Naprawdę nie jestem w stanie
udzielić rzeczowej odpowiedzi na pytanie jakie motywy skłoniły mnie do
obejrzenia "Last Knights" (a przecież już plakat zapowiada chujowiznę totalną). Z całą pewnością nie był to trailer, który kiedyś
przypadkowo obejrzałem na YouTube (z wyraźnym naciskiem na przypadkowo). Generalnie już wtedy miałem koncepcję tego filmu i
doskonale wiedziałem czego mogę oczekiwać po seansie. Nie było to również
pragnienie obejrzenia wyjątkowo chujowej produkcji, a następnie ulżenia
psychice hejterską recenzją, gdyż stworzony z wtórności "Seventh Son" zaspokoił
moje potrzeby na dłuższy czas. Do projekcji nie zachęcał również Clive Owen,
który w trailerze wyglądał, jakby powtórnie borykał się permanentnym
zatwierdzeniem z czasów "Króla Artura" ani Morgan Freeman, któremu od jakiegoś
czasu musi się mocno nie zgadzać hajs, ponieważ wyraźnie zarzucił granie w
sensowych filmach. Dlaczego zatem poświęciłem cenny czas na "Last Knights"? Do
końca życia będę szukał odpowiedzi na to pytanie…
źródło: http://www.impawards.com |
W prawie idealistycznej wersji
późnego średniowiecza, gdzie rasa człowieka ani tym bardziej jego religia nie
ma żadnego znaczenia (sic! – realizm
tak bardzo), powstało potężne imperium – de
facto nie wiadomo czy poza nim istnieje cokolwiek. Ostoją rządów Imperatora
(Peyman Moaadi) stali się możni, którzy poszerzając granice państwa
jednocześnie skutecznie zwalczają wszelkie wewnętrzne ruchawki w poszczególnych
prowincjach. Jednakże pomiędzy dumnymi szlachcicami a administracją centralną
dochodzi do wyraźnej i dosyć brutalnej różnicy zdań. W efekcie niefortunnej wymiany poglądów lord Bartok
(Morgan Freeman) zostaje skazany na śmierć, a wierny dowódca jego wojsk Raiden
(Clive Owen) poprzysięga krwawą zemstę w imię honoru swojego pana. Niemniej
szlachetne przedsięwzięcie rozpoczyna od zostania typowym barowym ochlejmordą
(niemal jak James Bond w "Skyfall") oraz kurwiarzem – gdyby Raiden umiał
jeszcze opisać swoje przygody w stolicy śmiało można by nazwać go Charlesem Bukowskim wyimaginowanego średniowiecza.
źródło: http://www.fandango.com |
Jak łatwo zauważy każdy średnio
ogarnięty kinoman "Last Knights" to kolejna wariacja na temat "47 Roninów", co
swoją drogą wydaje się być jednocześnie dziwne i nudne, gdyż w 2013 roku
nakręcono przecież kolejną wersję z Keanu Reevesem. Tym razem zamiast Japonii
otrzymaliśmy quasi-średniowiecze, co wydaje się jeszcze dziwniejsze, ponieważ
na stolcu reżyserskim osadzony został no-name’owy
reżyser z Kraju Kwitnącej Wiśni – Kazuaki Kiriya. Jednakże nawet w tejże niemal
baśniowej, politycznie poprawnej krainie, gdzie rasa i religia nie są powodem
do dyskryminacji, czarnoskórzy bohaterowie giną najsampierw. Cóż za niefortunny
zbieg okoliczności! Świat przedstawiony w filmie nie wyróżnia się w sumie
niczym oryginalnym – ot tutaj prowincja i twarda walka o granice imperium, a
tam przeżarta biurokracją i zepsuciem stolica; mądry i sprawiedliwy cesarz vs.
skorumpowani i bezduszni urzędnicy. Na pewno na mały plus można zaliczyć dosyć
ładne zimowe krajobrazy Czech, aczkolwiek zbyt często zostały popsute nachalnym
CGI. Fabularnie jest oczywiście nad wyraz sztampowo – wszyscy znamy historię 47
roninów walczących o przywrócenie honoru swojego pana, więc w sumie trudno
oczekiwać jakichkolwiek większych zaskoczeń. Niemniej z tego właśnie powodu nieoczekiwany twist wydaje się oczywisty
jak kolejny sezon Ekstraklasy bez klubów z polskiego Detroit.
źródło: http://www.fandango.com |
Osłodą tejże opowieści o honorze,
lojalności oraz bezgranicznym oddaniu mogły być oczywiście doskonale nakręcone
walki oraz sceny batalistyczne (których de facto nie ma). Niestety od jakiegoś
czasu sceny akcji w tego rodzaju produkcjach najzwyczajniej w świecie mnie
kompletnie nużą. Pod tym względem "Last Knights" nie wyróżnia się w żaden sposób:
ani przemocą ani choreografią. Nuda, nuda, nuda! Warto podkreślić również, że
drużyna Raidena została sklecona w niezwykle schematyczny sposób. Lider, mimo
że przez ponad rok chlał dzień w dzień w lokalnej mordowni, to oczywiście
absolutny über pro broni białej,
młócący przeciwników jak kombajn zboże. Porucznik Cortez (Cliff Curtis) to
wierny towarzysz i chociaż nie zasłużył jeszcze na status über pro to jest na dobrej drodze by do niego aspirować. Resztę
teamu wypełniają oczywiście typowe postacie: mistrz łuku, mistrz zasadzki, silnoręcy od napierdalana ciężką bronią oraz rzesza no-name’owych statystów, których los i tak nikogo nie obchodzi. W
zasadzie jedyną innowacją w filmie jest magiczna
brama w rezydencji Gezza Motta (Aksel Hennie), która z nieznanych (i oczywiście
nie wyjaśnionych w filmie przyczyn) ma powstrzymać każdy szturm. Naprawdę, nie
pytajcie dlaczego…
źródło: http://www.fandango.com |
Jeśli chodzi o aktorstwo to jest
dokładnie tak jak się spodziewałem. Jak już wspominałem we wstępie nietęga mina
Clive’a Owena sugeruje kolejną, ociekającą patosem, bezlitosną walkę z pełnym
zatwardzeniem. Morgan Freeman, który widocznie na starość wpadł w poważne
tarapaty finansowe (albo chce zapewnić godną egzystencję swoim bliskim) po raz
kolejny całkowicie przeszedł obok filmu, grając ponownie samego siebie. Na
pochwały nie zasłużył również Cliff Curtis, wcielający w porucznika Semper
Fidelis Corteza, ponieważ nie wyróżnił się niczym szczególnym na
ekranie. Szczerze powiedziawszy to z no-name’owej
bandy Raidena nie zapamiętałem nikogo więcej, więc na tym zakończymy. Aksel
Hennie, wcielający się w antagonistę, także nie zrobił jakiejś wyjątkowo dobrej
roboty, ale z powodu solidności występu trudno hejtować jego kreację. Z pewnością na jedyne aktorskie propsy za "Last Knights" zasłużył Peyman
Moaadi. Moim zdaniem w roli Imperatora z wiecznie marsową miną wypadł
znakomicie i naprawdę trudno nie docenić majestatu bijącego od jego postaci.
źródło: http://www.fandango.com |
"Last Knights" to kolejny, obok "Seventh Son", kompletnie niepotrzebny film, opierający się głównie na
kompletnej wtórności (oczywiście z wyjątkiem magicznej bramy, która powstrzyma każdy szturm). Produkcja Kazuaki
Kiriya jest tak słaba, że nawet nikt nie wymyślił dla niej polskiego tytułu!
Naprawdę nie warto marnować cennego czasu na to gówno, więc gdyby naszła Was
kiedykolwiek ochota na obejrzenie "Last Knights" to szczerze polecam zrobić coś
bardziej pożytecznego zamiast seansu: rozwiązać sudoku, wyprodukować w domu
trochę metamfetaminy albo nawet ulepić kałwana. Naprawdę.
źródło: http://www.fandango.com |
Ocena: 3/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz