sobota, 30 grudnia 2017

"Star Wars: Episode VIII - The Last Jedi" (2017)



The greatest teacher, failure is.

Tym razem postanowiłem nie pierdolić się w tańcu i ruszyłem do kina "Star Wars: Episode VIII - The Last Jedi" już wkrótce po premierze. Co ciekawe sala w Małopolskim Ogrodzie Sztuki (interesująca akcja Kina pod Baranami – Barany w MOSie) z pewnością nie należy do największych, a chociaż cena poniedziałkowego seansu była bardziej niż przystępna, to jednak nie powiem, żebym szczególnie narzekał na gęsty tłum popcornożerców i siorbaczy Coca-Coli. Rychła chęć obejrzenia kolejnej części sagi nie wynikała może bezpośrednio z umiarkowanie solidnego "Przebudzenia mocy", lecz raczej z nadziei, które rozbudził znakomity wręcz "Łotr 1" (mimo upływu czasu polski tytuł brzmi dalej tak samo kretyńsko jak na początku). Co prawda dosyć szybko ogarnąłem się i zorientowałem, że nie będę już oglądał przygód Jyn i Cassiana, lecz Rey i pierwszego emo-Jedi, ale jakiś tam szczątkowy entuzjazm pozostał. Żeby to zrozumieć ten sentyment trzeba by wrócić na boiska podstawówki lat 90-tych ubiegłego stulecia, trzymając w rękach paczkę Ruffles z legendarnymi tazosami, które umieszczało się w Albumie Mocy. Pamiętam, że zebrałem wszystkie (gdzie to jest teraz, Drodzy Rodzice?!), a jednego tazosa miałem tak rozjebanego, że musiałem go skleić taśmą… Ale, ale wracajmy do sedna! Na zakończenie wstępu pragnę nadmienić, że w recenzji mogą pojawić się spoilery istotne z punktu widzenia ostatecznej oceny filmu.

© & ™ Lucasfilm Ltd.

Jak doskonale pamiętamy (lub nie) z poprzedniej odsłony Rey (Daisy Ridley) w końcu dopięła swego i odnalazła legendarnego Luke’a Skywalkera (Mark Hamill). Niemniej upragnione spotkanie wypadło co najwyżej blado, przez co młoda adeptka Jedi musiała sporo natrudzić się, aby skłonić starego mistrza do przekazania jej swojej mądrości. Tymczasem, mimo spektakularnej klęski kolejnej Gwiazdy Śmierci  w poprzedniej części, faszystowsko-militarystyczne siły Najwyższego Porządku odnoszą spore sukcesy w zwalczaniu Nowej Republiki. W zasadzie jedynym godnym przeciwnikiem dla organizacji Snoke’a (Andy Serkis) pozostaje Ruch Oporu dowodzony przez niezłomną generał Organę (Carrie Fisher). Oczywiście sytuacja pogarsza się wydatnie w momencie, gdy Najwyższy Porządek lokalizuje ważną bazę rebeliantów.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Przechodząc do istoty recenzji muszę przypomnieć, że nigdy nie udało mi się zostać totalnym freakiem "Star Wars", by pochłaniać coraz to nowsze wytwory tzw. expanded universe. Z tego też powodu nie szukajcie w tekście odpowiedzi kto jest kim i skąd się wziął albo listy wszystkich Easter eggs (a tak przy okazji dopiero po lekturze Amerykańskich bogów Neila Gaimana zainteresowałem się skąd wzięła się nazwa Wielkanocy w języku angielskim). Pierwsze myśli, jakie nasunęły mi się zaraz po seansie, to chaos, niespójność oraz wyraźne luki scenariuszowe, które w tak dopieszczonej produkcji nie mają prawa zaistnieć. Powiedzmy, że "Last Jedi" składa się z mniej więcej trzech, przeplatających się wątków. O ile trening Rey z Luke’m oraz ucieczka rebeliantów przed flotą Najwyższego Porządku wpisują się kanon "Star Wars", o tyle absurdalna i bezsensowna misja Finna oraz Rose jest jakby wyjęta z całkowicie innego uniwersum. Planeta z kosmicznym kasynem (sic!) wygląda bowiem jak połączenie "Casino Royale" ze "Strażnikami Galaktyki" – i w zasadzie właśnie w tym drugim filmie idealnie odnalazłaby się postać grana przez Benicio Del Toro (DJ). Absurd i nonsens kompletnie nic nie wnoszący do fabuły filmu. Odnośnie luk w fabule to, aby nie za bardzo spoilować, wspomnę jedynie o dwóch kwestiach. Ucieczka jednego z bohaterów z chyba najlepiej strzeżonego pomieszczenia w całym imperium Najwyższego Porządku nie zaprzątała zbytnio uwagi scenarzystów. Czy naprawdę nie istniała żadna możliwość zniszczenia rebelianckiej floty zanim skończyło się paliwo? Oprócz tego nie trudno wskazać o wiele więcej przykładów, ale to już pozostawiam w Waszej gestii.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Długimi latami czekałem, żeby ujrzeć na ekranie potężnego, kosmicznego dreadnoughta. Tylko po to, żeby zobaczyć, że może zniszczyć go statek kosmiczny poruszający się w tempie Roberta Korzeniowskiego za pomocą bomb (podobno elektromagnetycznych, ale nikt w filmie o tym nie mówił). Pod względem taktycznym "The Last Jedi" to prawdziwy dramat. Ruch Oporu marnuje swoje szczupłe siły w kretyński sposób, w czym prym wiedzie niezaprzeczalnie sympatyczny i pełen wigoru kosmiczny Pyrrus Poe Dameron (Oscar Isaac). Jednakże w przeciwieństwie do króla Epiru nasz bohater kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia ponoszonych strat, chcąc dalej bezmyślnie napierdalać wroga (pojęcie odwrotu taktycznego wydaje się kompletnie obce). Nawiązań do "Imperium kontratakuje" to mi się nawet nie chce wypisywać, ponieważ szkoda miejsca. "Ostatni Jedi" potwierdza również tezę, że im krócej trenujesz posługiwanie się Mocą i walkę mieczem świetlnym, tym lepsze osiągasz wyniki. Z odrazą i lękiem oglądałem rzeź świetnie wyszkolonej gwardii przybocznej Snoke’a przez osobę, która trzymała miecz świetlny w ręce po raz chyba trzeci w życiu (co zresztą trafnie zauważa Najwyższy Przywódca na chwilę przed żenującym zakończeniem swojej egzystencji). Ale na koniec zostawiam najbardziej frustrujący i najpoważniejszy argument: przestałem czuć Moc w tym filmie.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Powyższy hejting wynika w głównej mierze z mojej frustracji z powodu niedopracowania wydawałoby się banalnych kwestii – a przecież mieliście tyle lat, że to zrobić tak jak należy! Niemniej należy podkreślić, że "The Last Jedi" nie jest filmem tragicznym, lecz solidną produkcją nie schodzącą poniżej pewnego poziomu. W kwestii zdjęć oraz efektów specjalnych produkcja reżyserowana przez Riana Johnsona robi kolosalne wrażenie, chociaż nieoczekiwanie zdarzyło się kilka słabszych rozwiązań. Ogólnie rzecz biorąc film ogląda się całkiem nieźle i dwie pół godziny projekcji mijają jak z bicza strzelił. Wiele scen niesie ze sobą wyraźny ładunek emocjonalny lub są po prostu piękne pod względem wizualnym, co dodatkowo podkreśla znakomita muzyka Johna Williamsa (zwróćcie uwagę na epicką kwaterę Snoke’a i jego gwardię przyboczna skąpaną w czerwieni). Flashback Luke’a i Kylo ma szansę się stać czymś w rodzaju casusa kto pierwszy strzelił  Hana Solo, z tą różnicą, że chodzi o to kto pierwszy doprowadził do rozpierdolenia świątyni Jedi (erekcje nerdów są nieuniknione). Poważne wydarzenia przeplatane są licznymi humorystycznymi wstawkami, z których część jest autentycznie zabawna (szczególnie motyw mistrza Yody) . Oczywiście przesadzono z kosmicznymi dziwadłami pokroju włochatych pingwinów (zwanych porgs), paskudnych krów czy majestatyczny kryształowych lisów (serio). Wielka zaletą "The Last Jedi" jest z kolei aktorstwo, o czym pozwolę sobie wspomnieć w kolejnym akapicie.
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Mimo wielu głosów hołubiących rolę Adama Drivera, dla mnie Kylo Ren w dalszym ciągu pozostaje kompletnie niestabilnym emocjonalnie emo-Jedi, który nie wie czego chce. Doceniam kunszt aktorski Kalifornijczyka za występy w "Patersonie" czy "Silence", ale tutaj po prostu się nie sprawdza. Szkoda zmarnowanego potencjału tej postaci. Z przykrością zauważam, że od ostatniej odsłony moja więź emocjonalna z Rey nie uległa zmianie: po prostu nie istnieje. Nie mam przy tym większych pretensji pod adresem Daisy Ridley – jej bohaterka mnie całkowicie nie obchodzi, interesują mnie jedynie jej rodzice. John Boyega jest naprawdę spoko, ale udział w kretyńskiej misji nie napawa mnie optymizmem. Podobnie ma się rzecz z Oscarem Isaaciem. Poe Dameron to naprawdę jedna z sympatyczniejszych postaci nowej trylogii, ale jego ekranowe zachowania pod względem taktyki pozostawiają wiele do życzenia. Generał Hux (Domhnall Gleeson) to również rola, która mogła wnieść ożywienie w nudne siły Najwyższego Porządku, ale coś poszło wyraźnie nie tak. Prawdziwa radość płynie jednakże ze starej gwardii. Carrie Fisher jako Leia sprawdza się z każdą kolejną częścią coraz lepiej – niemniej twórcy zmarnowali znakomitą okazję na wzruszające zakończenie jej wątku. Jednakże wszystkie laury zbiera doskonały (najlepsza rola w karierze?) Mark Hamill, który zaprezentował na ekranie całkowicie nowe oblicze legendarnego Luke’a Skywalkera. Imponująca rola o wyjątkowo dramatycznym wymiarze! Na koniec warto wspomnieć, że "The Last Jedi" jest trochę jak "Gra o tron": polubicie jakiegoś bohatera i zaraz nie żyje. W tym przypadku odnoszę się do znanej ze współpracy z Davidem Lynchem Laury Dern (wiceadmirał Holdo) czy niezwykle interesującej Gwendoline Christie (kapitan Phasma).
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Podsumowując "The Last Jedi" muszę stwierdzić, że jest to z pewnością solidne kino na wysokim poziomie audio-wizualnym. Film Riana Johnsona zawiera wiele ważnych, przejmujących scen, ale jako całokształt nie może uwolnić się od zbyt dużej ilości oczywistych wad fabularnych. Najbardziej bolesny dla mnie fakt to oczywiście zatracenie możliwości odczuwania Mocy, która na zawsze związała mnie z oryginalną trylogią. Ponadto po tym co zobaczyłem w ostatniej odsłonie jestem pełen obaw odnośnie zwieńczenia serii…
© & ™ Lucasfilm Ltd.
Ocena: 6/10.

Recenzje pozostałych filmów "Star Wars":

czwartek, 21 grudnia 2017

"The Killing of a Sacred Deer" (2017)

Do you realize Steven, we're in this situation because of you.


Chociaż od opublikowania mojej recenzji "Lobstera" minęło już prawie półtora roku, to w dalszym ciągu mam w głowie niezwykle oryginalny i specyficzny klimat filmu Yorgosa Lanthimosa. Zatem niezmiernie ucieszył mnie fakt, ze grecki reżyser postanowił po raz kolejny zaangażować do swojej produkcji powstającego z upadłych Colina Farrella, który znakomicie wypadł w ich ostatniej kolaboracji. A że oprócz Irlandczyka w obsadzie znalazła się choćby Nicole Kidman czy Alicia Silverstone, to można było się cieszyć jeszcze bardziej. Gdybyście przypadkiem wykazywali intelektualną ciekawość zastanawiając się skąd wziął się tak długi, a przede wszystkim dziwaczny tytuł filmu, to łaskawie służę pomocą. "The Killing of a Sacred Deer" (błyskotliwe tłumaczenie: "Zabicie świętego jelenia") nawiązuje bezpośrednio do greckiego mitu o Ifigenii (i przy okazji antycznej tragedii Eurypidesa Ifigenia w Aulidzie). Ojciec dziewczyny, potężny grecki wódz Agamemnon, zbierając wojska na wyprawę przeciwko Troi, przypadkowo zabił jelenia w świętym gaju Artemidy. Wielce urażona bogini w akcie zemsty zaczęła manipulować wiatrami, przez co flota nie mogła opuścić portu w Aulidzie. Dodatkowo, aby jeszcze bardziej pognębić żywot śmiertelnika, Wielka Łowczyni zażądała złożenia w ofierze ku swoje czci Ifigenii. Gdyby Agamemnon był nędzarzem powyższą sytuację idealnie podsumowałaby słynne słowa Paulo Coelho: biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
A więc przenieśmy antyczny, grecki mit we współczesne czasy! Steven Murphy (Colin Farrell) to uznany i zamożny kardiochirurg mogący pochwalić się szczęśliwą rodziną złożoną z pięknej żony Anny (Nicole Kidman) oraz dwójki dzieci: Kim (Raffey Cassidy) i Boba (Sunny Suljic). Amerykańska sielanka trwałaby w najlepsze, gdyby Steven w przeszłości nie miał poważnego problemu z alkoholem i nie popełnił błędu na stole operacyjnym (co prawda stale trwa przepychanka kto ponosi odpowiedzialność za śmierć pacjenta). W ramach swoistej rekompensaty kardiochirurg zaczyna spotykać się z synem zmarłego pacjenta. Jednakże od samego początku relacja z Martinem (Barry Keoghan) wydaje się być co najmniej dziwna, a wraz z upływem czasu mający wyraźne problemy z psychiką chłopak staje się coraz bardziej zaborczy i bezwzględny.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Jeżeli nie oglądaliście "Lobstera" to seans "Zabicia świętego jelenia" może być dla Was prawdziwym szokiem. Produkcja Yorgosa Lanthimosa w niezwykłe oschły i pozbawiony emocji sposób podchodzi bowiem do tak poważnych tematów jak śmiertelne choroby czy powolne umieranie. Pozbawienie bohaterów współczucia oraz innych, typowo ludzkich, uczuć czasem sprawia komiczne wrażenie (np. gdy w obliczu rychłej śmierci syna jeden z bohaterów stwierdza, że chętnie zjadłby na obiad purée). Niemniej należy podkreślić, że uwspółcześnienie starożytnego greckiego mitu wypada na ekranie po prostu świetnie. Kontrast wiedzy naukowej, współczesnej medycyny oraz technologii z kompletnie nieznaną siłą wypada co najmniej intrygująco, budząc u widza wyraźny niepokój. Bo czyż można sobie wyobrazić, że w dzisiejszych czasach, w kraju nad wyraz rozwiniętym, ludzie bez żadnego wyraźnego powodu zaczną zapadać na kompletnie nieznaną chorobę, której przyczyn nie można ustalić w żaden naukowy sposób? Proces całkowitego moralnego upadku, totalnej bezradności, a następnie zwątpienia we własne możliwości przedstawiono na ekranie zadziwiająco realistycznie. A wszystko dodatkowo potęgują dialogi, w pewien zamierzony sposób sztuczne, bez emocji, które wydatnie podkreślają dziwaczny klimat filmu.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
"Zabicie świętego jelenia" to także przedziwna mieszanka wydarzeń bezapelacyjnie tragicznych z niezwykle czarnym, wręcz groteskowym poczuciem humoru. Niektóre z filmowych działań czy decyzji bohaterów mają bowiem kluczowe znaczenie dla ich egzystencji, niemniej ich realizacja generuje komiczne efekty (oczywiście dla osób o odpowiednim poczuciu humoru). Warto zwrócić uwagę choćby na wyraźny fetysz masturbacyjny (obleśna opowieść Stevena), alternatywne metody leczenia choroby dzieciaków czy też totalnie absurdalną metodę ostatecznego rozwiązania głównego problemu. Wielkim atutem jest również finał, ponieważ przez cały film zastanawiałem się w jaki sposób twórcy wyjaśnią widzom ekranowe wydarzenia. O dziwo okazało się, że najprostsze rozwiązanie przynosi wręcz zdumiewającego efekty. Wspaniałą robotę, wydatnie podkreślającą oryginalny klimat filmu, zrobiła ponadto ścieżka dźwiękowa. Bardzo fajnie, że Yorgos Lanthimos postanowił nakręcić swoją produkcję w raczej rzadko wykorzystywanym Cincinnati (Ohio), które dotychczas kojarzyło mi się prawie wyłącznie z umiejscowienia w nim HUB firmy kurierskiej DHL.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Rolą Stevena Colin Farrell po raz kolejny udowadnia, że dobierając odpowiednie, niesztampowe propozycje można wyjść na prostą z poważnego aktorskiego kryzysu. Świetnie zagrana postać utalentowanego kardiochirurga, a przy okazji byłego alkoholika, zdecydowanie zapisuje się po stronie zalet filmu. Bardzo dobrze obsadzono również Nicole Kidman. Anna w jej wykonaniu to matka gotowa na wszystko, aby uratować swoje dzieci przed śmiercią, ale również żona, gotowa spełniać dziwaczne seksualne zachcianki męża. W tym przypadku chemia między parą małżonków jest bardzo łatwo dostrzegalna. Pochwalić należy również pozostałą część ekranowej rodziny. Sunny Suljic, a w szczególności Raffey Cassidy, pokazali się z bardzo dobrej strony (bardzo intrygująco wypadła relacja Kim i Martina). Na koniec nie sposób oczywiście zapomnieć o filmowym Nemezis głównego bohatera. Martin w wykonaniu Barry’ego Keoghana to jakby połączenie autyzmu z bezwzględnością w dążeniu do celu. Może brzmi to głupio, ale świetnie się ogląda.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Podobnie jak wspomniany w recenzji "Lobster", "Zabicie świętego jelenia" to świetne kino o oryginalnym specyficznym klimacie, który może odrzucić przeciętnego widza. Przeniesienie do XXI-wiecznej Ameryki antycznego, greckiego mitu wypadło jednakże nadspodziewanie dobrze i z całą odpowiedzialnością mogę Wam polecić tą produkcję - o ile oczywiście odczuwacie potrzebę oglądania trochę bardziej ambitnej kinematografii.
źródło: http://killingofasacreddeer.movie/
Ocena: 8/10.