Nie da się ukryć, że
Richard B. Riddick, escaped convict, murderer, to jeden z
moich ulubionych filmowych bohaterów. Oczarował mnie już bowiem w
"Pitch Black", a znakomite "Kroniki Riddicka"
tylko pogłębiły sympatię dla tej genialnej postaci. Swoją drogą
druga część przygód Riddicka zebrała całkiem niezasłużone baty
od wszelkiej maści krytyków filmowych. Jednakże w mojej opinii
jest to znakomite kino s-f, które wyróżnia się w szczególności
niesztampowymi i niezwykle oryginalnymi efektami specjalnymi. Z powodu
ogólnego hejtu na "Kroniki"
obawiałem się, że Riddick nie powróci już nigdy na ekrany
kinowe. Niezwykle ucieszyła mnie zatem informacja, iż Vin Diesel
postanowił reaktywować swoją legendarną kreację i stworzyć
dopełnienie trylogii. Z drugiej strony pojawiły się oczywiście
spore wątpliwości. Od ostatniej części minęła niemal dekada, a
obecna moda prequele, sequele i rebooty nie
zawsze przynosi najlepsze efekty, czego najgorszym przykładem jest
"A Good Day to Die Hard". Nie chciałem patrzeć jak
hollywoodzcy producenci szmacą postać Riddicka i dla zrobienia
większych pieniędzy pakują mu kimdybał w szamot. A więc z
jednej strony radość, a z drugiej strach przed nieznanym. Typowy
dualizm ludzkiej natury.
źródło: http://www.impawards.com |
Nowy "Riddick"
rozpoczyna się od znakomitego tekstu: There are bad days. And
there are legendary bad days. Jak pamiętamy z poprzedniej części
Riddick (Vin Diesel) dochrapał się funkcji Lorda Marshalla. Z
retrospekcji dowiadujemy się, że niestety zamiast zająć się
umacnianiem pozycji miał inne rozrywki (swoją drogą niezwykle
przyjemne) oraz potrzeby. Owładnięty ideą odnalezienia rodzinnej
planety, Furii, stracił czujność, przez co został zdradzony przez
dotychczasowych towarzyszy i pozostawiony na pastwę losy na jakimś
zadupnym no name world. Oczywiście Riddicka nie jest łatwo
ubić, chociaż pustynna planeta pod tym względem przypomina
Australię. Nasz ciężko ranny bohater rozpoczyna zatem kolejną
edycję kosmicznego Ultimate Survival, którego celem jest
wyrwanie się z tegoż mało gościnnego miejsca.
źródło: http://www.riddick-movie.com |
Już początek "Riddicka"
pokazał, że szczęśliwie bohater nie został zgwałcony przez
twórców filmu. Muszę jednakże przyznać, że spodziewałem się
czegoś troszkę innego. Po dosyć epickiej drugiej części liczyłem
bowiem na podobny rozmach i podbijanie całych światów, a tym
czasem produkcja Davida Twohy klimatem o wiele bardziej przypomina pierwszą
odsłonę serii. Znów jest więc zatem, powiedzmy kameralnie, a
sporą część filmu wypełniają samotne zmagania Riddicka z
nieprzyjaznym światem. Podobnie jak w "Pitch Black"
ponownie mamy do czynienia z krwiożerczymi i bezlitosnymi monstrami.
Niemniej fabularnie "Riddick" nawiązuje zarówno do
"Kronik" (co w zasadzie wydaje się być oczywiste), ale
także ku mojemu zaskoczeniu poprzez postać Johnsa (Matt Nable) spina klamrą
całą trylogię. W przeciwieństwie do wielu innych produkcji nie
wydaje się to być wcale robione na siłę albo bez pomysłu.
Zastosowane rozwiązanie fabularne jest dosyć ciekawe i nie
wywoływało u mnie zażenowania. Niestety fabuła nie jest do końca
tak doskonała jak w "Pitch Black". Twórcy postanowili
wprowadzić elementy cywilizowania Riddicka (po co, ja się pytam?), a
zakończenie filmu wygląda jakby zostało dopisane nagle, bo
scenariusz się skończył i nie było lepszego pomysłu. Dodam
również, że finał jest całkowicie sprzeczny z duchem pozostałych
części i wybitnie mi się nie podoba.
źródło: http://www.riddick-movie.com |
Biorąc pod uwagę efekty
specjalne z "Kronik", które mnie zachwyciły dogłębnie,
muszę przyznać, że pod tym względem dostrzegam wyraźny regres.
No, ale czegóż się można spodziewać po filmie z budżetem w
wysokości 38 milionów USD? Nowe potwory może i mają oryginalny
design, aczkolwiek są o lata świetlne od xenomorphów. No name
world również nie zachwyca pięknem krajobrazu ani czymkolwiek
innym. Na szczęście film jest momentami niezwykle brutalny. W
szczególności polecam scenę z pułapką Riddicka oraz dekapitację
maczetą, która jest w duchu samego Machete. Również one-linery
i dialogi nie zawodzą – warto zwrócić uwagę na konwersację
Riddicka i Dahl na temat lakieru do paznokci. Oczywiście największy
wpływ na ewentualny sukces lub porażkę miał tytułowy bohater.
Swoją drogą twórcy niezmiernie postarali się, aby wymyślić tak
niezwykle skomplikowany tytuł. Szczęśliwie mamy do czynienia ze
starym Riddickiem, który jest świetnie wyszkoloną maszyną do
zabijania, a przy okazji potrafi sypać naprawdę sytymi
one-linerami. Świetna postać oraz doskonała rola Vin
Diesela to chyba największe zalety filmu. Na dodatek bardzo dobrze
zarysowano relacje w czworokącie Riddick – Johns – Dahl –
Santana. Matt Nable w roli Johnsa wypada bardzo przekonująco, również
mogę pochwalić Jordiego Mollà wcielającego się w Santanę. Jednakże na
największe brawa, poza oczywiście Vin Dieselem, zasłużyła
legendarna Starbuck z "Battlestar Galactica", czyli Katee Sackhoff.
Dahl to całkiem niezła postać i godna partnerka dla samego
Riddicka. Z przyjemnością patrzyłem na ekranową chemię między
dwójką bohaterów. Na pewno czuję niedosyt z powodu dosyć
ograniczonej roli Karla Urbana. Niestety Lord Vaako pojawia się
jedynie w retrospekcjach i naprawdę żałuję, iż nie ma go na
ekranie znacznie więcej.
źródło: http://www.riddick-movie.com |
Nie mogę napisać, że
"Riddick" przyniósł hańbę całej trylogii. Bynajmniej
nie uważam również, że dostarczył serii wielkiej chwały. Ot,
jest to dosyć solidne s-f z momentami przebłysku, aczkolwiek nie
wolne również od mielizny i całkowicie zbędnych prób
uczłowieczania głównego bohatera. Na szczęście Riddick w dalszym
ciągu pozostał Riddickiem. Bardzo klawo, że twórcom udało się w
trzeciej części zespolić wątki z "Pitch Black" oraz
"Kronik Riddicka". Dzięki temu można uznać całą
trylogię za w miarę spójną i uzupełniającą się całość. Ja
osobiście najbardziej cenię drugą odsłonę, aczkolwiek zawsze z
przyjemnością wrócę do pozostałych części.
źródło: http://www.riddick-movie.com |
Ocena: 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz