niedziela, 27 lipca 2014

"Veronica Mars: The Movie"



"Veronica Mars" to jeden z moich ulubionych seriali. Idealnie zbalansowane połączenie kalifornijskiego stylu życia, przepychu 09ners, biedy Latynosów i białych śmieci oraz zaskakujących niekiedy historii kryminalnych. Dzieło Roba Thomasa porwało mnie od pierwszego odcinka. Pod względem poziomu poszczególnych sezonów "Veronicę Mars" należy z pewnością zaliczyć do kategorii najbardziej wyrównanych. W dzisiejszych czasach jest to naprawdę spore osiągnięcie. Z jednej strony każdy pragnie, aby jego ukochany serial trwał w nieskończoność, ale z drugiej strony patrząc obecnie na casus "True Blood" zdecydowanie wolałbym, aby serial zakończył się po piątej serii. Dlatego też, gdy podjęto decyzję o zamknięciu "Veronici Mars" po trzech sezonach potrafiłem się wziąć w garść i zrozumieć tę decyzję. Dzięki temu nie doszło do pohańbienia bohaterów, a ja do dzisiaj wspominam serial jako znakomitą rozrywkę i wzór do naśladowania pod względem popkulturowych odwołań. Niemniej fani w USA nie pogodzili się tak łatwo z kancelacją. Dzięki sporemu poparciu dla projektu oraz platformie Kickstater Rob Thomas zdołał uciułać budżet na film, będący swoistym epilogiem serialu. A więc, drodzy Panie i Panowie, przed Wami "Veronica Mars: The Movie"!
źródło: http://www.impawards.com
"Veronica Mars" rozgrywa się w mniej więcej dekadę po wydarzeniach z trzeciego sezonu serialu. Wbrew oczekiwaniom, wyrwawszy się wreszcie z Neptune, Veronica (Kristen Bell) nie wybrała kariery w Quantico, lecz postawiła na prawo w Stanford. Będąc u progu poważnej kariery była detektyw stara się o pracę w największych kancelariach prawniczych Nowego Jorku. Jednakże wkrótce nadarza się okazja do powrotu do rodzinnej Kalifornii. Sławna piosenkarka zostaje zamordowana, a podejrzenie pada oczywiście na jej chłopaka bananowca Logana (Jason Dohring). Z uwagi na starą znajomość serialowy bad boy prosi Veronicę o pomoc w wyborze adwokata. Ale jak wiemy nałóg to nałóg, a starego psa trudno nauczyć nowych sztuczek.
źródło: http://theveronicamarsmovie.com
Na początek pragnę pozdrowić fakolcami polskich dystrybutorów. Dedykuję Wam scenę z "The Wire", w której Rawls rozmawiając z McNulty'm mówi: You see these, McNulty? These are for you McNulty. Żaden z tychże ograniczonych intelektualnie pacyfonów nie zdecydował się wprowadzić filmu do polskich kin. Brawo, bardzo odważna i rozsądna decyzja! Z uwagi na to, że "Veronica Mars" nie śmigała w kinoplebsach nikomu nie chciało się nawet zrobić napisów. Ale dość już żalów i hejtów! Oglądając "Veronicę Mars" poczułem się tak, jakbym spotkał starych, dobrych znajomych, których nie widziałem od wielu lat. Z pewnością twórcom należą się ogromne brawa za zebranie niemal całej serialowej ekipy w oryginalnym składzie po tylu latach. Za fabułę już mniejsze, ponieważ mając tyle lat na dopracowanie scenariusza Rob Thomas i Diane Ruggerio mogli wysmażyć coś naprawdę wyjątkowego. Pod tym względem można raczej odczuć poziom intrygi z randomowego odcinka i w pewnych względach oczywiste zagrania pod publikę. Za najlepszy przykład może posłużyć ostateczne rozwiązanie trójkąta miłosnego Veronica – Logan – Piz, które w filmie kompletnie utraciło serialową głębię. Również prawnicza kariera panny Mars wydawała mi się wymyślona z deczka na siłę. Rozumiem, że Rob Thomas mógł się wkurwić, gdy po zapowiedziach czwartego sezonu podjęto decyzję o zakończeniu serialu, ale jakoś trudno mi uwierzyć by Veronica mogła wybrać Stanford zamiast Quantico.
źródło: http://theveronicamarsmovie.com
Nie zrozumcie mnie przy tym opacznie. "Veronica Mars" bardzo mi się podobała, niemniej jako die hard fan serialu mam obowiązek wytknąć pewne szczegóły, które nie przypadły mi do gustu. Powrót do słonecznej Kalifornii przyniósł tak naprawdę multum radości. Usłyszeć ponownie piosenkę We Used to Be Friends, która była motywem przewodnim serialu, to zaiste wspaniałe uczucie. Jeszcze lepiej poczułem się oglądając na ekranie tak znakomitych bohaterów. W mojej nieskromnej opinii postać Veronici Mars to życiowa rola Kristen Bell. Niezwykle inteligenta, zabawna, ciężko doświadczona przez życie dziewczyna-detektyw zawsze będzie mi się kojarzyć z tą uroczą amerykańską aktorką. Podobnie w przypadku Jasona Dohringa, wcielającego się w Logana Echollsa, bad boya bananowca. Zarówno w serialu, jak i w filmie, między dwójką głównych wykonawców zaistniała najprawdziwsza ekranowa chemia, dzięki czemu z przyjemnością ogląda się ich razem. Na drugim planie zawsze było znakomicie i nie inaczej jest w kinowej wersji. Jak zawsze świetni Enrico Colantoni (Keith Mars), Percy Daggs III (Wallace) czy choćby Tina Majorino (Mac) znacząco podnoszą poziom produkcji Roba Thomasa. Z postaci drugoplanowych zawsze najbardziej lubiłem dwóch zawodników. Pierwszy z nich to oczywiście przywódca lokalnego latynoskiego gangu motocyklowego – Weevil. Znakomita rola Francisa Capry, aktora, który ma w dorobku choćby doskonałe "Prawo Bronxu". Druga postać, którą zawsze darzyłem prawdziwą sympatią (i to może być zaskoczenie), to Dick Casablancas. Ryan Hansen stworzył wyborną kreację, odpychającego na pierwszy rzut oka, bananowca dupcyngiera. Niemniej w swej istocie jest to postać doskonała i totalnie bezbłędna. Fajnie było zobaczyć także Darrana Norrisa (Cliff), którego w serialu zawsze odczuwałem spory niedosyt. Bardzo szkoda natomiast, że w filmie nie pojawia się Amanda Seyfried, aczkolwiek mam świadomość jak trudno byłoby sensownie uzasadnić jej występ. Chociaż w serialowej "Veronice Mars" była już tylko wspomnieniem, to jednak dysponowała magnetyczną siłą przyciągania.
źródło: http://theveronicamarsmovie.com
"Veronica Mars" to niezwykle sympatyczny film, aczkolwiek przeznaczony raczej dla fanów serialu, którzy będą potrafili wyłapać wszystkie smaczki i nawiązania. Dla zwykłych śmiertelników, którzy nie są jeszcze godni określać się zaszczytnym mianem marshmallow, mam zatem prostą radę: napierdalać trzy sezony serialu i dopiero zabierać się za wersję kinową! Rob Thomas wraz ze swoją wierną ekipą nakręcił godny epilog do wspaniałego serialu i muszę przyznać, że oglądałem to z najprawdziwszą przyjemnością. Na sam koniec oczywiście w oku pojawiła się łezka, iż jest to już true death. Zarówno serialowa, jak i kinowa, "Veronica Mars" zawsze będzie kojarzyć mi się z rozrywką na najwyższym poziomie i słoneczną Kalifornią. Zatem nie ma lipy i California Love!
źródło: http://theveronicamarsmovie.com
Ocena: 7/10.

środa, 23 lipca 2014

"Elysium"



Po obejrzeniu trailera "Elysium" postanowiłem, że nie wydam ani jednej monety na wsparcie kolejnej hollywoodzkiej produkcji hołdującej lewackim ideom. Zapowiedź filmu Neilla Blomkampa wywołała u mnie niezwykle negatywne wrażenia. Spodziewałem się totalnej ofensywy lewactwa, Jodie Foster w roli bezdusznego, okrutnego, kapitalistycznego oprawcy uciśnionego, biednego ludu oraz Matta Damona jako futurystycznego Lenina albo Che prowadzącego proletariat na barykady socjalistycznej rewolucji. Film oczywiście miałby zakończyć się obaleniem establishmentu i zaprowadzeniem nowej, w pełni demokratycznej władzy, która ulitowałaby się od razu nad losem najbiedniejszych i najbardziej pokrzywdzonych. Szkoda, że większość hollywoodzkich produkcji kończy się zaraz po zwycięstwie sił rewolucyjnych i nie pokazuje anarchii i chaosu, które nieuchronnie musiałyby zapanować po przewrocie. Niemniej wracając do tematu w przeciwieństwie do wielu, nie napalałem się na "Elysium" nawet z powodu osoby reżysera, ponieważ nie potrafię dostrzec niczego unikalnego w "Dystrykcie 9".
źródło: http://www.impawards.com
"Elysium" to historia byłego przestępcy, który wstąpił na ścieżkę prawości. Trzeba przyznać, że jest to wyjątkowo oryginalny pomysł, tak rzadko wykorzystywany w kinowych produkcjach. Max (Matt Damon) porzuciwszy fame oraz karierę O.G. całymi dniami tyra w lokalnej fabryce za marne grosze. A trzeba Wam wiedzieć drodzy czytelnicy, iż przeżycie na Ziemi w roku 2154 nie należy do najłatwiejszych zadań. Najbogatsze i najważniejsze jednostki zamieszkują tytułowe Elysium – bling blingową stację kosmiczną orbitującą wokół naszej planety. Plebejska większość pozostała na skażonej powierzchni, harując na dobrobyt nielicznych, pławiących się w luksusach wśród gwiazd. Ironicznie zatem rzec można: per aspera ad astra! Elysium stało się obiektem pożądania niemal wszystkich plebejuszy – głównie z powodu wspaniale rozwiniętej technologii medycznej, praktycznie zapewniającej nieśmiertelność. Jak łatwo przewidzieć drogi Maxa i orbitalnej stacji bardzo szybko się krzyżują. Wskutek fatalnego wypadku nasz bohater dostaje śmiertelną dawkę promieniowania skracającą jego marną egzystencję do pięciu dni. Nie mając nic do stracenia Max postanawia za wszelką cenę dostać się do Elysium i skorzystać z usług tamtejszego, mitycznego NFZ.
źródło: http://www.elysium2013-movie.com
Muszę pochwalić Neilla Blomkampa, ponieważ jego produkcja przez pierwsze 95% projekcji nie schodziła poniżej pewnego poziomu. Na nieszczęście dla mojej osoby był to poziom mniej więcej 3/10. Nie ukrywajmy – "Elysium" jest fatalne w odbiorze. Niemal wszystko to wyświechtane klisze, które oglądałem już setki razy. Wspomnijmy choćby kryminalną przeszłość Maxa, śmiertelnie chore dziecko, bezduszne maszyny katujące ziemskich plebejuszy czy też żenujące, trwające od dzieciństwa love story. Jedyny plus fabularny to fakt, że nasz heros nie rusza na orbitę by zbawiać ludzkość od kapitalistycznego ucisku, ale by wyleczyć się ze śmiertelnej choroby popromiennej. Wizja Ziemi roku pańskiego 2154 nie zwala z nóg. Można opisać ją następująco: na powierzchni jest chujowo, a na orbicie luksusowo. Jedyna rzecz, która naprawdę mnie zaskoczyła to wspomniana wyżej niezwykła technologia lecznicza. W wyglądzie oraz działaniu bardzo przypomina sarkofagi Goa’uld z "Gwiezdnych Wrót". Na mały plusik mogę również zaliczyć niektóre z futurystycznych broni, kojarzące się z Fallout Tactics: Brotherhood of Steel (głównie z M72 Gauss rifle) oraz energetyczne tarcze Krugera. Pod każdym innym względem "Elysium" to niczym niewyróżniające się, sztampowe science fiction z łatwo przewidywalnym tokiem zdarzeń.
źródło: http://www.elysium2013-movie.com
Większość postaci, które oglądamy na ekranie, jest po prostu nie do przyjęcia. Matt Damon wciela się w całkowicie sztampowego bohatera, kiedyś bad guya, a dziś wzór prawości i wszelkiej cnoty. Dołóżcie do tego jego drewnianą grę aktorską, a dostaniecie postać, której nikt nie chce oglądać, gdyż jej los spoczywa w najgłębszych zakamarkach rzyci. Naprawdę z bólem patrzyłem na ekranowe wyczyny Maxa. Ponadto nie potrafię zrozumieć dlaczego człowiek wychowany przez hiszpańskie zakonnice tak ładnie mówi po angielsku. Również Alice Braga (Angélica z "Miasta Boga"!!!) kreuje straszliwie miałką postać. W przeciwieństwie do Maxa, Frey nie posiada kryminalnej przeszłości, ale za to została obdarzona wyciskającym łzy balastem w postaci śmiertelnie chorej córeczki. Najtańszy chwyt w dziejach kinematografii! Z przykrością oglądałem także główny czarny charakter. Już samo obsadzenie w roli Delacourt Jodie Foster było strzałem we własne kolano. Z nie do końca jasnych przyczyn jest to dla mnie jedna z najbardziej antypatycznych hollywoodzkich aktorek, aczkolwiek w tejże kategorii pozycję numer jeden od czasów "Miss Agent" niezachwianie dzierży Sandra Bullock. Ponadto Jodie Foster wydaje się zdecydowanie za miętka, by udźwignąć ciężar bezdusznej i bezwzględnej postaci. Na drugim planie jest trochę lepiej, ale z przykrością oglądałem upadek Wagnera Moura (pułkownik Nascimento z legendarnego "Tropa de Elite") wcielającego się w niejakiego Spidera. Na szczęście bardzo fajnie pokazał się po raz kolejny William Fichtner (Carlyle). Mam nadzieję, że kiedyś dostanie poważną szansę, aby zabłysnąć w roli głównej. Jednakże największe oklaski należą się dla Sharlto Copleya. Postać Krugera to naprawdę jedyny powód, dla którego mógłbym komukolwiek polecić "Elysium". Z pewnością jest to jeden z najlepszych czarnych charakterów ostatnich lat.
źródło: http://www.elysium2013-movie.com
I kiedy "Elysium" mozolnie zbliżało się do upragnionego końca byłem przekonany, że wystawię solidne 3/10. Niemniej, gdy Max postanowił zabawić się w lewackiego zbawcę uciśnionych plebejuszy z moich trzewi wyrwało się gromkie What the fuck?! W ułamku sekundy zapadła decyzja o obniżeniu oceny i nawet znakomita postać Krugera nie miała na to wpływu. W ostatnich scenach filmu na wierzch wypłynęło całe lewactwo współczesnego świata, w końcu zaczęło wylewać się z ekranu i wypełniać mój apartament hołdujący szczytnej idei jebać biedę! O nie, panie Blomkamp, nie ze mną te numery!
źródło: http://www.elysium2013-movie.com
Ocena: 2/10.

niedziela, 13 lipca 2014

"After Earth"



Zeszły rok przyniósł całkiem pokaźną dawkę science fiction. Niemniej z wyjątkiem nowego "Riddicka" w niczym nie pokładałem większej nadziei. Podróżując przez Kraków biernie obserwowałem, jak zmieniają się monumentalne billboardy na kamienicy przy skrzyżowaniu ulicy Piłsudskiego z aleją Krasińskiego. Długo tę topową miejscówkę okupował "Oblivion", ale jak się później okazało była to niezwykle mizerna i wtórna produkcja. Potem nastał czas "After Earth", który natychmiast zakwalifikowałem do kategorii gunwo. Dlaczegóż? Otóż śpieszę z wyjaśnieniami: ostatecznie upadły M. Night Shyamalan, mistrz niedorozwiniętego twistu, powraca w produkcji z budżetem w wysokości 130 milionów! I to na dodatek na osobiste życzenie samego Willa Smitha, który planował stworzyć z "After Earth" monumentalną platformę do zarabiania monet (książki, gry, komiksy, zabawki itp.). Oczywistym jest, że mając w drużynie Shyamalana przedsięwzięcie nie mogło się udać. No, ale cóż, jak to mawiają na Prokocimiu: każdy z nas musi w życiu spróbować zrobić z gówna pomarańczę.
źródło: http://www.impawards.com/
"After Earth" to tak naprawdę film o trudnej relacji ojca z synem przykryty grubą warstwą science fiction. Ludzkość po raz kolejny opuściła Ziemię (nie dowiemy się oczywiście dlaczego) i wyruszyła na podbój kosmosu. W trakcie eksploracji rodzaj ludzki dowiedział się, że nie jest we wszechświecie sam. Szybko okazało się, że obcy (nawet nie wymyślono im nazwy) nie są nastawieni zbytnio pokojowo, a wolnych chwilach masowo produkują twory zwane ursa, których jedynym celem jest eksterminacja ludzkości. W krwawym konflikcie, w którym stopniowo szala zwycięstwa przesunęła się na stronę Ziemian, wieczną chwałę zdobył generał Cypher Raige (Will Smith), czempion tzw. maskowania. Tuż przed odejściem na zasłużoną emeryturę nasz dzielny bohater postanawia zabrać swego pierworodnego na misję szkoleniową. Jednakże wskutek kosmicznej katastrofy statek wiozący naszych bohaterów rozbija się na niegościnnej planecie, którą okazuje się oczywiście Ziemia! Ponieważ Cypher odnosi ciężkie obrażenia, jedyną nadzieją na przeżycie pozostaje młodociany Kitai (Jaden Smith).
© 2013 Columbia Pictures Industries, Inc. All Rights Reserved.
W przeciwieństwie do "Oblivion" najnowsza produkcja Shyamalana ssie już od samego początku. I pomyśleć, że pierwotny pomysł na film miał dotyczyć zwykłego wypadu na camping! Niestety Will Smith dostrzegł, że konwencja s-f może mieć o wiele większy potencjał (czytaj: zarobić więcej monet). Pierwsza rzecz, na którą zwróciłem uwagę, to oczywiście efekty specjalne. Moim zdaniem przy budżecie w wysokości 130 milionów USD powinny wyglądać o wiele lepiej, zważywszy, iż po raz kolejny oglądamy przyszłość, w której nikt nie reprezentuje biedy. Pod tym względem "After Earth" nie urwie niczyjej dupy. Ursa to totalna pokraka, a na dodatek wygląda jak gówno. Gratuluję również bezimiennym kosmitom wyprodukowania z niewiadomych przyczyn stworzenia pozbawionego wzroku. Możliwe po prostu, że maszyna do eksterminowania ludzkości obdarzona oczami byłaby zbytnio niezwyciężona. Generalnie rzecz ujmując fabuła "After Earth" wystarczyłaby na jeden odcinek "Star Trek". Z tego powodu film jest żenująco krótki – zaledwie 100 minut! Ponadto upośledzone rozwiązania fabularne stawiają przed widzem wiele pytań, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi:
  • Dlaczego ktokolwiek przeżył katastrofę statku kosmicznego?
  • Dlaczego na planecie pokrytej tropikalną roślinnością temperatura w nocy spada grubo poniżej zera?
  • Dlaczego spadek temperatury nie ma żadnego wpływu na tropikalną florę oraz faunę?
  • Dlaczego na planecie, na której przez tysiące lat mieszkali ludzie, nie ma żadnych śladów ich obecności?
  • Dlaczego znowu muszę oglądać na ekranie zabójcze małpy?
  • Na podstawie jakich motywów wielki ptak popełnił samobójstwo?
© 2013 Columbia Pictures Industries, Inc. All Rights Reserved.
Po obejrzeniu "Gangster Squad" wydawało mi się, że nie można już stworzyć mniej charyzmatycznej postaci niż Josh Brolin. Jak zwykle rzeczywistość zweryfikowała moje oczekiwania w przewrotny sposób. Will Smith zrobił niemal wszystko by pozbawić się jakichkolwiek przejawów charyzmy. Jestem przekonany, że gdyby przyznawano Oscary w kategorii najmniej charyzmatyczna rola główna Brolin i Smith odebrali by wspólną statuetkę. Niestety nie lepiej jest z Jadenem Smithem, którego podobno w tejże materii prowadził za rączkę ojciec. Wyszło naprawdę fatalnie. Na dodatek przez niemal 95% filmu na ekranie oglądamy jedynie obu Smithów, więc wyobraźnie jakież to musi być traumatyczne przeżycie! Na drugim planie nie ma dosłownie nikogo wartego uwagi. W "After Earth" reszta postaci pojawia się na mniej więcej minutę, by zaraz umrzeć, więc jesteśmy skazani na katorgę z Willem i Jadenem. W sumie to może nawet lepiej, że film jest taki krótki…
© 2013 Columbia Pictures Industries, Inc. All Rights Reserved.
Szczerze powiedziawszy nie jestem w stanie wskazać ani jednej zalety "After Earth". Film wypełniają znane schematy typu nadajnik nie działa – wejdź na górę albo nadajnik zepsuty – zapierdalaj hektariony przez dżunglę do drugiej części wraku. W zasadzie jako coś pozytywnego mogę wskazać brak twistu, bo jest to chyba pierwsza produkcja Shyamalana, w której nie dokonał idiotycznej wolty. Należy jednakże przyznać, iż tym w przypadku miał w pewien sposób ograniczony wpływ na scenariusz i reżyserię, więc nie można wykluczyć, że gdy tylko odzyska pełnię władzy wróci do starych schematów. Początkowo planowałem przyznać "After Earth" godne 3/10, ale przypomniałem sobie, że dokładnie taką samą notę otrzymał "Oblivion". Przy tej katordze oglądanie Toma Cruise’a było prawdziwą radością, a więc ocena odpowiednio zredukowana!
© 2013 Columbia Pictures Industries, Inc. All Rights Reserved.
Ocena: 2/10.

niedziela, 6 lipca 2014

"Gangster Squad"



Muszę przyznać, że kiedy "Gangster Squad" wchodziło na ekrany kin nie przejawiałem większego zainteresowania produkcją Rubena Fleischera. Chociaż reżyser tegoż dzieła nakręcił kiedyś znakomity "Zombieland" to niemal od razu wykluczyłem możliwość kinowego seansu. Trudno definiowalne przeczucie wskazywało, że "Gangster Squad" to totalne gunwo, niewarte ani chwili mojej uwagi. Niemniej po obejrzeniu dwóch ostatnich sezonów "Boardwalk Empire" z wielką siła powróciły gangsterskie fascynacje i pragnienie obejrzenia doskonałego filmu noir. Los Angeles końca lat 40-tych, gangsterzy, piękne kobiety, brudni gliniarze – tematycznie niemal jak doskonałe "Tajemnice Los Angeles"! Przekonajmy się zatem w jaki sposób Ruben Fleischer postanowił wszystko spierdolić.
źródło: http://www.impawards.com
"Gangster Squad" opowiada oczywiście o prawym i sprawiedliwym gliniarzu. Sierżant John O’Mara (Josh Brolin) to bohater wojenny, który postanowił zaprowadzić porządek na niebezpiecznych ulicach Miasta Aniołów. Szkopuł w tym, że w L.A. rządzi potężny gangster Mickey Cohen (Sean Penn), który ma w kieszeni połowę LAPD oraz niezwykle ambitne plany rozwoju swojej organizacji. Jednakże mimo przestróg przełożonych O’Mara często wchodzi w drogę Cohenowi. W końcu działalność ambitnego gliniarza zauważa komendant Parker (Nick Nolte), który zleca mu nietypowe zadanie. O’Mara ma stworzyć team gotowych na wszystko i nieprzekupnych gliniarzy, a następnie działając poza prawem zniszczyć organizację Cohena.
© 2012 Warner Bros. Ent. All Rights Reserved
Jak wspominałem we wstępie, po "Gangster Squad" nie spodziewałem się kompletnie niczego i po projekcji muszę przyznać, że się nie zawiodłem. Jak na film osadzony w Los Angeles ’49 produkcja Fleischera charakteryzuje się kompletnie zerowym klimatem noir. Śmiem twierdzić, że w zasadzie to nie charakteryzuje się żadnym klimatem! Oczywiście przedstawiona historia jest based on true story, ale wystarczył rzut oka na biografię Cohena, aby przekonać się, iż jest to opowieść zbudowana z przekłamań, uproszczeń oraz wypaczeń. Przedstawione poczynania doświadczonych stróżów prawa wydają się niekiedy straszliwie infantylne i wprost głupawe. Najlepsze przykłady to idiotycznie zaplanowany napad na kasyno oraz finałowa strzelanina, która jest po prostu doskonałym wcieleniem w życie idei działania na pałę. Warto przy tym zwrócić uwagę, że sierżant O’Mara fraguje w finale o wiele lepiej niż Richard Harrow w jednym z odcinków "Boardwalk Empire". Na dodatek "Gangster Squad" zbudowane zostało z najbardziej wyświechtanych, niemal prehistorycznych schematów. Główny bohater to oczywiście kryształowy wzór cnót policyjnych z kochającą małżonką spodziewającą się dziecka (ach ten dramatyczny konflikt na linii poczucie obowiązku a rodzina!). Jego najlepszy kumpel stwierdził w pewnym momencie życia, iż ma wszystko w dupie i poświęca się obecnie byciu dupcyngierem oraz chlaniu whiskey. Niemniej wystarczy śmierć randomowego pucybuta by przyłączył się do krucjaty wymierzonej w Cohena (ironicznie zgon dobrego kompaniona nie wywiera na nim większego wrażenia). Oglądamy oczywiście także etap rekrutacji do politycznie poprawnej drużyny zwalczającej zło: czarnoskóry pro, latynoski rookie z komediowym potencjałem, zmęczony życiem pro oraz wrażliwy nerd, który nie do końca pochwala brutalne metody grupy. Nie mogło również zabraknąć motywu odbijania dziewczyny gangstera!
© 2012 Warner Bros. Ent. All Rights Reserved
Wszystkie wymienione klisze oraz momentami głupawy scenariusz sprawiają, że oglądanie "Gangster Squad" sprawia ogarniętemu widzowi prawdziwy ból. Część rozwiązań fabularnych można by jeszcze może przeboleć, gdyby na ekranie dominowało wybitne aktorstwo. Niestety Josh Brolin stworzył postać prawdopodobnie mniej charyzmatyczną niż Nelson Van Alden z "Boardwalk Empire". O’Mara w jego wykonaniu kompletnie nie potrafi samodzielnie pociągnąć filmu – wyraźnie widać, że aktor nie udźwignął ciężaru głównej roli. Oczywiście swoją cegiełkę dołożyli również scenarzyści tworząc nijaką, jednowymiarową postać, która w żadnym aspekcie nie potrafi przyciągnąć uwagi. Równie słabo jest po stronie zła, co tym bardziej zaskakuje, ponieważ w rolę Mickey’ego Cohena wcielił się sam Sean Penn. Żydowski gangster w jego wykonaniu wydaje się zbyt przegięty i zdecydowanie nie pozostawia wrażenia człowieka, który mógłby zarządzać czymś więcej niż własną dupą (a już na pewno nie potężną organizacją władającą całym L.A.). Ekipa O’Mary nie wyróżnia się niczym na tle setek podobnych filmów. Warto zwrócić uwagę jedynie na Ryana Goslinga (Jerry), który całkiem nieźle prezentuje się w roli miejscowego dupcyngiera (bo jako ćma barowa się nie sprawdza wcale). Natomiast na drugim planie całkiem nieźle dawał sobie radę Sullivan Stapleton (Jack Whalen), ale ponieważ wybijał się znacznie ponad poziom filmu twórcy postawili zakończyć jego żywot. Pięknych kobiet niestety o wiele za mało. Emma Stone (Grace) nie stworzyła co prawda porywającej kreacji, niemniej nie miałem także ochoty wydłubać sobie oczu mikserem, gdy ją oglądałem na ekranie.
© 2012 Warner Bros. Ent. All Rights Reserved
Gdy "Gangster Squad" dobiegało wreszcie upragnionego końca ja coraz bardziej cieszyłem się, że będę mógł kompletnie pojechać dzieło Fleischera w recenzji. Jednakże tuż przed napisami końcowymi twórcy zaserwowali jeden z najgorszych tricków w historii: wyjątkowo marny voice-over w wykonaniu sierżanta O’Mary. Każde słowo tegoż żenującego, wypełnionego najtańszym patosem monologu sprawiało taką samą radość jak kij bilardowy wbity w oko. Przestrzegam zatem: jeśli nie oglądaliście jeszcze tego gunwa to wyłączcie zaraz po finałowym rozpierdolu. A może będzie nawet lepiej, jeśli nigdy nie włączycie tej jebanej abominacji, którą w Polszy opatrzono dodatkowo podtytułem "Pogromcy Mafii".
© 2012 Warner Bros. Ent. All Rights Reserved
Ocena: 3/10.