niedziela, 28 lipca 2013

"A Good Day to Die Hard"

Jak ważną postacią dla mnie jest John McClane pisałem już wiele razy. Bohater mojego dzieciństwa oraz nastoletniości, a zarazem postać, którą uwielbiam oglądać na ekranie również w dorosłym życiu. Dlatego też długo nie mogłem się otrząsnąć po tym, co zobaczyłem w "Live Free or Die Hard". Bezpardonowy gwałt na McClane'ie, którego dopuścił się Len Wiseman i Mark Bomback poruszył mnie bardziej niż to, co zrobili Lucas i Spielberg z Indianą Jonesem. Po prostu kindybał w szamot! Do dziś trudno mi pogodzić się z faktem, że seria "Die Hard" nie zakończyła się na trzeciej części. I kiedy myślałem, że już gorzeć pohańbić Johna się nie da, na ekrany kin weszło "A Good Day to Die Hard". Jedyny props, który nasuwa mi się w związku z piątą odsłoną serii to brawa za kreatywne zabawy z tytułami kolejnych filmów. Oczywiście dla większości polskich widzów są one niedostrzegalne, ponieważ dzięki genialnemu tłumaczeniu pierwszego "Die Hard" zostali skazane na następne "Szklane Pułapki".
źródło: http://www.impawards.com
Pod względem fabularnym jest to zdecydowanie najgorsza część w całej serii. Na szczęście poziom skomplikowania akcji nie jest wysoki, więc wszystko można streścić w zaledwie kilku zdaniach.W dalekiej, ale za to bling blingowej, Rosji wszechpotężny minister Chagarin (Sergei Kolesnikov) próbuje doszczętnie zniszczyć oligarchę Komarova (Sebastian Koch). We wszystko miesza się CIA, w efekcie czego młody McClane (Jai Courtney) trafia do kryminału. Oczywiście, gdy tylko John (Bruce Willis) dowiaduje się o losie swojego pierworodnego rusza do Moskwy z misją ratunkową. I zasadzie tyle, bo zaraz po przyjeździe McClane'a seniora rozpoczyna się bezsensowny tok wydarzeń od czasu do czasu urozmaiconych eksplozjami.
Young McClane
(źródło: http://screenrant.com/)
Gdybym poszedł do kina i wydał na bilet więcej niż złotówkę, to po seansie zażądałbym zwrotu hajsu. Dlaczegóż? Albowiem piąte "Die Hard" to wyjątkowo przykre dzieło. Całkowicie ulotniła się magia z poprzednich części – pomijam w tym miejscu czwartą, ponieważ w dalszym ciągu wypieram jej istnienie ze świadomości. Film Johna Moore'a (reżyser m.in. genialnego inaczej "Maxa Payne'a") to kolaż najgorszych klisz zebranych z produkcji pokroju "Salt", "Safe House" czy też "Ghost Protocol". Udało się zatem wprowadzić absolutnie zero klimatu znanego z poprzednich odsłon. Zamiast tego dostajemy widowiskową, acz bezsensowną akcję i pseudorelację ojca i syna. Twist jest oczywistą oczywistością i naprawdę trzeba się totalnie znieczulić, aby go nie przewidzieć. W zasadzie to żałuję, że tak mało wypiłem przed i w trakcie seansu. Gdyby obniżyła mi się percepcja może nie byłbym tak wkurwiony pisząc tę recenzję. "A Good Day to Die Hard" jest ponadto najzwyczajniej w świecie głupi. Wątek czarnobylski to najlepszy dowód na potwierdzenie tej tezy. Na dodatek z tego co pamiętam Czarnobyl nie jest w Rosji tylko na UKRAINIE. Niemniej nasi bohaterowie wsiadają do auta w Moskwie w nocy i wesoło ruszają do opuszczonej elektrowni. Nikt się nie przejmuje kontrolą graniczną i podobnymi banałami, więc Jack i John docierają na miejsce tuż przed świtem. Co ciekawe według Google Maps najkrótsza trasa Moskwa – Czarnobyl ma 849 km, ale wiedzie dodatkowo przez Białoruś. Opcja wyłącznie przez Rosję i Ukrainę to prawie 1 000 km. No cóż, może przeoczyłem informację, że te dwa państwa zniosły kontrolę graniczną? A jak uniknąć zabójczego promieniowania? Otóż wystarczy w jednym pomieszczeniu rozpylić magiczny środek neutralizujący jego działanie i nagle okaże się, że cały Czarnobyl jest już niegroźny!
Trudna relacja rodzica z dzieckiem
(źródło: http://screenrant.com/)
Zasadniczo Moskwa wygląda jak każde inne miasto, ba momentami nawet jak miasto amerykańskie. Co ciekawe wesoło latają nad nią amerykańskie drony. Generalnie wygląda to jakby większość zdjęć nakręcono na Węgrzech i dodano tylko kilka charakterystycznych ujęć z rosyjskiej stolicy. Hejtując dalej należy podkreślić, że bohaterom rzadko kończy się amunicja, a Rosjanie z niewiadomych przyczyn rozmawiają ze sobą w języku angielskim. W przeciwieństwie do części poprzednich (oczywiście z wyjątkiem czwartej) dialogi są pozbawione jakiegokolwiek polotu i błysku. Zamiast tego epatują czerstwością i sucharem. Większość kwestii to dwa powtarzające się zdania: John mówi I'm on a vacation, natomiast Jack syczy przez zęby Damn you John. Naprawdę trudno jest to znosić na dłuższą metę – na szczęście film nie poraża mózgu długością, ale naprawdę uważajcie przy scenie ze śpiewającym taksówkarzem. Oczywiście brakuje wyrazistego villaina. Pytam gdzie podziali się godni następcy Hansa i Simona? Jedyne zalety jakie przychodzą mi na myśl to niezłe wybuchy oraz fakt, że męka trwała zaledwie 98 minut. Aktorskich popisów nie mam zamiaru nawet opisywać, ponieważ są zbyt miałkie. Bruce Willis gra padaczną wersję starego dobrego McClane'a, wyraźnie dostosowując swój poziom do drewnianego Courtneya. Sebestian Koch wydaje się być przeciętny, przez co jedyną godną uwagi osobą zdaje się być Yuliya Snigir (Irena). Niemniej nie liczcie na jakąś cudowną kreację – ot, po prostu zawsze miło popatrzeć na ładną kobietę.
Hajs mi się nie zgadza! Kręcimy szóste "Die Hard"!
(źródło: http://screenrant.com/)
"A Good Day to Die Hard" uznaję za totalny szajs. Gdyby był to nowy film, nieniosący brzemienia tak wspaniałej serii jaką jest "Die Hard", dałbym jedną gwiazdkę wyżej. Niestety piąta część nie może zapominać o swoim chwalebnym dziedzictwie, toteż nie mogę okazać litości. Na dodatek czytałem już, że Bruce Willis chce nakręcić jeszcze jedną odsłonę. Mam nadzieję, że tym razem akcja zostanie osadzona w kosmosie. Horror! Horror!
Pięknych kobiet nigdy za wiele :)
(źródło: http://screenrant.com/)
Ocena: 2/10.


Recenzje pozostałych części:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz