wtorek, 28 lipca 2015

"Child 44" ("System")



Na wstępie muszę przyznać, że do obejrzenia "Child 44" (w Polszy znanego jako "System") zachęciły mnie dwa główne czynniki. Po pierwsze oczywiście obsada. Gary Oldman zalicza się od dawna do grona moich ulubionych aktorów, ale i przecież Tom Hardy dzięki genialnym rolom (m.in. "Bronson", "Locke") niedawno wjechał na aktorski Parnas. Druga przyczyna charakteryzuje się natomiast zgoła odmienną naturą. O ile obsadę można bezapelacyjnie uznać za rzecz pozytywną, to totalnie hejterska recenzja filmu Daniela Espinosy z portalu film.org.pl znajduje się na kompletnie przeciwstawnym biegunie. Tekst stworzony w momencie, gdy "System" hulał w polskich kinach ocieka takim jadem i żółcią, że można pomyśleć, iż twórcy osobiście skrzywdzili biednego recenzenta (hajs, hajs, hajs – tak to czytaj?) albo pisał recenzję na zamówienie GRU. Wiadro wylanych pomyj i ocena 1/10. Serio? Ja nie potrzebuję lepszej rekomendacji! Gwoli sprawiedliwości muszę napisać jednak, że scenariusz filmu oparto na zapewne bestsellerowej powieści Toma Roba Smitha. Dlaczego zapewne? Nie mam zwyczaju czytać tego rodzaju książek, których rocznie powstają zapewne setki, a ponadto słowo bestsellerowy już dawno straciło pierwotne znaczenie.
źródło: http://www.impawards.com
Przenieśmy się zatem w mroczne czasy ZSRR, kiedy hartowała się stal. Z początkowych napisów dowiadujemy się jak okrutną zbrodnią była kolektywizacja wsi na Ukrainie. Utraciwszy rodzinę nasz młody bohater ucieka z radzieckiego ośrodka wychowawczego, by w lesie spotkać szlachetny oddział Armii Czerwonej. Czerwonoarmiści, powszechnie znani z dobroci i współczucia, przyjmują chłopca w swoje szeregi, nadając mu nowe, dumne imię. Kilka lat później dorosły Leo Demidov (Tom Hardy) w nagrodę za niebywałą odwagę w trakcie szturmu Reichstagu dostaje przywilej zatknięcia czerwonego sztandaru na nazistowskim gmachu. Właściwa fabuła rozgrywa się jednakże dopiero w 1953 roku. Leo, służący obecnie w MGB (Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR), zajmuje się tropieniem wrogów ludu radzieckiego. Ponieważ jest prawdziwym pro, zwykle otrzymuje niebanalne zadania. Idylliczne życie naszego bohatera komplikuje się jednakże w momencie, gdy małoletni syn jego wiernego kompana Alekseja (Fares Fares) umiera w niewyjaśnionych okolicznościach.
źródło: http://www.fandango.com
O "Systemie" można napisać wiele złego, aczkolwiek moim zdaniem absolutnie nie jest to film zasługujący na najniższą ocenę. Oczywiście twórcy przedstawili dosyć specyficzną wizję Związku Radzieckiego i w zasadzie za takie podejście powinny spaść na nich największe gromy. Jakkolwiek to zabrzmi, w filmie Espinosy w ogóle nie udało mi się odnaleźć klimatu sowieckiej Rosji z początku lat 50-tych ubiegłego stulecia. Co więcej: chociaż akcja rozgrywa się w 1953 roku to nikt nawet przez chwilę nie zająknął się o śmierci Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego, a jakoś nie udało mi się dostrzec choćby jednego elementu żałoby. I proszę mi tu nie podnosić argumentów w stylu O kulcie jednostki i jego następstwach, gdyż Nikita Chruszczow wygłosił swój słynny referat dopiero trzy lata później. Dlaczego fabuła rozgrywa się w tak ważnym dla komunizmu roku, a w filmie brakuje choćby najmniejszego odniesienia do epokowej śmierci Człowieka ze Stali, o którym nawet na skałach faszystowskiej Hiszpanii chłopi pisali: Stalin to pokój? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Według mnie nie istnieje żadne logiczne uzasadnienie wyboru akurat roku 1953. Brak odniesień w głównej intrydze, brak odniesień w życiorysach bohaterów – a zatem jeszcze raz: dlaczego 1953 rok?
źródło: http://www.fandango.com
Związek Radziecki w oczach twórców to jakby jeszcze bardziej szara i uboga wersja Dystryktu XII z "The Hunger Games". Ogólnie jest smutno, biedno, wszędzie agenci wszechwładnego Kapitolu Politbiura tropiący wrogów władzy ludowej. Z wyjątkiem szlachetnych żołdaków z Armii Czerwonej pracownicy MGB to wyłącznie degeneraci oraz bezwzględne potwory, które pragną jedynie zaspokajać swoje chore ambicje. Czasy to okrutnie i nie można okazywać litości, nawet gdy trzeba zadenuncjować nawet własną małżonkę (chociaż w tym przypadku Politbiuro było dosyć łaskawe – Wolsk to przecież nie jest katorga na Kołymie!). O ile to akurat ma pewne uzasadnienie to jednak kompletnie nie przekonała mnie filmowa scenografia. Praga jeszcze jako tako udaje Moskwę, ale gdy wraz z bohaterami podróżujemy przez bujne lasy do Wolska od razu pomyślałem: toż to niechybnie muszą być okolice Vancouver! Jak się później okazało trochę przegiąłem, ponieważ film kręcono w Czechach. Fabularnie jest niestety jedynie co najmniej miałko. Śledztwo nie składa się z logicznie następujących po sobie etapów, a jedynie randomowych zdarzeń, które w zasadzie nie mają ze sobą większego związku. Ostatnia faza dochodzenia to już jednakże prawdziwa tragedia: wyobraźcie sobie bowiem parę bohaterów beztrosko przemierzających Związek Radziecki w poszukiwaniu bezwzględnego mordercy (oczywiście nie mogło zabraknąć mrożącego krew w żyłach finału z obowiązkową pogadanką o motywach zbrodni). Finał w stylu wszystko jest w porządku, źli ukarani odbierać można jedynie jako całkowity absurd (w rzeczywistości wszyscy bohaterowie zapewne zakończyliby żywoty na Łubiance albo, przy bardziej łaskawym podejściu Politbiura, wyjechali na długie, kołymskie wakacje). Takie rozwiązanie trąci najczystszym amerykańskim podejściem do tematu i kompletnie rujnuje całokształt "Systemu". Warto zwrócić również uwagę na pewną irytującą niekonsekwencję. Chociaż większość aktorów mówi po angielsku z rosyjskim akcentem, to jednak niewielka część wykonawców grających rosyjskojęzyczne postacie wysławia się normalną angielszczyzną, co powoduje u widza totalną konfuzję.
źródło: http://www.fandango.com
O ile film jest niezaprzeczalnie słaby i wypełniony mieliznami fabularnymi, o tyle podobała mi się rola Toma Hardy’ego. Leo Demidov w jego wykonaniu to naprawdę fajna postać, którą można polubić mimo niezaprzeczalnego czerwono-armijnego rodowodu oraz wypełnionej sukcesami kariery w MGB. Spojrzenia, drobne gesty oraz znakomicie udawany rosyjski akcent po raz kolejny potwierdzają aktorską klasę Hardy’ego. Jeśli chodzi natomiast o Noomi Rapace to mam zdecydowanie mieszane uczucia. Rola Raisy to zdecydowanie nie jest aktorski Parnas, ale nie ma też większego dramatu. Liczyłem, że na drugim planie ponownie rozbłyśnie gwiazda Gary’ego Oldmana (gen. Nesterov), ale niestety miałkość jego postaci nie pozwalała mu zrobić niczego wielkiego. Ot, po prostu radziecki komisarz Gordon w sowieckiej fantazji Gotham City. Fajnie wypadł natomiast Fares Fares wcielający się w wiernego kompana Leo, Aleksieja oraz Jason Clarke (Brodsky). Mogę jedynie wyrazić ubolewanie, że role Joela Kinnamana (Vasili) oraz Vincenta Cassela (mjr Kuzmin) są tak okrutnie jednowymiarowe. Pod koniec filmu kompletnie zaskoczyło mnie pojawienie się Tywina Lannistera Charlesa Dance’a (którego de facto bardzo lubię). Aktor o aparycji dumnego brytyjskiego admirała grający majora MGB? Przepraszam bardzo, ale coś tutaj chyba nie pasuje…
źródło: http://www.fandango.com
Chociaż w "Systemie" wiele rzeczy poszło nie tak, to gorąco zachęcam Was do obejrzenia filmu Daniela Espinosy. Nie co dzień można bowiem obejrzeć tak pokraczną i stereotypową wizję Związku Radzieckiego stworzoną przez Hollywood. Przegapić taką szansę to jak być w Armii Czerwonej i nie ukraść niczego. Ocena niestety nie najniższa (w zasadzie podniesiona za aktorstwo Hardy’ego), aczkolwiek mam nadzieję, że Politbiuro będzie łaskawe.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 4/10.

poniedziałek, 20 lipca 2015

"The Gunman"



Jakież motywy kierowały Seanem Pennem, kiedy zdecydował się wziąć udział w projekcie pod tytułem "The Gunman" (w Polszy opatrzonym dodatkowym, wysoce żenującym podtytułem "Odkupienie")? Znakomity aktor, laureat dwóch Oscarów, mający na koncie role w ambitnych produkcjach, postanawia nagle wystąpić w typowym na pierwszy rzut oka akcyjniaku pozbawionym jakiejkolwiek głębszej historii. Czyżby dla niektórych remedium na kryzys wieku średniego nie stanowiło krwiście czerwone Lamborghini, lecz napakowanie muskuł i skopanie kilku tyłków na ekranie? Skąd zatem pomysł na seans? Co prawda osoba reżysera niespecjalnie zachęcała do projekcji (mocno średnie kino akcji w stylu "Taken", "13. Dzielnicy" czy "From Paris with Love"), ale obsada mogła urwać nawet najbardziej wymagającą dupę: wspomniany Sean Penn, Javier Bardem, Ray Winstone oraz Stringer Bell Idris Elba! Dodatkową motywacją była również tematyka filmu: od secesji Katangi europejscy najemnicy w Afryce zawsze u mnie na propsie.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "The Gunman" została osadzona w Demokratycznej Republice Konga. Grupa europejskich najemników pracowników kontraktowych brytyjskiej PMC (Private Military Company) ochrania cywilów pracujących w NGO oraz nadzoruje budowę lotniska. Jednakże powyższe działania stanowią jedynie przykrywkę dla ich obecności w Afryce. Prawdziwa misja to klasyczny już nadzór nad sprawnym wydobyciem oraz prawidłową dystrybucją kongijskich surowców naturalnych. W momencie, gdy jeden z ministrów w rządzie DRK stwierdza, że dotychczasowa redystrybucja dóbr narusza żywotne interesy jego ojczyzny, do akcji wkracza ekipa Terriera (Sean Penn). Po sprawnej asasynacji (as you like it, Grażka?) nierozważnego polityka nasz bohater musi jednakże z woli mocodawców porzucić ukochaną lekarkę (Jasmine Trinca) i opuścić Czarny Ląd. Po kilku latach Terrier wraca do DRK, by budować studnie (podwójne sic!), aczkolwiek bardzo szybko okazuje się, że echa jego przeszłych czynów są nadal żywe.
źródło: http://www.fandango.com
Jak można zauważyć czytając opis fabularny, "The Gunman" wpisuje się w nurt kina podkreślającego i piętnującego wyzysk Czarnego Lądu przez bezwzględną, białą rasę. Co prawda na ekranie szlachtuje się bezlitośnie nie tylko randomowych, ale także wysoko postawionych czarnoskórych, lecz przekaz pozostaje jasny: Afryka cierpi, ponieważ Europejczycy i Amerykanie kradną surowce naturalne! Tym bardziej zastanawiająca jest przemiana Terriera, którego można określić bohaterem dynamicznym (jak wszyscy pamiętamy doskonale z podstawówki). Warto zadać sobie pytanie: co sprawiło, że bezwzględny asasyn, który bez mrugnięcia okiem odpalił kongijskiego ministra, po kilku latach wraca do DRK by budować studnie? Oczywiście odpowiedzi na powyższe pytanie nie znajdziemy w filmie, więc pozostawiam Wam dowolną interpretację motywów działania Terriera. Wracając jeszcze na chwilę do afrykańskich ułomności: czy zadawaliście sobie kiedyś pytanie dlaczego jedynym kontynentem, na którym biali ludzie muszą pomagać budować studnie, jest Afryka? W zasadzie "The Gunman" pozostawia bardzo wiele pytań bez odpowiedzi. Po jakiego chuja, pracując dla PMC, Terrier dokumentuje niemal każdy element swojej pracy nagrywając filmiki na telefonie komórkowym? Pamiętajmy, że początek opowieści rozgrywa się w połowie ubiegłej dekady - ileż ten telefon musi mieć pamięci do kurwy nędzy? Dlaczego przez osiem lat od wyjazdu z Afryki Terrier nie odezwał się do swojej ukochanej? Czyżby zapomniał numeru jej telefonu? Nie mówię już o napisaniu maila albo chociaż wysłaniu listu z lipnym wyjaśnieniem powodu ewakuacji…
źródło: http://www.fandango.com
Opisując ułomności "The Gunman" nie można oczywiście zapomnieć o śmiertelnej chorobie, na którą cierpi Terrier. Ponieważ w filmie nie podaje się jej nazwy, podejrzewam, że jest to wymysł wybujałej fantazji scenarzystów. Otóż naszego bohatera czasem potężnie napierdala głowa, nie potrafi zapamiętać informacji składającej się z więcej niż jednego słowa (od czego jest niezastąpiony notatnik!), a ponadto od czasu do czasu zasypia w dziwnych miejscach (np. w śmietniku). Nie, moi Kochani, Terrier nie jest bejem. Ogólnie rzecz biorąc "The Gunman" składa się niemal wyłącznie z wyświechtanych klisz. Przykładowo: nasz bohater ma wiernego kumpla, która zawsze pomoże w potrzebie, za wszystkim stoi oczywiście postać robiąca z początku pozytywne wrażenie (i to nie jest żaden kurwa spoiler!) i oczywiście nie mogło zabraknąć pogadanki protagonisty z antagonistą. Co prawda czasami bywa naprawdę brutalnie, ale efekt wydatnie psują żenujące flashbacki okresowo nawiedzające Terriera. Nie da się ukryć, że troszeczkę podróżujemy: od RPA udającego DRK przez Londyn, Gibraltar aż po ładne hiszpańskie krajobrazy Katalonii.
źródło: http://www.fandango.com
Mimo ewidentnego wejścia w jesień życia, Sean Penn pod względem fizycznym prezentuje się na ekranie całkiem nieźle. Chociaż kiedy trzeba pręży muskuły i kopie złych po tyłkach, to aktorsko postać Terriera momentami zaczyna niebezpiecznie przypominać epicką walkę Clive’a Owena z pełnym zatwardzeniem. Od aktora, który ma na koncie dwa Oscary oraz wiele innych wspaniałych ról, z pewnością należy wymagać zdecydowanie więcej! Fajnie zobaczyć Raya Winstone’a (Stanley), ale szkoda, że jego bohater to typowy, oddany kolega, jakich widziałem już setki. Wracając do tematu bejozy należy wspomnieć rolę Javiera Bardema, za którą, wedle IMDb, otrzymał 5 milionów USD (12.5% budżetu filmu!). Felix z bezwzględnego profesjonalisty zmienia się w luksusowego beja, traktującego własną żonę jak zwykłą ulicznicę. Naprawdę genialna kreacja, warta każdych pieniędzy. W zasadzie najmniej zarzutów można postawić Jasmine Trince (Annie) – aktorka zagrała w miarę solidnie, aczkolwiek nie jest to kreacja wybijająca się ponad scenariuszową mieliznę "The Gunman". Na koniec zostawiam prawdziwą wisienkę na torcie: szumnie anonsowany Stringer Bell Idris Elba pojawia się zaledwie w trzech scenach! Serio?
źródło: http://www.fandango.com
"The Gunman" to kolejny film potrzebny jak kurwie deszcz. Pomimo znakomitej obsady jest to typowy akcyjniak, w dodatku wyróżniający się jedynie dużym poziomem wtórności oraz żenującym przesłaniem o krzywdzeniu Afryki przez okrutną białą rasę. Warto zobaczyć jedynie po to, aby przekonać się jak niewiele niektórzy ludzie muszą zrobić, by zarobić pięć milionów USD. Brawo Javier, trzymaj tak dalej!
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 3/10.

niedziela, 12 lipca 2015

"Służby Specjalne"



Powiedz komu dałeś władzę? Tajnym służbom? Nie widzisz, że te służby w sposób jawny się kurwią? – po seansie mogę z całą pewnością stwierdzić, że tekst Ostrego z utworu Po drodze do nieba idealnie podsumowuje "Służby Specjalne" Patryka Vegi. Muszę jednakże przyznać, że co do samego filmu przejawiałem bardzo sceptyczne podejście. Obejrzawszy trailer, w którym nachalnie straszył aktor wyglądający jak Antoni Macierewicz (Krzysztof Horbacz), a na dodatek wtórował mu człowiek przyodziany w krawat w biało-czerwone pasy, lękałem się, iż produkcja Vegi będzie infantylną zabawą w odtwarzanie politycznej rzeczywistości w jakimś krzywym zwierciadle. Po co to komu potrzebne, skoro co drugi polityk w Polszy to kompletny parodysta? Oczywiście moja postawa nie wynikała z iluminacji, lecz solidnych, empirycznych podstaw, o których wspominałem przy okazji recenzji "Ciacha". Bezapelacyjnie reżyser zaliczył monstrualny zjazd, ale przecież powszechnie wiadomo, że jesteś tak dobry jak twój ostatni freestyle. Szansa na odkupienie win pojawiła się przy okazji dziewiątej edycji Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie Pod Baranami – serdecznie zapraszam Was do udziału, ponieważ można nadrobić sporo zaległości!
źródło: http://www.filmweb.pl
Akcja "Służb Specjalnych" rozgrywa się w niezwykle gorącym okresie po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Wszyscy doskonale pamiętamy ile kontrowersji wywołała ta decyzja zawarta w pakcie stabilizacyjnym podpisanym przez liderów PiS, LPR oraz Samoobrony. Jeszcze większym echem odbił się niesławny raport czołowego tropiciela spisków IV RP Antoniego Macierewicza (Raport o działaniach żołnierzy i pracowników WSI). Jak łatwo przewidzieć likwidacja WSI nie spotkała się z entuzjazmem zasłużonych funkcjonariuszy służb. W efekcie gen. bryg. Romuald Światło (Wojciech Machnicki) montuje naprędce ekipę złożoną z byłych, ale wiernych pracowników WSI: ppor. "Białko" (Olga Bołądź), kpt. Cerata (Wojciech Zieliński) oraz płk Bońka (Janusz Chabior). Głównym zadaniem grupy jest paraliż ABW oraz eliminacja wrogów polskiej racji stanu, aczkolwiek wraz z kolejnymi zleceniami pojawia się coraz więcej wątpliwości dotyczących prawdziwych motywów decydentów.
źródło: http://www.filmweb.pl
Od razu muszę przyznać, że "Służby Specjalne" zaskakują zdecydowanie pozytywnie (spodziewałem się przecież okolic 3/10), chociaż pod pewnymi względami przypominają trochę "Drogówkę": w pierwszej części sporo śmiesznostek, a w drugiej paranoiczna intryga. Z jednej strony film Vegi należy odbierać jako ogromny pocisk wymierzony w WSI: wszechwładni decydenci (których de facto nawet nie oglądamy na ekranie) wydają rozkazy realizowane przez różnego szczebla podwładnych. Tajemnicza grupa trzymająca władzę, wiecznie operująca w strefie cienia, steruje nie tylko byłymi pracownikami wywiadu, rządowymi spółkami, prywatnym biznesem, ale także mediami, kościołem czy też prokuraturą i robi to wyłącznie dla własnych egoistycznych pobudek (albo jeśli ktoś epatuje bardziej prawicowym nastawieniem to oczywiście w celu realizacji interesów Moskwy). Wszystko jest możliwe do zmanipulowania, a nawet oczywiste samobójstwo okazuje się morderstwem na zlecenie. Jednakże z drugiej strony "Służby Specjalne" nie pozostawiają suchej nitki na ekipie demontującej Wojskowe Służby Informacyjne. Kompletny chaos wywołany niepotrzebnymi czystkami, totalna amatorszczyzna oraz beztroska (m.in. lecący do Afganistanu Maciek, strażnik miejski ze śródmieścia), a także brak refleksji nad zagrożeniami dla państwa wynikającymi z podjętych działań likwidacyjnych to główne zarzuty pojawiające się w filmie. Przy okazji warto zacytować znakomity pojazd po Antonim Macierewiczu: Kto jest największym oszołomem? Kutasiłeb. Potrójnie chujowy. Chujowy mówca, pierdoli głupoty i jeszcze chujowo wygląda. Vega przedstawił w ciekawym świetle wiele prawdziwych wydarzeń, które do dzisiaj wywołują spore kontrowersje (m.in. samobójstwa Barbary Blidy oraz Andrzeja Leppera, działań Macierewicza).
źródło: http://www.filmweb.pl
Agenci wchodzący w skład grupy operacyjnej gen. bryg. Światło nie są na szczęście herosami pokroju Jamesa Bonda, a ponadto nie wszystkim byłym funkcjonariuszom wiedzie się klawo (najlepszy przykład to ojciec ppor. "Białko"). W wolnych od walki o dobro Polszy chwilach bohaterowie "Służb Specjalnych" zmagają się z prozaicznymi problemami: bezpłodnością, nowotworami czy planami asasynacji własnego ojca. Z tego powodu postacie wydają się być o wiele bardziej z krwi i kości, a nie tylko sprawiają wrażenie bezlitosnych morderców pozbawionych życia prywatnego. Jak ogromny plus należy wspomnieć z pewnością piękne ujęcia przeważnie zimowej Warszawy – niczym w amerykańskiej produkcji. Nawiązując przy tej okazji do Wuja Sama to warto zauważyć, że na ekranie oglądamy helikoptery Black Hawk oraz legendarne Huey – na dodatek są to prawdziwe maszyny, a nie atrapy wykonane z kartonu jak w typowym, polskim kinie batalistycznym. Tego nie widzi się w każdym polskim filmie, więc szacunek! Wybornie wypadły dialogi – zabawne (raczej czarny humor), przewrotne, ale także pełne wulgaryzmów oraz wywiadowczego slangu. Swoją drogą twórcom należą się wielkie propsy za bieżące objaśnianie niezrozumiałych terminów – ekranowy słownik sprawdza się bowiem znakomicie.
źródło: http://www.filmweb.pl
Największy zarzut odnośnie "Służb Specjalnych" to niemożność zamknięcia opowiadanej historii w sensowny sposób – w pewnym momencie opowieści po prostu wyskakują napisy końcowe. Wydaje mi się, że może to wynikać z dwóch przyczyn. Po pierwsze mogło oczywiście zabraknąć inwencji i film wygląda tak jak wygląda. Po drugie Patryk Vega mógł planować sequel, ewentualnie reszta wątków została dopowiedziana w serialu, którego nie miałem okazji oglądać. Niemniej odczuwam z tego powodu spory niedosyt, chociaż z drugiej strony nieumiejętnym zakończeniem można było wszystko spierdolić. Można przyczepić się również do nijakiej ścieżki dźwiękowej oraz niektórych występów aktorskich (przykładowe O Jezu po śmierci posłanki wywołało niezamierzone raczej salwy śmiechu towarzyszącej mi Grażki). Ponadto postać ppor. "Białko" nie jest dla mnie przekonująca, chociaż Olga Bołądź bardzo starała się, żeby to zmienić. Nie do końca kupuję również kpt. Cerata, ale do gry Wojciecha Zielińskiego nie mam większych zastrzeżeń. Z pewnością cały film kradnie Janusz Chabior – genialny aktor wcielił się w znakomicie napisaną postać i dał z siebie wszystko. W szczególności polecam przygody płk Bońka związane ze służbą zdrowia oraz nietypową relację z dr Czerwonko (fantastyczny epizod Agaty Kuleszy). Fajnie zaprezentowali się również Eryk Lubos (Rafun), Kamila Baar (Joanna) oraz Wojciech Machnicki (gen. bryg. Światło).

Po "Służbach Specjalnych" spodziewałem się naprawdę niewiele. Tymczasem Patryk Vega udowodnił, że dysponuje jeszcze resztkami potencjału i być może pewnego dnia wróci do prawdziwej gry. Film z pewnością ciekawie ukazuje pewne aspekty polskiej rzeczywistości, aczkolwiek pod różnymi względami może być uznawany za propagandowy manifest prawicowych teorii spiskowych – gdyby nie ostry pojazd po likwidatorach WSI spełniłby się w rej roli niemalże idealnie. Niemniej szkalowanie Antoniego i jego ekipy zbilansowało prawicowe fobie, przez co "Służby Specjalne" ogląda się całkiem nieźle. Chociaż końcowa ocena może nie jest zbyt wysoka to uważam, że warto zobaczyć tę produkcję – choćby dlatego by spojrzeć na pewne oczywiste sprawy z innej strony.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 6/10.

poniedziałek, 6 lipca 2015

"Fifty Shades of Grey"



Pięćdziesiąt twarzy Greyaliteracki fenomen, a zarazem pierwsza część bestsellerowej trylogii, która przyniosła E. L. James ogólnoświatowy fame oraz miliony monet. Książka tak wybitna, że sprzedawała się lepiej niż Insygnia śmierci J. K. Rowling! A jednocześnie powieść ogromnie kontrowersyjna, wypełniona bowiem sadomasochistycznym seksem, poniżaniem uległego partnera oraz wszelkimi seksualnymi perwersjami jakie tylko możecie sobie wymarzyć! Plus gejzery spermy tryskające ze stronic, błyskotliwe dialogi, oryginalna fabuła i nieoczekiwane zwroty akcji! No dobrze, dajmy już spokój fantazjom o tym, jak mogłoby wyglądać Pięćdziesiąt twarzy Greya, gdyby nie powstało pod wpływem wysoce niezdrowej fascynacji sagą Zmierzch (co już samo w sobie jest wystarczająco dyskwalifikujące). Jeśli chodzi o moje kontakty z twórczością E. L. James to zatrzymałem się na przeczytaniu kilku fragmentów – naprawdę, wybaczcie, ale nie dałem rady więcej. Przecież kiedyś, siedząc przy barowym kontuarze w Rotundzie, rzekłem: Chcecie czytać książki wypełnione seksem? Sięgnijcie choćby po Charlesa Bukowskiego (niemal wszystko, co napisał), Henry’ego Millera (w szczególności Zwrotnik Raka oraz Zwrotnik Koziorożca) czy Pedro Juana Gutiérreza (Brudna trylogia o Hawanie). Pojawia się tylko jeden problem: dla większości społeczeństwa przygody biednych ludzi nie są aż tak fascynujące jak perypetie wyimaginowanego tajemniczego multimilionera. Mimo wszystko postanowiłem obejrzeć ekranizację powieści E. L. James, abym dysponował solidnym uzasadnieniem dla późniejszego hejtu. Ponieważ sam prawdopodobnie nigdy nie zdzierżyłbym tego rodzaju tematyki na tak marnym poziomie (próby samobójcze tak bardzo realne) zapewniłem sobie wsparcie na krytyczne momenty – Grażko, pięknie dziękuję za cierpliwość oraz bieżący komentarz do filmowych wydarzeń!
http://www.impawards.com
"Pisiont Pięćdziesiąt twarzy Greya" to opowieść o Anastazji (Dakota Johnson), młodej i niewinnej studentce literatury angielskiej, która zastępując koleżankę przypadkowo poznaje tajemniczego milionera Christiana Greya (Jamie Dornan). Jak dziecinnie łatwo przewidzieć nasza bohaterka ostro zajawia się na utalentowanego biznesmena (hajs, hajs, hajs – tak to czytaj), ale i on sam nie pozostaje obojętny na jej dziewicze (sic!) wdzięki. Z obopólnej fascynacji wkrótce rodzi się nietypowy związek, opierający się na sadomasochistycznej relacji między panem a uległą mu partnerką.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Na początek ogromne zaskoczenie: "Fifty Shades of Grey" trwa ponad dwie godziny! Nie byłoby w tym może nic niezwykłego, gdyby film potrafił zainteresować widza fabułą, ale zamiast tego w końcowych scenach niemal odpadłem ze znużenia. Chociaż dzieło Sam Taylor-Johnson (kompletnie no-name’owa reżyserka) oglądałem całkiem niedawno to nie jestem sobie w stanie przypomnieć niczego poza wszechogarniającą otchłanią nudy okraszoną jednymi z najgorszych dialogów w dziejach kinematografii. Gdzie się podziały jakiekolwiek perwersje? Rozumiem, że moje spojrzenie na preferencje seksualne może i jest dosyć wypaczone (o wiele za wczesne spotkanie z twórczością markiza de Sade), ale nawet z perspektywy zwykłego człowieka nie potrafię dostrzec niczego kontrowersyjnego. Oczywiście mam świadomość, że znajdą się tacy, którzy uznają związanie Anastazji i wymierzenie jej sześciu batów za okrutne oraz zdemoralizowane praktyki BDSM, godne największych seksualnych degeneratów wywodzących się zapewne z kręgów ultraliberalnej żydomasonerii (echa Cmentarza w Pradze Umberto Eco). Po za tym, jak na film o brutalnym i dzikim seksie, "Pięćdziesiąt twarzy Greya" zaskakuje mizernym poziomem nagości. Pod tym względem o wiele lepiej wypadają niektóre odcinki "Gry o tron", "True Blood", a porównanie do "Spartakus: Blood and Sand" nie ma najmniejszego sensu. I za te mizerne okruchy kategoria od 16 lat? Naprawdę?
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Wiadomo oczywiście, że całą odpowiedzialność za fabularne ułomności "Pięćdziesięciu twarzy Greya" ponosi E. L. James. Niemniej jak dowiódł William Monahan w "London Boulevard" można zrobić z gówna pomarańczę (w tym przypadku z marnej powieści Kena Bruena). Tutaj nikt nawet nie podjął próby, która de facto przy tym poziomie, z góry skazana była na monstrualną porażkę. Po seansie mocno zacząłem się zastanawiać kiedy Christian Grey ma czas na pracę, ponieważ większość filmu zajmuje uganianie się za Anastazją (jak ostatnio słyszałem na mieście: tylko dupy mu w głowie). Czy zatem w tym bezkresnym oceanie gówna można znaleźć cokolwiek przypominającego pomarańczę? W zasadzie jedyny plus, który jestem w stanie wymienić, to naprawdę ładne zdjęcia Vancouver oraz Seattle. Ścieżka dźwiękowa po prostu leci w tle, nie wyróżniając się niczym szczególnym.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Ileż to mówiło się o obsadzie "Pięćdziesięciu twarzy Greya"! Któż zagra Christiana, a kto wcieli się w Anastazję? Spekulacje nie miały końca i jak zwykle w takim przypadku efekt jest totalnie mizerny. Jamie Dornan może i wygląda nieźle pod względem fizycznym (chociaż nie mnie to oceniać), ale jakoś nie przełożyło się to na tajemniczość Christiana Greya. Po prostu bogaty koleś, który lubi lekko perwersyjny seks – co oczywiście nie wynika z jego nienormalności, lecz skrzywdzenia w nastoletnim wieku przez koleżankę przybranej matki. Na dodatek Dakota Johnson nie zachwyca ani urodą ani tym bardziej grą aktorską, więc pod względem występu pary głównych odtwórcy film leży na łopatkach. Na drugim planie nie dzieje się kompletnie nic ciekawego. Wcielająca się we współlokatorkę Anastazji Eloise Mumford w roli sypkiej studentki wygląda tak samo wiarygodnie jak Channing Tatum oraz Jonah Hill w "22 Jump Street" (przy czym oni byli przynajmniej zabawni). Z ciekawostek warto odnotować, że w siostrę Greya wciela się piosenkarka albańskiego pochodzenie Rita Ora, ale oczywiście nie wnosi niczego ponad przeciętność.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Wiele hałasu o nic – to najlepsze podsumowanie "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Film jest nad wyraz przeciętny i pozbawiony jakichkolwiek elementów wywołujących kontrowersje (szkoda, że nie dostał jeszcze kategorii R), a cały szum związany z tym projektem jawi się dla mnie jako burza w szklance wody. Jestem przekonany, że gdyby nie sukces powieści E. L. James, kompletnie nikt nie zwróciłby uwagi na produkcję Sam Taylor-Johnson. Tak naprawdę jedyna rzecz, która podobała mi się w całym przedsięwzięciu to oryginalny tytuł książki. Niestety przez dwie godziny filmu oglądamy ciągle jedną i tę samą, monotonną twarz tajemniczego milionera. Obejrzyjcie albo nie – projekcja nie wzbogaci ani nie zuboży Waszej egzystencji na tym marnym łez padole.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Ocena: 3/10.