niedziela, 28 września 2014

"Blown Away" (1994)



Po przerwie na "Miasto 44" kontynuujemy przegląd kina związanego z szeroko pojętą kwestią irlandzką. W zasadzie to pauza mogłaby być nawet dłuższa, ale lenistwo intelektualne w dalszym ciągu nie pozwala mi skończyć podsumowania "True Blood". Pomysł na obejrzenie "Blown Away" zrodził się przy okazji poszukiwań "The Devil’s Own" na IMDb. W trakcie mozolnego przeglądania tejże zacnej strony natknąłem się bowiem na produkcję, której opis fabuły rozpoczynał się od słów: An Irish bomber escapes from prison and… Brzmi znakomicie, nieprawdaż? Film reżyserowany przez Stephena Hopkinsa (m.in. "Predator 2", "Lost in Space" – typowy wyrobnik) wpasowywał się ponadto idealnie do mojego cyklu recenzji wiekopomnych dzieł związanych w jakiś sposób ze Szmaragdową Wyspą. Trzecim powodem zachęcającym do obejrzenia była natomiast obsada. Jeff Bridges, Tommy Lee Jones oraz Forest Whitaker występując nawet pojedynczo są wystarczająco w pytę, a więc spodziewałem się, że potrójne combo może nieźle namieszać w moim rankingu.
źródło: http://www.impawards.com
Jak się błyskawicznie okazało "Blown Away" to tak naprawdę kino policyjne z lekko zarysowanym północnoirlandzkim tłem – a więc podobnie jak w "The Devil’s Own" (aczkolwiek tam było o wiele więcej Irlandii). Jimmy Dove (Jeff Bridges) to jeden z najlepszych saperów w bostońskiej policji. Na pierwszy rzut oka kochający ryzyko heros pozbawiony choćby jednej, najmniejszej wizerunkowej rysy. Jednakże zewnętrzny obraz Jimmy’ego nijak ma się do jego wnętrza. Nasz bohater po każdej akcji oddaje się womitacji, a w nocy nie może zmrużyć oka z powodu demonów przeszłości. Oczywiście, jak się bardzo łatwo domyślić, owe zmory wiążą się z Sześcioma Hrabstwami. Niemniej życie Jimmy’ego zaczyna się powoli stabilizować, ponieważ postanawia odejść z czynnej służby i związać się z Kate (Suzy Amis). Tymczasem w odległym Ulsterze z brytyjskiego więzienia ucieka owiany złą sławą irlandzki specjalista od bomb Ryan Gaerity (Tommy Lee Jones). Po przybyciu do USA Ryan postanawia wyrównać stare rachunki i zamienić nowe, idylliczne życie Jimmy’ego w najgorszy koszmar.
Wczesny Big Lebowski.
(© 1994 Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc. All Rights Reserved.)
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu "Blown Away" to wyjątkowo marne kino, nawet jeśli spojrzeć na nie wyłącznie przez pryzmat kina policyjnego. O wątku północnoirlandzkim wspominam z wielkim bólem. Po pierwsze pod tym względem panuje niemalże totalne ubóstwo, a po drugie momentami jest naprawdę głupawo. Najlepszy przykład to oczywiście ucieczka Gaerity’ego z pilnie strzeżonego, brytyjskiego więzienia. Końcowy efekt jest tak wysoce upośledzony, że od razu kojarzy się z kreskówkami, w których wszystkie produkty mają logo ACME. Swoją drogą, gdy kiedyś ktoś z Was zastanawiał się co znaczy ta nazwa to jest akronim od A Company that Makes Everything. Z Sześciu Hrabstw dostajemy tylko skąpe flashbacki, które od czasu do czasu nawiedzają Jimmy’ego oraz informację, że Gaerity ze swoimi bombowymi pomysłami był zbyt hardcore’owy nawet dla Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Jestem przekonany, że w rzeczywistości, po tym co próbował zrobić w Ulsterze, Armia podjęłaby po prostu decyzję o eliminacji i o uroczym pogrzebie w południowym Armagh. "Blown Away" ponadto udowadnia, że nawet poszukiwani irlandzcy terroryści mogą zbiec do ojczyzny Wuja Sama by rozpocząć nowe życie w szeregach bostońskiej policji. No cóż, widocznie Ameryka to naprawdę kraj ogromnych możliwości!
© 1994 Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc. All Rights Reserved.
Po stronie prawości i sprawiedliwości tli się oczywiście konflikt między doświadczonym i utytułowanym pro (Dove) oraz żądnym chwały i fame’u pretendentem (Franklin). Jeśli znacie choćby średnio współczesne kino amerykańskie to widzieliście takie motywy już tysiące razy. Inna oklepana klisza wykorzystana w filmie to oczywiście odejście na emeryturę i błyskawiczny powrót do pracy po śmierci kolegi. Ponadto czarny charakter zamiast po prostu szybko wybić wszystkich bliskich głównego bohatera, pozwolić mu cierpieć, a następnie zadać mu śmierć, bawi się w wyjątkowo misterne plany, które jak łatwo przewidzieć doprowadzą do jego ostatecznej klęski. Na plus można zaliczyć efekty specjalne oraz ścieżkę dźwiękową, o ile oczywiście ktoś uważa, że wszystkie piosenki U2 nie brzmią tak samo. Kule ognia są przyzwoite i wyglądają naprawdę dobrze, aczkolwiek szkoda, iż aby uchronić się przed eksplozją wystarczy rzucić się na ziemię albo po prostu odwrócić. Metody rozbrajania bomb również mogą być uwłaczające dla prawdziwych saperów. W "Blown Away" wystarczy przeciąć jeden z dwóch różnokolorowych kabli (ja na miejscu Gaerity’ego zrobiłbym dwa takie same) albo wyrwać na pałę dowolny element i wszystko będzie git.
© 1994 Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc. All Rights Reserved.
Spodziewałem się, że jeśli nawet "Blown Away" nie będzie dobrym filmem, to trójka utytułowanych i poważanych aktorów wystarczy by zapewnić dobre wrażenia końcowe. Niestety przy całej mojej sympatii dla Jeffa Bridgesa muszę napisać, że zawiódł moje oczekiwania. Najgorzej przedstawiał się jako Dove upadły: sceny pijaństwa w jacuzzi wypadły wysoce żenująco. W wersji sympatycznej nie był nawet najgorszy, ale jest to aktor, po którym spodziewałem się o wiele więcej. Forest Whitaker gra dosyć sztampową postać i nie za bardzo postarał się, aby była do kreacja pamiętana przez lata. Ot, klawo, że jest, ale nic więcej. Natomiast to co zrobił ze swoją postacią Tommy Lee Jones to już prawdziwa rozpacz. Liczyłem na zimnego profesjonalistę z Ulsteru, a otrzymałem co prawda pro, ale przy okazji również kompletnego pojeba – najlepsze przykłady to scena z nagraniem i krabami. Nie da się na to patrzeć! Dodatkowo na drugim planie prawie nic się nie dzieje. Suzi Amis snuje się gdzieś w tle, od czasu do czasu robiąc małżeńskie wyrzuty. Jedyna fajna postać (w zasadzie może nawet najlepsza w filmie) to wujek Dove’a, Max O’Bannon. Wielkie brawa dla nieżyjącego już niestety Lloyda Bridgesa!
© 1994 Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc. All Rights Reserved.
Po raz kolejny zatem szara rzeczywistość brutalne zweryfikowała wybujałe oczekiwania. Głupawość, sztampowy scenariusz i przeszarżowanie kreacji Tommy’ego Lee Jonesa skutecznie zniechęcają do ponownego obejrzenia "Blown Away". Ocena nie może być zatem wyższa niż poniżej. W zasadzie film mogę polecić jedynie osobom, które pewnego pięknego dnia obudzą się opętane ideą stworzenia rankingu filmów związanych z szeroko pojętą kwestią irlandzką i nie spoczną póki lista nie będzie kompletna albo trud nie będzie skończony.
© 1994 Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc. All Rights Reserved.
Ocena: 4/10.

wtorek, 23 września 2014

"Miasto 44"



Z okazji dwusetnej recenzji postanowiłem przygotować coś ekstra, a jako, że od "Edge of Tomorrow" nie byłem w kinie, nadarzyła się wyśmienita okazja, aby wybrać się do Mikro, obejrzeć i zrecenzować "Miasto 44". O filmie Jana Komasy zrobiło się już głośno w fazie produkcji. Powodem medialnej zawieruchy były bowiem protesty powstańców zatrudnionych w roli konsultantów, którym nie podobały się sceny erotyczne oraz wulgaryzmy. Kiedy przeczytałem o tym po raz pierwszy, niemal w kieszeni otworzył mi się sekator, którego używam w swojej codziennej, kryminalnej działalności. Pierdolenie (wybaczcie Moi Drodzy, ale tego nie da się nazwać inaczej) o seksualnej wstrzemięźliwości i nie używaniu słownictwa uznanego za nieparlamentarne w trakcie Powstania Warszawskiego wydaje mi się już totalnie absurdalnym zabiegiem, o którym naprawdę żal pisać. Aż tak bardzo chcecie podtrzymywać mit nieskalanego nieczystą chucią, złotoustego powstańca katolika-intelektualisty? Szkoda zatem, że bohaterowie "Miasta 44" nie deklamują kwestii trzynastozgłoskowcem! Patrząc na tę sytuację z drugiej strony, szum medialny z pewnością przysporzył projektowi sporo fame'u i sprawił, że wiele osób tak naprawdę zaczęło interesować się filmem. Jeśli była to jedynie akcja marketingowa (a po projekcji utwierdzam się w tym przekonaniu coraz mocniej) to oceniając jej skuteczność należy pochwalić pomysłodawcę. Wstęp się troszkę rozrósł, ale muszę wspomnieć o jeszcze dwóch ważnych kwestiach. Niniejszy tekst dotyczy wyłącznie filmu i ewentualnie, gdy trzeba, wydarzeń związanych z Powstaniem Warszawskim. Nie mam zamiaru oceniać czy było one słuszne czy też nie. Po pierwsze nie czuję wystarczająco kompetentny, choć kiedyś o tym wiele czytałem, a po drugie nie da się odtworzyć ducha tamtego lata i emocji, które wypełniały Warszawę. Natomiast jeżeli "Miasto 44" miało być hołdem dla Powstania to powinno mieć premierę 1 sierpnia, a nie 19 września. Nie możemy jednak zapomnieć, że gimbazy są zamknięte w wakacje, a hajs się musi zgadzać.
źródło: http://miasto44.pl/
Zasiadając w kinowym fotelu miałem naprawdę spore oczekiwania. Liczyłem wreszcie na produkcję, która ukaże wojnę epicko i jednocześnie mądrze, bez niepotrzebnego patosu, z całym brudem, syfem i cierpieniem, które niesie. Pierwsze rozczarowanie przyszło już na samym początku. Z żenujących faktów dowiadujemy się m.in., że nie było hajsu na produkcję, ponieważ zbierano go aż osiem lat, że zmarnowano 71 kilometrów taśmy na nakręcenie filmu, że efekty specjalne to 30 tysięcy godzin pracy (mogło chodzić też o tony gruzu), a konkluzja jest jedna: jeśli widzisz, że ktoś nagrywa film w kinie to zakapuj go jak szmalcownik na Gestapo. Hola! Co mnie to do chuja obchodzi? Skąd mam wiedzieć czy 71 kilometrów taśmy to dużo czy mało – przecież nie siedzę w filmowym biznesie pod takim względem! No, ale myślę: dobra, chłopaki chcą się pochwalić, a statystyki zawsze robią dobre wrażenie na plebejuszach, ekran zweryfikuje wszystko. Jednakże zanim "Miasto 44" zaczęło się na dobre pojawiła się niekończąca wyliczanka sponsorów – jak żyję czegoś takiego nie widziałem! Rzadko chodzę do kina na polskie filmy, ale podejrzewam, że jest to nagminny proceder.
źródło: http://miasto44.pl/
Byłem więc już z deczka poirytowany, gdy zobaczyłem pierwsze napisy. Niestety powiększyły one niemiłosiernie moje wkurwienie. Wyjątkowo czerstwe plansze z jakimiś banałami to można sobie wyświetlać w reszcie świata, a nie w Polszy, w której każden jeden ma historię w jednym palcu. No, ale dobra czas zarysować fabułę. "Miasto 44" to historia grupy przyjaciół, młodych warszawiaków, którzy latem 1944 roku brutalnie wkraczają w dorosłe życie. Oś fabularna obraca się wokół perypetii świeżo zwerbowanych żołnierzy AK Stefana (Józef Pawłowski) oraz Biedronki (Zofia Wichłacz). Razem z parą głównych bohaterów przemierzamy najbardziej znane miejscówki powstańczej Warszawy: zaczynając od Woli (Pałacyk Michla, Żytnia, Wola; bronią jej chłopcy od Parasola), poprzez Stare Miasto, ewakuację kanałami na Śródmieście, by wreszcie skończyć przygodę na Czerniakowie.
źródło: http://miasto44.pl/
Nawiązując do zarzutów ze strony powstańców w "Mieście 44" bluzgi można zliczyć na palcach obu rąk, a sceny erotyczne są może ze trzy i to jeszcze w wersji soft. Gross wulgaryzmów pada zresztą z ust niedobrych nazistowskich (co się tu podkreśla – what the fuck?!) Niemców. Mimo, że erotyka jest uboga, można się spodziewać oskarżeń ze strony prawdziwych polskich nacjonalistów, dla których największym przejawem miłości do ojczyzny jest podpalanie różnych rzeczy, iż Jan Komasa próbował przerobić piękny patriotyczny zryw na dubstepowy porno teledysk. Nie da się ukryć, że "Miasto 44" nakręcono w niezwykle nowoczesny sposób, który o lata świetlne wyprzeda współczesne polskie kino wojenne. Teledyskowa maniera, slow motion czy wykorzystanie słynnych przebojów mogą być szokujące w odbiorze, jeśli tkwimy w zaściankowości. Na mnie największe wrażenie zrobiła sekwencja składająca się z przebitek sceny erotycznej oraz szturmu na kamienicę, do której za ścieżkę dźwiękową posłużyły ciężkie dubstepowe bity. Zaprawdę powiadam Wam: ogląda się to WYKURWIŚCIE!!! Niestety tak doskonałych scen jest niewiele i co może wydać się dziwne przypominają mi … "Sucker Punch".  Co prawda Warszawa wygląda w filmie znakomicie, ale same efekty pozostawiają wiele do życzenia. Gdzie te 30 tysięcy godzin pracy? Wybuchy granatów są okrutnie słabe, tak samo jak śmigające zewsząd pociski (wyglądające zresztą jak świetliki). W zasadzie doskonale imponująco wypadła jedynie fala uderzeniowa po wybuchu tzw. czołgu pułapki 13 sierpnia 1944 roku na ulicy Kilińskiego (zginęło wówczas ponad 300 osób, a kilkaset zostało rannych).
źródło: http://miasto44.pl/
A co zostanie, gdy odrzucimy formę i skupimy się na treści? "Miasto 44" to raczej nijaka historia, niemalże klasyczny romansowy trójkąt opierający się na różnicach klasowych. Swoją drogą większość ukazanych w filmie powstańców to przedstawiciele zamożnych rodzin inteligenckich. A ja się pytam zatem czy w Powstaniu nie walczyli aby także dumni synowie robotniczego Czerniakowa? Z tego powodu na ekranie słyszy się relatywnie mało starej, znakomitej warszawskiej gwary. Pod tym względem na pewno nie jest morowo. W fabule niestety dużo wyświechtanych klisz (np. skoro o warszawskiego urwisa walczą dwie klawe panny to od razu wiadomo, że jedna polegnie na polu chwały) i łatwo w poszczególnych scenach przewidzieć kto zginie. A śmierci jest sporo i zdarzają się naprawdę brutalne. Fajnie ukazano początkowy entuzjazm bohaterów, którzy wybuch Powstania traktują jako zabawę, ale już po pierwszej akcji nastroje ulegają diametralnym zmianom. Dobrze, że Komasa zwraca uwagę na prosty, ale często zapominany fakt: spora część uczestników Powstania nie była żołnierzami, a ich wyszkolenie trudno określić nawet jako podstawowe. Stąd też nie może dziwić cała masa idiotycznych zgonów, aczkolwiek z oceną AK należy się wstrzymać do frontalnego ataku berlingowców na Czerniakowie, który dowodzi, że ówczesna radziecka myśl nie była przodująca w dziedzinie urban warfare. Co ciekawe ostatnia scena filmu to oczywiste nawiązanie do "Gangów Nowego Jorku", z tą różnicą, że NY wyglądał zajebiście, a Warszawa chujowo.
źródło: http://miasto44.pl/
Generalnie "Miasto 44" rozczarowuje pod względem aktorskim. Z pewnością ogromne oklaski należą się uroczej Zosi Wichłacz za znakomitą rolę Biedronki (w szczególności za scenę Nie zostawiaj mnie nigdy więcej!). Jest to bardzo dobrze napisana postać, bez nachalnego heroizmu i momentami działająca w dwuznaczny sposób. Niestety partnerujący jej Józef Pawłowski przez większą część filmu jest warzywem, co sprawia, że jego postać mógłby zagrać Channing Tatum, ale wyszłoby znacznie drożej. Moim skromnym zdaniem Stefan mógłby zginąć w pierwszym szturmie bez straty dla produkcji, a przecież atak legendarny łopatą mógłby wykonać zawsze ktoś inny. W zasadzie poza dwójką głównych bohaterów brakuje ciekawych postaci, które przeciętny widz mógłby zapamiętać. Anna Próchniak (Kama) gra sztampową postać, podobnie jak Maurycy Popiel (Góral). W zasadzie mogę wyróżnić Antoniego Królikowskiego za rolę sympatycznego Beksy oraz Tomasza Schuchardta za stanowczego Kobrę.
źródło: http://miasto44.pl/
Czytając recenzję może wydawać się, że "Miasto 44" jest kompletnie nieudaną produkcją. Nie byłbym jednakże fair wobec Janka Komasy, gdybym tak twierdził. Oczywiście, pod wieloma względami film stanowi dla mnie rozczarowanie (ach, znowu te wybujałe oczekiwania!), ale produkcja jest naprawdę solidna i daje radę. Potrafię docenić nowatorskie podejście do skostniałego polskiego kina wojennego, dużą dozę nowoczesności oraz odwagę reżysera by zrobić to w ten, a nie inny sposób. Gość pokazał, że ma jaja, ale póki co nie są one jeszcze ze stali. Pamiętajcie jednak, że to moja, niezwykle subiektywna opinia. Uważam, że warto się wybrać do kina by wyrobić sobie własne zdanie na temat "Miasta 44", albowiem cytując klasyka: racja jest jak dupa - każdy ma swoją.
źródło: http://miasto44.pl/
Ocena: 6/10.

niedziela, 14 września 2014

"The Long Good Friday"



Ostatnimi czasy miałem zamiar po cichu kontynuować przegląd kinematografii związanej z szeroko pojętą kwestią irlandzką, aczkolwiek postanowiłem nie afiszować się z tym faktem, gdyż moje plany często są brutalnie weryfikowane przez szarą, codzienną rzeczywistość. I w tym przypadku wydawało się, że będzie podobnie, gdyż po przeczytaniu recenzji "The Long Good Friday" na portalu film.org.pl zapałałem ogromną ochotą by obejrzeć film Johna Mackenzie. Jak słusznie zauważył autor tekstu, w Polszy wspomniana produkcja cieszy się dosyć niewielką popularnością. Co więcej, muszę przyznać, że do momentu lektury nigdy nie słyszałem o tym filmie. W totalnym zalewie hollywoodzkiej tandety można przeoczyć najprawdziwsze perełki prosto z Wysp Brytyjskich. Jednakże zanim przejdziemy do zachwytów nad "The Long Good Friday" jeszcze jedna uwaga. Tym razem los okazał się dosyć przewrotny, bowiem gdy wydawało się, że przegląd produkcji związanych z Irlandią zatrzyma się na magicznej cyfrze jeden, okazało się, że "Długi Wielki Piątek" idealnie wpasowuje się do rankingu najlepszych filmów dotyczących szeroko pojętej kwestii irlandzkiej.
źródło: http://www.impawards.com
Harold Shand (Bob Hoskins) to znakomicie prosperujący gangster, który karierę zaczynał na samym dole przestępczej hierarchii. Po latach wytrwałej pracy wspiął się na londyński kryminalny Olimp. Dzięki wyeliminowaniu najgroźniejszych przeciwników zapewnił miastu dekadę spokoju oraz przyczynił się do prosperity półświatka. Jednakże ambicje Harolda sięgają znacznie dalej. Pod koniec lat 70-tych Londyn jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do Igrzysk Olimpijskich ’88. Shand postanawia wykorzystać nadarzającą się okazję i dzięki wsparciu finansowemu ze strony amerykańskiej mafii pragnie przejąć grunty pod najbardziej intratne inwestycje. Jednakże w momencie, gdy finalizacja transakcji wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a gangsterzy z USA bawią z wizytą w Londynie, misterny plan zaczyna się sypać. Z nieznanych przyczyn zaczynają ginąć najbardziej zaufani ludzie Harolda, a on sam ledwie uchodzi z życiem z zamachu bombowego.
źródło: http://www.imdb.com
Na początku muszę pochwalić "The Long Good Friday" za znakomity scenariusz, który trzyma widza w napięciu aż do napisów końcowych. Naprawdę, w porównaniu do współczesnego filmowego gunwa, warto czasem sięgnąć po nieznane szerzej klasyki gatunku. Niestety z powodu konstrukcji fabularnej tak naprawdę niewiele można zdradzić na temat rozwoju akcji. Nie mogę nawet podać pierwotnego tytułu filmu, ponieważ sam w sobie zawiera jeden z największych spoilerów w dziejach (znajdziecie go w dziale trivia na IMDb). Jak można było w ogóle wpaść na taki pomysł? Chociaż z drugiej strony oceniam, że gdyby produkcję wypuszczono w Polsce pod oryginalnym tytułem bez tłumaczenia, to niewiele osób wiedziałoby o co chodzi. "The Long Good Friday" przedstawia Londyn trzymany w garści przez potężnego gangstera. W kieszeni Shanda siedzą nie tylko lokalni politycy, ale także przedstawiciele dumnego Scotland Yardu. Jednakże wystarczy jeden niezwykle przypadkowy zbieg okoliczności by mozolnie budowane imperium zaczęło chwiać się w posadach. Film Johna Mackenzie doskonale oddaje realia metropolii z końca lat 70-tych ubiegłego stulecia i co ciekawe odważnie ukazuje homoseksualizm jednej z czołowych postaci. Wraz z bohaterami przemierzamy mniej popularne zakątki Londynu, odwiedzając między innymi legendarne Brixton utrwalone na wieki wspaniałą piosenką The Clash. Poziom przemocy, chociaż nie ma jej tak naprawdę zbyt wiele, jest momentami wprost porażający. Pomysł Harolda związany z rzeźnią to doskonałość sama przez się, ale prawdziwie imponuje jedno z morderstw dokonanych w filmie. Pod względem brutalności i naturalizmu zalicza się w pewnością do Top 10 w dziejach kinematografii.
źródło: http://www.imdb.com
"The Long Good Friday" to także galeria znakomitych postaci. Oczywiście ekran zdominował Harold Shand w wykonaniu zmarłego niestety w tym roku Boba Hoskinsa. Znakomicie napisana postać: niby wielki oraz rozsądny gangster, ale borykający się z okresowymi skłonnościami do niekontrolowanych erupcji agresji i idiotycznych zachowań w stylu rozkapryszonego dziecka. Z biegiem filmu zaślepiony wiarą we własną potegę Shand zaczyna coraz bardziej tracić kontakt z rzeczywistością, Wielkie oklaski dla brytyjskiego aktora i ogromny szacunek za tę rolę. Jeżeli chcecie docenić kunszt aktorski Boba Hopkinsa zwróćcie uwagę na ostatnią scenę filmu, która rozgrywa się praktycznie bez słów. Abstrahując od popisów aktorskich jest to jeden z najlepszych finałów, jakie miałem okazję oglądać kiedykolwiek. Victoria, jako dziewczyna gangstera, to także doskonale napisana postać. Wreszcie dostajemy piękną i jednocześnie ogarniętą życiowo kobietę będącą czymś w rodzaju głosu rozsądku dla Harolda, a nie jak to mawiają w krakowskim MPK monotematyczną, tępą niunię. A w roli Victorii…Helen Mirren! Ogromne oklaski, w duecie z Hoskinsem widać ekranową chemię w najczystszej postaci. Na drugim planie, co się rzadko zdarza, jest prawdziwie wybornie. Chciałbym na pewno wyróżnić Dereka Thompsona (Jeff) oraz Paula Freemana (Colin). Dobrą robotę zrobił również P.H. Moriarty (Razors) i bardzo charakterystyczny Eddie Constantine (Charlie). Dla współczesnych widzów niejakim zaskoczeniem może być natomiast fakt, że "The Long Good Friday" to debiut Pierce’a Brosnana na wielkim ekranie. Irlandczyk wypowiada co prawda jedną kwestię, ale każde jego pojawienie się w filmie jest znakomite.
źródło: http://www.imdb.com
"The Long Good Friday" to naprawdę znakomite kino, a za dodatkowy bonus należy uznać wybitną ścieżkę dźwiękową. Spoglądając na współczesne, miałkie produkcje zastanawiam się co poszło nie tak i dlaczego nie można w większym stopniu skorzystać z tak wspaniałego dziedzictwa? Przykładowo uważam, że "London Boulevard" będący znakomitą produkcją opartą na totalnej chujowiźnie książkowej, bardzo wiele czerpie z najlepszych tradycji angielskiego kina gangsterskiego, aczkolwiek wylano na niego hektolitry hejtingu. Jeśli macie zatem ochotę obejrzeć coś naprawdę wybitnego nie wahajcie się włączyć "The Long Good Friday".
Young & Beautiful ;)
(źródło: http://www.imdb.com)

Ocena: 9/10.

sobota, 6 września 2014

"The Devil's Own"



Ponieważ ostatnio zmierzyłem się ze znakomitą książką Eda Moloneya A Secret History of the IRA postanowiłem obejrzeć parę filmów związanych z The Troubles. Zanim przejdę do właściwego tematu kilka słów o wspomnianej publikacji. Jeżeli ktokolwiek z Was, Drodzy Czytelnicy, pragnie zgłębić historię powstania i działalności Tymczasowej IRA to z pewnością niezwykle trudno będzie znaleźć lepszą pozycję. Ed Moloney zachwyca znajomością tematu oraz dogłębną analizą motywów działania republikańskich przywódców, ale prawdziwą wisienką na torcie są relacje uczestników opisywanych zdarzeń. Wybitna książka, warta każdych pieniędzy! Zakończywszy lekturę znalazłem się w wysoce prorepublikańskim nastroju, więc postanowiłem go trochę przedłużyć, tym razem przy pomocy produkcji filmowych. Niestety na "’71" przyjdzie jeszcze troszkę poczekać, więc zwróciłem się ku starociom. Na pierwszy ogień poszedł ostatni film wyreżyserowany przez Alana J. Pakulę, czyli niesławny "The Devil’s Own" (w Polszy znane jako "Zdrada"). Ponoć już w trakcie kręcenia dochodziły słuchy o poważnym konflikcie czołowych aktorów, mordobiciach na planie oraz kilkukrotnych zmianach scenariusza. Oczywiście wszystkie z powyższych czynników w negatywny sposób wpłynęły na końcowy efekt, o czym możemy przekonać się poniżej.
źródło: http://www.impawards.com
Idylliczny prolog "The Devil’s Own" rozgrywa się w Sześciu Hrabstwach w wyjątkowo niespokojnym roku 1972. Ojciec 8-letniego Francisa McGuire’a na oczach rodziny zostaje zamordowany przez lojalistyczną bojówkę za sympatyzowanie z Irlandzką Armią Republikańską. Ponad dwadzieścia lat później dorosły Frankie (Brad Pitt) jest już osławionym i wielce szanowanym członkiem Óglaigh na hÉireann. Jako doskonale wyszkolony miejski partyzant ma na swoim koncie wiele zabójstw brytyjskich żołnierzy, funkcjonariuszy RUC oraz lojalistów. Niestety Brytyjczycy dysponując ogromną dysproporcją sił zawężają pętlę wokół jednostki McGuire’a. Po nieudanej zasadzce, w trakcie której przelano hektolitry krwi rojalistycznych okupantów, Frankie by odetchnąć dostaje ważną misję w USA. Pomieszkując u Toma O’Meara (Harrison Ford), policjanta NYDP o irlandzkich korzeniach, nasz bohater ma zadanie sfinalizować transakcję zakupu Stingerów, które pozwolą IRA na skuteczniejszą walkę z brytyjskim reżimem.
źródło: http://www.rollingstone.com
Na początek kilka słów o republikańskich realiach przedstawionych w filmie. Jeżeli ktoś mi powie, że zabójstwa w stylu odpalenia ojca McGuire’a są nierealistyczne i nie mogły mieć miejsca to zapraszam do zapoznania się z historią północnoirlandzkiego konfliktu, a w szczególności z działalnością osławionego Shankill Butchers powiązanego z UVF. Fajnie, że zaznaczono podział IRA na niewielkie jednostki nazywane ASU (Active Service Units), które zaczęto wyodrębniać pod koniec lat 70-tych ubiegłego stulecia. Natomiast wysłanie do USA tak bardzo poszukiwanego Ochotnika wydaje się wyjątkowo absurdalne. W ojczyźnie Wuja Sama istniały bowiem struktury, które zajmowały się zakupem broni oraz zbieraniem funduszy, więc nie było potrzeby wysyłania tam ludzi, którzy wydatnie zwiększaliby ryzyko niepowodzenia misji. Motyw przewiezienia broni statkiem wyraźnie nawiązuje natomiast do współpracy Tymczasowej IRA i pułkownika Mu’ammara Kaddafiego w drugiej połowie lat 80-tych. Eksterminowanie żołnierzy ASU bez procesu również ma spore racje bytu (vide Gibraltar 1988 - Operacja Flavius). Podsumowując realizm należy stwierdzić, iż jak na ignorancję Hollywood jest w porządku, ale bez szału.
Tom O'Meara - plugawy zdrajca irlandzkiej sprawy.
(źródło: http://www.rollingstone.com)
O ile podobały mi się początkowe sceny rozgrywające w się Ulsterze, o tyle po przeniesieniu akcji za ocean pierwotny entuzjazm zaczął drastycznie opadać. Scenariusz nie trzyma napięcia i niestety jest straszliwe przewidywalny. Nie będę ukrywał, że dla mnie pozytywnym bohaterem filmu jest Frankie, zagorzały bojownik o zjednoczenie Irlandii i poprawę losu uciskanego ludu Ulsteru. Ciekawa postać i co jeszcze bardziej interesujące, mimo podążającego za nią okrucieństwa i bezwzględności, potrafiąca wywołać u widza sympatię. Ogromna w tym zasługa Brada Pitta, który naprawdę dał z siebie wszystko, abyśmy polubili Frankiego. Polecam w szczególności znakomitą scenę z monologiem głównego bohatera o śmierci ojca i sytuacji panującej w Sześciu Hrabstwach. Na przeciwnym biegunie stawiam natomiast Toma O’Meara, którego traktuję jak najprawdziwszego villaina. Nie dość, że jawnie zdradził sprawę swoich przodków to na dodatek niemal zakapował swojego kolegę policjanta. Przez większość ekranowego czasu strasznie jednowymiarowa postać – niemal stąpający po nowojorskich ulicach ideał prawa, sprawiedliwości oraz nieprzekupności, a przy tym przykładny ojciec rodziny. Jednakże gdy przychodzi co do czego O’Meara zaczyna zastraszać, oklepywać świadków oraz wymuszać zeznania, kompletnie ignorując rozkazy przełożonych. Bez przesady można stwierdzić, iż przemienia się w berserkera żądnego irlandzkiej krwi. Oczywiście Harrison Ford poszedł na łatwiznę i po raz kolejny zagrał z typową dla siebie manierą. Wszystko to sprawia, że szczerze zacząłem nienawidzić jego bohatera i życzyć mu powolnej, bolesnej śmierci. Na drugim planie nie ma większego szału ani wybitnych postaci. Z pewnością chciałbym wyróżnić Nataschę McElhone (Megan) oraz Rubéna Bladesa (Diaz), bo na przykład rola Treata Williamsa (Burke) nie wyróżnia się niczym na tle setek podobnych kreacji.
źródło: http://www.rollingstone.com
Zasadniczo "The Devil’s Own" mogę polecić jedynie osobom, które przejawiają prawdziwe zainteresowanie konfliktem w Irlandii Północnej. Pod wieloma względami film Pakuly jest momentami głupawym, hollywoodzkim widowiskiem, ale ma również swoje smaczki. Szczęśliwie stosunkowo mało jest scen, w których Harrison Ford dokonuje rzeczy niemożliwych. Niestety zakończenie nie jest, chociaż to kilkukrotnie podkreśla w filmie Frankie, typowo irlandzkie – oglądamy finał sztampowo amerykański. Mogło być zdecydowanie lepiej, ale cóż takie już widocznie irlandzkie szczęście.
źródło: http://www.rollingstone.com
Ocena: 5/10.