach bezwzględnej walki o równouprawnienie, warto pochwalić Lili Simmons, choć wielu z łatwością może zarzucić roli Samanthy zbytnią nowoczesność. Jednakże ponieważ z poprawnością polityczną u mnie na bakier nie mam zamiaru wyliczać zasług kanibalo-indiańskiej obsady dla światowej kinematografii.
źródło: http://www.fandango.com
Ponieważ gdzieś w głębi duszy spodziewałem się, że projekcja "Bone Tomahawk" zakończy się spektakularną traumą, to końcowy efekt mogę w zasadzie uznać za w miarę zadowalający. Jeżeli macie ochotę na połączenie westernu z horrorem, w którym przez większość czasu wysłuchujecie mało interesujących dialogów o niczym to gorąco polecam film S. Craiga Zahlera. W innym przypadku możecie śmiało odpuścić – Wasze życie nie ulegnie żadnej zmianie, a ponad dwie godziny wykorzystacie na coś lepszego do zrobienia (np. leżenie w rynsztoku bez życia).
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 5/10.