Jak ważną postacią dla
mnie jest John McClane pisałem już wiele razy. Bohater mojego
dzieciństwa oraz nastoletniości, a zarazem postać, którą
uwielbiam oglądać na ekranie również w dorosłym życiu. Dlatego
też długo nie mogłem się otrząsnąć po tym, co zobaczyłem w
"Live Free or Die Hard". Bezpardonowy gwałt na McClane'ie,
którego dopuścił się Len Wiseman i Mark Bomback poruszył mnie
bardziej niż to, co zrobili Lucas i Spielberg z Indianą Jonesem. Po
prostu kindybał w szamot! Do dziś trudno mi pogodzić się z
faktem, że seria "Die Hard" nie zakończyła się na
trzeciej części. I kiedy myślałem, że już gorzeć pohańbić
Johna się nie da, na ekrany kin weszło "A Good Day to Die Hard". Jedyny props, który nasuwa mi się w związku z piątą
odsłoną serii to brawa za kreatywne zabawy z tytułami kolejnych
filmów. Oczywiście dla większości polskich widzów są one
niedostrzegalne, ponieważ dzięki genialnemu tłumaczeniu pierwszego
"Die Hard" zostali skazane na następne "Szklane
Pułapki".
źródło: http://www.impawards.com |
Pod względem fabularnym
jest to zdecydowanie najgorsza część w całej serii. Na szczęście
poziom skomplikowania akcji nie jest wysoki, więc wszystko można
streścić w zaledwie kilku zdaniach.W dalekiej, ale za to bling
blingowej, Rosji wszechpotężny minister Chagarin (Sergei Kolesnikov)
próbuje doszczętnie zniszczyć oligarchę Komarova (Sebastian
Koch). We wszystko miesza się CIA, w efekcie czego młody McClane
(Jai Courtney) trafia do kryminału. Oczywiście, gdy tylko John
(Bruce Willis) dowiaduje się o losie swojego pierworodnego rusza do
Moskwy z misją ratunkową. I zasadzie tyle, bo zaraz po przyjeździe
McClane'a seniora rozpoczyna się bezsensowny tok wydarzeń od czasu
do czasu urozmaiconych eksplozjami.
Young McClane (źródło: http://screenrant.com/) |
Gdybym poszedł do kina i
wydał na bilet więcej niż złotówkę, to po seansie zażądałbym
zwrotu hajsu. Dlaczegóż? Albowiem piąte "Die Hard" to
wyjątkowo przykre dzieło. Całkowicie ulotniła się magia z
poprzednich części – pomijam w tym miejscu czwartą, ponieważ w
dalszym ciągu wypieram jej istnienie ze świadomości. Film Johna
Moore'a (reżyser m.in. genialnego inaczej "Maxa Payne'a")
to kolaż najgorszych klisz zebranych z produkcji pokroju "Salt",
"Safe House" czy też "Ghost Protocol". Udało
się zatem wprowadzić absolutnie zero klimatu znanego z poprzednich
odsłon. Zamiast tego dostajemy widowiskową, acz bezsensowną akcję
i pseudorelację ojca i syna. Twist jest oczywistą oczywistością i
naprawdę trzeba się totalnie znieczulić, aby go nie przewidzieć.
W zasadzie to żałuję, że tak mało wypiłem przed i w trakcie
seansu. Gdyby obniżyła mi się percepcja może nie byłbym tak
wkurwiony pisząc tę recenzję. "A Good Day to Die Hard"
jest ponadto najzwyczajniej w świecie głupi. Wątek czarnobylski to
najlepszy dowód na potwierdzenie tej tezy. Na dodatek z tego co
pamiętam Czarnobyl nie jest w Rosji tylko na UKRAINIE. Niemniej nasi
bohaterowie wsiadają do auta w Moskwie w nocy i wesoło ruszają do
opuszczonej elektrowni. Nikt się nie przejmuje kontrolą graniczną
i podobnymi banałami, więc Jack i John docierają na miejsce tuż
przed świtem. Co ciekawe według Google Maps najkrótsza trasa
Moskwa – Czarnobyl ma 849 km, ale wiedzie dodatkowo przez Białoruś.
Opcja wyłącznie przez Rosję i Ukrainę to prawie 1 000 km. No cóż,
może przeoczyłem informację, że te dwa państwa zniosły kontrolę
graniczną? A jak uniknąć zabójczego promieniowania? Otóż
wystarczy w jednym pomieszczeniu rozpylić magiczny środek
neutralizujący jego działanie i nagle okaże się, że cały
Czarnobyl jest już niegroźny!
Trudna relacja rodzica z dzieckiem (źródło: http://screenrant.com/) |
Zasadniczo Moskwa wygląda
jak każde inne miasto, ba momentami nawet jak miasto amerykańskie.
Co ciekawe wesoło latają nad nią amerykańskie drony. Generalnie
wygląda to jakby większość zdjęć nakręcono na Węgrzech i
dodano tylko kilka charakterystycznych ujęć z rosyjskiej stolicy.
Hejtując dalej należy podkreślić, że bohaterom rzadko kończy
się amunicja, a Rosjanie z niewiadomych przyczyn rozmawiają ze sobą
w języku angielskim. W przeciwieństwie do części poprzednich
(oczywiście z wyjątkiem czwartej) dialogi są pozbawione
jakiegokolwiek polotu i błysku. Zamiast tego epatują czerstwością i
sucharem. Większość kwestii to dwa powtarzające się zdania:
John mówi I'm on a vacation, natomiast Jack syczy przez zęby
Damn you John. Naprawdę trudno jest to znosić na dłuższą
metę – na szczęście film nie poraża mózgu długością, ale
naprawdę uważajcie przy scenie ze śpiewającym taksówkarzem.
Oczywiście brakuje wyrazistego villaina. Pytam gdzie podziali
się godni następcy Hansa i Simona? Jedyne zalety jakie przychodzą
mi na myśl to niezłe wybuchy oraz fakt, że męka trwała zaledwie
98 minut. Aktorskich popisów nie mam zamiaru nawet opisywać,
ponieważ są zbyt miałkie. Bruce Willis gra padaczną wersję
starego dobrego McClane'a, wyraźnie dostosowując swój poziom do
drewnianego Courtneya. Sebestian Koch wydaje się być przeciętny,
przez co jedyną godną uwagi osobą zdaje się być Yuliya Snigir
(Irena). Niemniej nie liczcie na jakąś cudowną kreację – ot, po
prostu zawsze miło popatrzeć na ładną kobietę.
Hajs mi się nie zgadza! Kręcimy szóste "Die Hard"! (źródło: http://screenrant.com/) |
"A Good Day to Die
Hard" uznaję za totalny szajs. Gdyby był to nowy film, nieniosący brzemienia tak wspaniałej serii jaką jest "Die Hard",
dałbym jedną gwiazdkę wyżej. Niestety piąta część nie może
zapominać o swoim chwalebnym dziedzictwie, toteż nie mogę okazać
litości. Na dodatek czytałem już, że Bruce Willis chce nakręcić
jeszcze jedną odsłonę. Mam nadzieję, że tym razem akcja zostanie
osadzona w kosmosie. Horror! Horror!
Pięknych kobiet nigdy za wiele :) (źródło: http://screenrant.com/) |
Ocena: 2/10.
Recenzje pozostałych części:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz