poniedziałek, 6 lipca 2015

"Fifty Shades of Grey"



Pięćdziesiąt twarzy Greyaliteracki fenomen, a zarazem pierwsza część bestsellerowej trylogii, która przyniosła E. L. James ogólnoświatowy fame oraz miliony monet. Książka tak wybitna, że sprzedawała się lepiej niż Insygnia śmierci J. K. Rowling! A jednocześnie powieść ogromnie kontrowersyjna, wypełniona bowiem sadomasochistycznym seksem, poniżaniem uległego partnera oraz wszelkimi seksualnymi perwersjami jakie tylko możecie sobie wymarzyć! Plus gejzery spermy tryskające ze stronic, błyskotliwe dialogi, oryginalna fabuła i nieoczekiwane zwroty akcji! No dobrze, dajmy już spokój fantazjom o tym, jak mogłoby wyglądać Pięćdziesiąt twarzy Greya, gdyby nie powstało pod wpływem wysoce niezdrowej fascynacji sagą Zmierzch (co już samo w sobie jest wystarczająco dyskwalifikujące). Jeśli chodzi o moje kontakty z twórczością E. L. James to zatrzymałem się na przeczytaniu kilku fragmentów – naprawdę, wybaczcie, ale nie dałem rady więcej. Przecież kiedyś, siedząc przy barowym kontuarze w Rotundzie, rzekłem: Chcecie czytać książki wypełnione seksem? Sięgnijcie choćby po Charlesa Bukowskiego (niemal wszystko, co napisał), Henry’ego Millera (w szczególności Zwrotnik Raka oraz Zwrotnik Koziorożca) czy Pedro Juana Gutiérreza (Brudna trylogia o Hawanie). Pojawia się tylko jeden problem: dla większości społeczeństwa przygody biednych ludzi nie są aż tak fascynujące jak perypetie wyimaginowanego tajemniczego multimilionera. Mimo wszystko postanowiłem obejrzeć ekranizację powieści E. L. James, abym dysponował solidnym uzasadnieniem dla późniejszego hejtu. Ponieważ sam prawdopodobnie nigdy nie zdzierżyłbym tego rodzaju tematyki na tak marnym poziomie (próby samobójcze tak bardzo realne) zapewniłem sobie wsparcie na krytyczne momenty – Grażko, pięknie dziękuję za cierpliwość oraz bieżący komentarz do filmowych wydarzeń!
http://www.impawards.com
"Pisiont Pięćdziesiąt twarzy Greya" to opowieść o Anastazji (Dakota Johnson), młodej i niewinnej studentce literatury angielskiej, która zastępując koleżankę przypadkowo poznaje tajemniczego milionera Christiana Greya (Jamie Dornan). Jak dziecinnie łatwo przewidzieć nasza bohaterka ostro zajawia się na utalentowanego biznesmena (hajs, hajs, hajs – tak to czytaj), ale i on sam nie pozostaje obojętny na jej dziewicze (sic!) wdzięki. Z obopólnej fascynacji wkrótce rodzi się nietypowy związek, opierający się na sadomasochistycznej relacji między panem a uległą mu partnerką.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Na początek ogromne zaskoczenie: "Fifty Shades of Grey" trwa ponad dwie godziny! Nie byłoby w tym może nic niezwykłego, gdyby film potrafił zainteresować widza fabułą, ale zamiast tego w końcowych scenach niemal odpadłem ze znużenia. Chociaż dzieło Sam Taylor-Johnson (kompletnie no-name’owa reżyserka) oglądałem całkiem niedawno to nie jestem sobie w stanie przypomnieć niczego poza wszechogarniającą otchłanią nudy okraszoną jednymi z najgorszych dialogów w dziejach kinematografii. Gdzie się podziały jakiekolwiek perwersje? Rozumiem, że moje spojrzenie na preferencje seksualne może i jest dosyć wypaczone (o wiele za wczesne spotkanie z twórczością markiza de Sade), ale nawet z perspektywy zwykłego człowieka nie potrafię dostrzec niczego kontrowersyjnego. Oczywiście mam świadomość, że znajdą się tacy, którzy uznają związanie Anastazji i wymierzenie jej sześciu batów za okrutne oraz zdemoralizowane praktyki BDSM, godne największych seksualnych degeneratów wywodzących się zapewne z kręgów ultraliberalnej żydomasonerii (echa Cmentarza w Pradze Umberto Eco). Po za tym, jak na film o brutalnym i dzikim seksie, "Pięćdziesiąt twarzy Greya" zaskakuje mizernym poziomem nagości. Pod tym względem o wiele lepiej wypadają niektóre odcinki "Gry o tron", "True Blood", a porównanie do "Spartakus: Blood and Sand" nie ma najmniejszego sensu. I za te mizerne okruchy kategoria od 16 lat? Naprawdę?
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Wiadomo oczywiście, że całą odpowiedzialność za fabularne ułomności "Pięćdziesięciu twarzy Greya" ponosi E. L. James. Niemniej jak dowiódł William Monahan w "London Boulevard" można zrobić z gówna pomarańczę (w tym przypadku z marnej powieści Kena Bruena). Tutaj nikt nawet nie podjął próby, która de facto przy tym poziomie, z góry skazana była na monstrualną porażkę. Po seansie mocno zacząłem się zastanawiać kiedy Christian Grey ma czas na pracę, ponieważ większość filmu zajmuje uganianie się za Anastazją (jak ostatnio słyszałem na mieście: tylko dupy mu w głowie). Czy zatem w tym bezkresnym oceanie gówna można znaleźć cokolwiek przypominającego pomarańczę? W zasadzie jedyny plus, który jestem w stanie wymienić, to naprawdę ładne zdjęcia Vancouver oraz Seattle. Ścieżka dźwiękowa po prostu leci w tle, nie wyróżniając się niczym szczególnym.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Ileż to mówiło się o obsadzie "Pięćdziesięciu twarzy Greya"! Któż zagra Christiana, a kto wcieli się w Anastazję? Spekulacje nie miały końca i jak zwykle w takim przypadku efekt jest totalnie mizerny. Jamie Dornan może i wygląda nieźle pod względem fizycznym (chociaż nie mnie to oceniać), ale jakoś nie przełożyło się to na tajemniczość Christiana Greya. Po prostu bogaty koleś, który lubi lekko perwersyjny seks – co oczywiście nie wynika z jego nienormalności, lecz skrzywdzenia w nastoletnim wieku przez koleżankę przybranej matki. Na dodatek Dakota Johnson nie zachwyca ani urodą ani tym bardziej grą aktorską, więc pod względem występu pary głównych odtwórcy film leży na łopatkach. Na drugim planie nie dzieje się kompletnie nic ciekawego. Wcielająca się we współlokatorkę Anastazji Eloise Mumford w roli sypkiej studentki wygląda tak samo wiarygodnie jak Channing Tatum oraz Jonah Hill w "22 Jump Street" (przy czym oni byli przynajmniej zabawni). Z ciekawostek warto odnotować, że w siostrę Greya wciela się piosenkarka albańskiego pochodzenie Rita Ora, ale oczywiście nie wnosi niczego ponad przeciętność.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Wiele hałasu o nic – to najlepsze podsumowanie "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Film jest nad wyraz przeciętny i pozbawiony jakichkolwiek elementów wywołujących kontrowersje (szkoda, że nie dostał jeszcze kategorii R), a cały szum związany z tym projektem jawi się dla mnie jako burza w szklance wody. Jestem przekonany, że gdyby nie sukces powieści E. L. James, kompletnie nikt nie zwróciłby uwagi na produkcję Sam Taylor-Johnson. Tak naprawdę jedyna rzecz, która podobała mi się w całym przedsięwzięciu to oryginalny tytuł książki. Niestety przez dwie godziny filmu oglądamy ciągle jedną i tę samą, monotonną twarz tajemniczego milionera. Obejrzyjcie albo nie – projekcja nie wzbogaci ani nie zuboży Waszej egzystencji na tym marnym łez padole.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk
Ocena: 3/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz