piątek, 26 czerwca 2015

"Last Knights"



Naprawdę nie jestem w stanie udzielić rzeczowej odpowiedzi na pytanie jakie motywy skłoniły mnie do obejrzenia "Last Knights" (a przecież już plakat zapowiada chujowiznę totalną). Z całą pewnością nie był to trailer, który kiedyś przypadkowo obejrzałem na YouTube (z wyraźnym naciskiem na przypadkowo). Generalnie już wtedy miałem koncepcję tego filmu i doskonale wiedziałem czego mogę oczekiwać po seansie. Nie było to również pragnienie obejrzenia wyjątkowo chujowej produkcji, a następnie ulżenia psychice hejterską recenzją, gdyż stworzony z wtórności "Seventh Son" zaspokoił moje potrzeby na dłuższy czas. Do projekcji nie zachęcał również Clive Owen, który w trailerze wyglądał, jakby powtórnie borykał się permanentnym zatwierdzeniem z czasów "Króla Artura" ani Morgan Freeman, któremu od jakiegoś czasu musi się mocno nie zgadzać hajs, ponieważ wyraźnie zarzucił granie w sensowych filmach. Dlaczego zatem poświęciłem cenny czas na "Last Knights"? Do końca życia będę szukał odpowiedzi na to pytanie…
źródło: http://www.impawards.com
W prawie idealistycznej wersji późnego średniowiecza, gdzie rasa człowieka ani tym bardziej jego religia nie ma żadnego znaczenia (sic! – realizm tak bardzo), powstało potężne imperium – de facto nie wiadomo czy poza nim istnieje cokolwiek. Ostoją rządów Imperatora (Peyman Moaadi) stali się możni, którzy poszerzając granice państwa jednocześnie skutecznie zwalczają wszelkie wewnętrzne ruchawki w poszczególnych prowincjach. Jednakże pomiędzy dumnymi szlachcicami a administracją centralną dochodzi do wyraźnej i dosyć brutalnej różnicy zdań. W efekcie niefortunnej wymiany poglądów lord Bartok (Morgan Freeman) zostaje skazany na śmierć, a wierny dowódca jego wojsk Raiden (Clive Owen) poprzysięga krwawą zemstę w imię honoru swojego pana. Niemniej szlachetne przedsięwzięcie rozpoczyna od zostania typowym barowym ochlejmordą (niemal jak James Bond w "Skyfall") oraz kurwiarzem – gdyby Raiden umiał jeszcze opisać swoje przygody w stolicy śmiało można by nazwać go Charlesem Bukowskim wyimaginowanego średniowiecza.
źródło: http://www.fandango.com
Jak łatwo zauważy każdy średnio ogarnięty kinoman "Last Knights" to kolejna wariacja na temat "47 Roninów", co swoją drogą wydaje się być jednocześnie dziwne i nudne, gdyż w 2013 roku nakręcono przecież kolejną wersję z Keanu Reevesem. Tym razem zamiast Japonii otrzymaliśmy quasi-średniowiecze, co wydaje się jeszcze dziwniejsze, ponieważ na stolcu reżyserskim osadzony został no-name’owy reżyser z Kraju Kwitnącej Wiśni – Kazuaki Kiriya. Jednakże nawet w tejże niemal baśniowej, politycznie poprawnej krainie, gdzie rasa i religia nie są powodem do dyskryminacji, czarnoskórzy bohaterowie giną najsampierw. Cóż za niefortunny zbieg okoliczności! Świat przedstawiony w filmie nie wyróżnia się w sumie niczym oryginalnym – ot tutaj prowincja i twarda walka o granice imperium, a tam przeżarta biurokracją i zepsuciem stolica; mądry i sprawiedliwy cesarz vs. skorumpowani i bezduszni urzędnicy. Na pewno na mały plus można zaliczyć dosyć ładne zimowe krajobrazy Czech, aczkolwiek zbyt często zostały popsute nachalnym CGI. Fabularnie jest oczywiście nad wyraz sztampowo – wszyscy znamy historię 47 roninów walczących o przywrócenie honoru swojego pana, więc w sumie trudno oczekiwać jakichkolwiek większych zaskoczeń. Niemniej z tego właśnie powodu nieoczekiwany twist wydaje się oczywisty jak kolejny sezon Ekstraklasy bez klubów z polskiego Detroit.
źródło: http://www.fandango.com
Osłodą tejże opowieści o honorze, lojalności oraz bezgranicznym oddaniu mogły być oczywiście doskonale nakręcone walki oraz sceny batalistyczne (których de facto nie ma). Niestety od jakiegoś czasu sceny akcji w tego rodzaju produkcjach najzwyczajniej w świecie mnie kompletnie nużą. Pod tym względem "Last Knights" nie wyróżnia się w żaden sposób: ani przemocą ani choreografią. Nuda, nuda, nuda! Warto podkreślić również, że drużyna Raidena została sklecona w niezwykle schematyczny sposób. Lider, mimo że przez ponad rok chlał dzień w dzień w lokalnej mordowni, to oczywiście absolutny über pro broni białej, młócący przeciwników jak kombajn zboże. Porucznik Cortez (Cliff Curtis) to wierny towarzysz i chociaż nie zasłużył jeszcze na status über pro to jest na dobrej drodze by do niego aspirować. Resztę teamu wypełniają oczywiście typowe postacie: mistrz łuku, mistrz zasadzki, silnoręcy od napierdalana ciężką bronią oraz rzesza no-name’owych statystów, których los i tak nikogo nie obchodzi. W zasadzie jedyną innowacją w filmie jest magiczna brama w rezydencji Gezza Motta (Aksel Hennie), która z nieznanych (i oczywiście nie wyjaśnionych w filmie przyczyn) ma powstrzymać każdy szturm. Naprawdę, nie pytajcie dlaczego…
źródło: http://www.fandango.com
Jeśli chodzi o aktorstwo to jest dokładnie tak jak się spodziewałem. Jak już wspominałem we wstępie nietęga mina Clive’a Owena sugeruje kolejną, ociekającą patosem, bezlitosną walkę z pełnym zatwardzeniem. Morgan Freeman, który widocznie na starość wpadł w poważne tarapaty finansowe (albo chce zapewnić godną egzystencję swoim bliskim) po raz kolejny całkowicie przeszedł obok filmu, grając ponownie samego siebie. Na pochwały nie zasłużył również Cliff Curtis, wcielający w porucznika Semper Fidelis Corteza, ponieważ nie wyróżnił się niczym szczególnym na ekranie. Szczerze powiedziawszy to z no-name’owej bandy Raidena nie zapamiętałem nikogo więcej, więc na tym zakończymy. Aksel Hennie, wcielający się w antagonistę, także nie zrobił jakiejś wyjątkowo dobrej roboty, ale z powodu solidności występu trudno hejtować jego kreację. Z pewnością na jedyne aktorskie propsy za "Last Knights" zasłużył Peyman Moaadi. Moim zdaniem w roli Imperatora z wiecznie marsową miną wypadł znakomicie i naprawdę trudno nie docenić majestatu bijącego od jego postaci.
źródło: http://www.fandango.com
"Last Knights" to kolejny, obok "Seventh Son", kompletnie niepotrzebny film, opierający się głównie na kompletnej wtórności (oczywiście z wyjątkiem magicznej bramy, która powstrzyma każdy szturm). Produkcja Kazuaki Kiriya jest tak słaba, że nawet nikt nie wymyślił dla niej polskiego tytułu! Naprawdę nie warto marnować cennego czasu na to gówno, więc gdyby naszła Was kiedykolwiek ochota na obejrzenie "Last Knights" to szczerze polecam zrobić coś bardziej pożytecznego zamiast seansu: rozwiązać sudoku, wyprodukować w domu trochę metamfetaminy albo nawet ulepić kałwana. Naprawdę.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 3/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz