środa, 26 kwietnia 2017

"Rogue One"



We have hope. Rebellions are built on hope!

Z perspektywy czasu bardzo żałuję, że nie wybrałem się na "Rogue One" do kina. Muszę jednak przyznać szczerze, iż oprócz zniechęcającego polskiego tytułu ("Łotr 1" – no kurwa, jak to brzmi!) potraktowałem produkcję wyreżyserowaną przez Garetha Edwardsa (m.in. "Godzilla" z 2014 roku) jako jawny przejaw wcielania w życie szczytnej idei hajs się musi zgadzać. Projekt skupiający się na pobocznych historiach z uniwersum "Star Wars" wydawał mi się po prostu wręcz ordynarnym odcinaniem kuponów przy okazji powstawania nowej trylogii (w sumie dziwię się, że Peter Jackson przy okazji "Hobbita" nie podreperował dodatkowo swojej pokaźniej już sakwy). Niemniej mimo wszystko "Łotr 1" zalicza się do kanonu "Gwiezdnych Wojen" w związku z czym nie mogłem przejść obojętnie obok tej produkcji, mimo początkowych oporów. Po jakimś czasie udało mi się wreszcie dojrzeć do decyzji obejrzenia filmu i szczerze powiedziawszy nawet cieszyłem się na powrót do tego epickiego uniwersum.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Większa część akcji "Rogue One" rozgrywa się tuż przed pierwszą częścią oryginalnej trylogii, czyli "A New Hope". W prologu, osadzonym kilkanaście lat wcześniej, poznajemy młodziutką Jyn Erso. Na oczach dziewczynki zostaje zamordowana matka, a ojciec Galen (Mads Mikkelsen), utalentowany naukowiec i konstruktor, zostaje porwany przez żądnego chwały i władzy, bezwzględnego imperialnego urzędnika Krennica (Ben Mendelsohn). Pozostawione na pastwę losu dziecko ratuje i wychowuje rebeliancki ekstremista Saw Gerrera (Forest Whitaker). Kilkanaście lat później dorosła Jyn (Felicity Jones) zostaje odbita z imperialnej niewoli przez kapitana Cassiana Andora (Diego Luna). Jednakże ratunek nie ma altruistycznego podłoża: rebelianccy dowódcy uważają, że dziewczyna jest kluczem do nawiązania kontaktu z Saw Gerrerą, który, jak się mówi na mieście, znalazł się w posiadaniu informacji o kluczowym znaczeniu dla całej galaktyki.
TM & © Lucasfilm Ltd.
W przeciwieństwie do pozostałych filmów zaliczanych do kanonu "Rogue One" nie epatuje ideą wszechwładnej Mocy, przenikającej życie całej galaktyki. I to w zasadzie mogę uznać za pierwsze z dwóch największych zaskoczeń w produkcji Garetha Edwardsa. Oczywiście Moc pojawia się na ekranie (część akcji rozgrywa się w świętym mieście Jedha, a jeden z bohaterów drugoplanowych wydaje się posiadać inklinacje do bycia prawie Jedi), aczkolwiek niemal do samego końca nie odgrywa istotniejszej roli, stanowiąc jedynie tło. Ograniczenie roli potężnej, tajemniczej siły do drugiego planu daje moim zdaniem całkowicie nowe spojrzenie na całe uniwersum. Pod względem fabularnym "Łotr 1" skupia się tzw. prozie życia żołnierzy Rebelii i jest to prawdziwe kino wojenne, którego mocno brakowało mi dotychczas w "Gwiezdnych Wojnach". Film dobitnie pokazuje ile trudu, cierpienia oraz istnień ludzkich humanoidalnych kosztowało zdobycie planów legendarnej Gwiazdy Śmierci. I chociaż kategoria PG-13 ma wyraźne ograniczenia to jednak zabijanie bezbronnych ludzi czy dobijanie rannych przez pozytywnych bohaterów nie zdarza się każdego dnia. Wojna przedstawiona na ekranie wygląda dosyć realistycznie: łatwo odnaleźć nawiązania do walki z islamskimi ekstremistami na ulicach Iraku czy Afganistanu (Jedha) czy też wspomnienia krwawych jatek w Wietnamie (bitwa w dżungli na powierzchni Scarif). W sumie to w scena, w której Saw Gerrera ratuje małoletnią Jyn strasznie kojarzy mi się z "Terminatorem" (zabrakło tylko tekstu: Come with me if you want to live).
TM & © Lucasfilm Ltd.
Oczywiście "Rogue One" nie jest pozbawiony w tym względzie mankamentów typowych dla współczesnego epickiego kina (przykładowo: ratunek w ostatniej chwili czy pełne patosu monologi wygłaszane tuż przed zgonem), ale jedna rzecz pozwala zapomnieć o wszystkich wadach. I w tym miejscu przejdę właśnie do drugiego, największego zaskoczenia. Otóż końcowe sceny filmu rozgrywające się na plaży to dla mnie całkowita niespodzianka. Nigdy nie spodziewałbym się, że Disney pozwoli na coś takiego! Swoją drogą, jeżeli miałbym wskazać na scenę, która może pretendować do miana kultowej to finalny rampage Darth Vadera to oczywisty wybór. Warto również docenić zróżnicowane spojrzenie zarówno na rebelię, jak i Imperium. Rebelianci nie stanowią monolitu, prezentując w obliczu zagrożenia różne postawy i tocząc przeważnie bezowocne spory. Niezwykle interesująca w tym kontekście wydaje się być postać Saw Gerrery, wzorowana oczywiście na znanym argentyńskim lewicowym rewolucjoniście. Bezwzględny i nieustępliwy bohater, który poświęcił życie dla walki z Imperium, otrzymał od Rebelii łatkę nieobliczalnego ekstremisty. Tymczasem w imperialnych strukturach władzy rysuje się wyraźny konflikt pomiędzy ambitnym i żądnym uznania Imperatora Krennickiem a gubernatorem Tarkinem wspieranym przez Darth Vadera (przypomina to trochę relacje w Najwyższym Porządku z "The Force Awakens"). Warto także wspomnieć o monstrualnej wprost liczbie tzw. easter eggs – nie mam oczywiście ambicji ani wiedzy, aby wychwycić wszystkie nawiązania.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Pod względem wizualnym "Rogue One" po prostu onieśmiela swoją doskonałością. I chociaż doskonale zadaję sobie sprawę, że to CGI to nie sposób nie docenić piękna filmu. Poszczególne, znacznie różniące się od siebie krajobrazem lokacje, wyglądają wręcz doskonale. Co jeszcze ważniejsze do tych pięknych plenerów dopasowano znakomitą, poruszającą ścieżkę dźwiękową. I warto zauważyć, że za muzykę nie odpowiada tym razem legendarny John Williams, a Michael Giacchino, który w bardzo krótkim czasie wykonał genialną robotę. Wracając do efektów specjalnych zdecydowanie należy podkreślić maestrię Industrial Light & Magic. Statki kosmiczne, sekwencje bitew toczonych w kosmosie czy wygląd poszczególnych lokacji, których w sumie niemało, to wzorowo wykonana praca. Do tego wszystkiego warto zwrócić uwagę na niebywały zabieg wskrzeszenia postaci z uniwersum "Star Wars". Moim zdaniem zarówno Grand Moff Tarkin (który w Polszy doczekał się nawet pieśni autorstwa Kazika sławiącej jego czyny – Komandor Tarkin), jak i młodziutka księżniczka Leia, prezentują się na ekranie świetnie (choć oczywiście nie aż tak doskonale jak Peter Cushing oraz Carrie Fisher we własnej osobie). Warto także docenić wprowadzenie kolejnego znakomitego, tym razem trochę defetystycznego, robota. K-2SO robi znakomitą robotę.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Pod względem aktorstwa ciężko uświadczyć lipę, chociaż przez film przewija się postaci bez liku. Z pewnością zaobserwowałem, że Jyn Erso, w którą wcieliła się Felicity Jones, wydaje się być dla mnie o wiele bardziej interesującą, a przede wszystkich lepiej zagraną postacią niż Rey z "Przebudzenia Mocy". Ciekawe zaprezentował się na ekranie Diego Luna, grający Cassiana Andora. Między parą głównych bohaterów czuć prawdziwą ekranową chemię i bardzo fajnie, że ich relacja nie jest od początku usłana różami. Znakomicie wypada także imperialny urzędnik Krennic, którego bezbłędnie zagrał Ben Mendelsohn (świetne sceny z Tarkinem i Vaderem). Z ról drugoplanowych na pewno warto wyróżnić Madsa Mikkelsena (Galen Erso) oraz Foresta Whitakera w przejmującej roli Saw Gerrery. Oglądając "Rogue One" można odnieść wrażenie, że każdy z aktorów, pojawiając się choćby w najkrótszym epizodzie, postanowił dać z siebie wszystko i zagrać na 100%.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Czego mi zatem najbardziej brakuje w "Rogue One"? Otóż, gdyby twórcy mieli jeszcze większe jaja ze stali, ba a może nawet z kryptonitu, i zdecydowali nakręcić film wojenny w kategorii R bez tego całego szajsu typowego dla blockbusterów to poziom starej trylogii byłby naprawdę na wyciągnięcie ręki. Niemniej i tak jestem ogromnie zadowolony z końcowego efektu i mam nadzieję, że w kolejnych historiach będzie coraz lepiej i lepiej. Polecam gorąco sprawdzić trochę inne spojrzenie na uniwersum "Gwiezdnych Wojen".
TM & © Lucasfilm Ltd.
Ocena: mocarne jak bice Vin Diesela 8/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz