Pięćdziesiąt twarzy Greya – literacki
fenomen, a zarazem pierwsza część bestsellerowej trylogii, która przyniosła
E. L. James ogólnoświatowy fame oraz
miliony monet. Książka tak wybitna,
że sprzedawała się lepiej niż Insygnia
śmierci J. K. Rowling! A jednocześnie powieść ogromnie kontrowersyjna, wypełniona bowiem sadomasochistycznym seksem,
poniżaniem uległego partnera oraz wszelkimi seksualnymi perwersjami jakie tylko
możecie sobie wymarzyć! Plus gejzery spermy tryskające ze stronic, błyskotliwe
dialogi, oryginalna fabuła i nieoczekiwane zwroty akcji! No dobrze, dajmy już
spokój fantazjom o tym, jak mogłoby wyglądać Pięćdziesiąt twarzy Greya, gdyby nie powstało pod wpływem wysoce
niezdrowej fascynacji sagą Zmierzch
(co już samo w sobie jest wystarczająco dyskwalifikujące). Jeśli chodzi o moje
kontakty z twórczością E. L. James to zatrzymałem się na przeczytaniu kilku
fragmentów – naprawdę, wybaczcie, ale nie dałem rady więcej. Przecież kiedyś,
siedząc przy barowym kontuarze w Rotundzie, rzekłem: Chcecie czytać książki
wypełnione seksem? Sięgnijcie choćby po Charlesa Bukowskiego (niemal wszystko,
co napisał), Henry’ego Millera (w szczególności Zwrotnik Raka oraz Zwrotnik
Koziorożca) czy Pedro Juana Gutiérreza (Brudna
trylogia o Hawanie). Pojawia się tylko jeden problem: dla większości
społeczeństwa przygody biednych ludzi nie są aż tak fascynujące jak perypetie wyimaginowanego
tajemniczego multimilionera. Mimo
wszystko postanowiłem obejrzeć ekranizację powieści E. L. James, abym
dysponował solidnym uzasadnieniem dla późniejszego hejtu. Ponieważ sam prawdopodobnie nigdy nie zdzierżyłbym tego
rodzaju tematyki na tak marnym poziomie (próby samobójcze tak bardzo realne)
zapewniłem sobie wsparcie na krytyczne momenty – Grażko, pięknie dziękuję za
cierpliwość oraz bieżący komentarz do filmowych wydarzeń!
http://www.impawards.com |
"Pisiont Pięćdziesiąt twarzy Greya" to opowieść o Anastazji (Dakota Johnson), młodej i niewinnej studentce
literatury angielskiej, która zastępując koleżankę przypadkowo poznaje
tajemniczego milionera Christiana Greya (Jamie Dornan). Jak dziecinnie łatwo
przewidzieć nasza bohaterka ostro zajawia się na utalentowanego biznesmena (hajs, hajs, hajs – tak to czytaj), ale i
on sam nie pozostaje obojętny na jej dziewicze (sic!) wdzięki. Z obopólnej fascynacji wkrótce rodzi się nietypowy
związek, opierający się na sadomasochistycznej relacji między panem a uległą mu
partnerką.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk |
Na początek ogromne zaskoczenie: "Fifty Shades of Grey" trwa ponad dwie godziny! Nie byłoby w tym może nic
niezwykłego, gdyby film potrafił zainteresować widza fabułą, ale zamiast tego w
końcowych scenach niemal odpadłem ze znużenia. Chociaż dzieło Sam Taylor-Johnson
(kompletnie no-name’owa reżyserka)
oglądałem całkiem niedawno to nie jestem sobie w stanie przypomnieć niczego
poza wszechogarniającą otchłanią nudy okraszoną jednymi z najgorszych dialogów
w dziejach kinematografii. Gdzie się podziały jakiekolwiek perwersje? Rozumiem,
że moje spojrzenie na preferencje seksualne może i jest dosyć wypaczone (o
wiele za wczesne spotkanie z twórczością markiza de Sade), ale nawet z
perspektywy zwykłego człowieka nie potrafię dostrzec niczego kontrowersyjnego.
Oczywiście mam świadomość, że znajdą się tacy, którzy uznają związanie
Anastazji i wymierzenie jej sześciu batów za okrutne oraz zdemoralizowane
praktyki BDSM, godne największych seksualnych degeneratów wywodzących się
zapewne z kręgów ultraliberalnej żydomasonerii (echa Cmentarza w Pradze Umberto Eco). Po za tym, jak na film o brutalnym
i dzikim seksie, "Pięćdziesiąt twarzy Greya" zaskakuje mizernym poziomem nagości.
Pod tym względem o wiele lepiej wypadają niektóre odcinki "Gry o tron", "True Blood", a porównanie do "Spartakus: Blood and Sand" nie ma najmniejszego sensu.
I za te mizerne okruchy kategoria od 16 lat? Naprawdę?
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk |
Wiadomo oczywiście, że całą
odpowiedzialność za fabularne ułomności "Pięćdziesięciu twarzy Greya" ponosi E.
L. James. Niemniej jak dowiódł William Monahan w "London Boulevard" można zrobić z gówna pomarańczę (w tym
przypadku z marnej powieści Kena Bruena). Tutaj nikt nawet nie podjął próby,
która de facto przy tym poziomie, z
góry skazana była na monstrualną porażkę. Po seansie mocno zacząłem się
zastanawiać kiedy Christian Grey ma czas na pracę, ponieważ większość filmu
zajmuje uganianie się za Anastazją (jak ostatnio słyszałem na mieście: tylko dupy mu w głowie). Czy zatem w tym
bezkresnym oceanie gówna można znaleźć cokolwiek przypominającego pomarańczę? W
zasadzie jedyny plus, który jestem w stanie wymienić, to naprawdę ładne zdjęcia
Vancouver oraz Seattle. Ścieżka dźwiękowa po prostu leci w tle, nie wyróżniając
się niczym szczególnym.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk |
Ileż to mówiło się o obsadzie "Pięćdziesięciu twarzy Greya"! Któż zagra Christiana, a kto wcieli się w
Anastazję? Spekulacje nie miały końca i jak zwykle w takim przypadku efekt jest
totalnie mizerny. Jamie Dornan może i wygląda nieźle pod względem fizycznym
(chociaż nie mnie to oceniać), ale jakoś nie przełożyło się to na tajemniczość
Christiana Greya. Po prostu bogaty koleś, który lubi lekko perwersyjny seks –
co oczywiście nie wynika z jego nienormalności, lecz skrzywdzenia w nastoletnim wieku przez koleżankę przybranej matki.
Na dodatek Dakota Johnson nie zachwyca ani urodą ani tym bardziej grą aktorską,
więc pod względem występu pary głównych odtwórcy film leży na łopatkach. Na
drugim planie nie dzieje się kompletnie nic ciekawego. Wcielająca się we
współlokatorkę Anastazji Eloise Mumford w roli sypkiej studentki wygląda tak
samo wiarygodnie jak Channing Tatum oraz Jonah Hill w "22 Jump Street" (przy
czym oni byli przynajmniej zabawni). Z ciekawostek warto odnotować, że w
siostrę Greya wciela się piosenkarka albańskiego pochodzenie Rita Ora, ale oczywiście nie
wnosi niczego ponad przeciętność.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk |
Wiele hałasu o nic – to najlepsze
podsumowanie "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Film jest nad wyraz przeciętny i
pozbawiony jakichkolwiek elementów wywołujących kontrowersje (szkoda, że nie
dostał jeszcze kategorii R), a cały szum związany z tym projektem jawi się dla
mnie jako burza w szklance wody. Jestem przekonany, że gdyby nie sukces
powieści E. L. James, kompletnie nikt nie zwróciłby uwagi na produkcję Sam
Taylor-Johnson. Tak naprawdę jedyna rzecz, która podobała mi się w całym
przedsięwzięciu to oryginalny tytuł książki. Niestety przez dwie godziny filmu
oglądamy ciągle jedną i tę samą, monotonną twarz tajemniczego milionera. Obejrzyjcie albo nie – projekcja nie
wzbogaci ani nie zuboży Waszej egzystencji na tym marnym łez padole.
źródło: http://www.fiftyshades-movie.co.uk |
Ocena: 3/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz