wtorek, 4 czerwca 2013

"King Arthur"

Jak ważne znaczenie dla kultury ma mit arturiański chyba pisać nie trzeba. Mnogość wersji samej legendy, różnorakich interpretacji książkowych oraz produkcji filmowych czy też telewizyjnych jest niemal nie do ogarnięcia. Z tej okazji mała dygresja: jeśli macie ochotę podrążyć temat głębiej to zacznijcie od książki "Świat króla Artura. Maladie" Andrzeja Sapkowskiego, która stanowi krótki przewodnik po najważniejszych postaciach, przedmiotach i wydarzeniach. A co potem? A potem przeczytajcie wszystkie dzieła, o których wspomina autor "Wiedźmina". Dziś jednak skupiamy się na adaptacjach filmowych. Jakiś czas temu recenzowałem niezbyt udany serial "Camelot". Praktycznie jedyną zaletą tejże produkcji były dosyć często ukazywane wdzięki Evy Green. Teraz natomiast przyszedł czas na pseudo-historyczne podejście do mitu arturiańskiego ukazane w "King Arthur" z 2004 roku. Dlaczegóż już na samym początku taki zarzut, spytacie? Otóż film Antoine'a Fuqua ("Dzień próby"!!!) próbuje urealnić legendę odzierając ją całkowicie z magii i elementów mistycznych, stawiając na historyczne realia. Czemu dwa ostatnie słowa się pisane kursywą przekonacie się poniżej.
Plakat nawet niezgorszy...
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)
Nie ma zatem magii, więc cóż pozostaje w samym w micie? Otóż z prologu dowiadujemy się, że Imperium Rzymskie, nienasycone podbojami, walczyło z ludem dzielnych Sarmatów. Owi wojownicy ponieśli porażkę, ale imperialiści z Italii zachwycili się ich nieustraszoną konnicą i postanowili wykorzystać ją do własnych celów. Artur (Clive Owen), pół-Bryt, pół-Sarmata, dowodzi oddziałem sarmackiej kawalerii służącej w odległej Brytanii. Okres 15-letniej służby właśnie dobiega końca, więc kawalerzyści snują plany dotyczące ciekawych zajęć po jej zakończeniu. Część z nich chce powrócić do ojczyzny, kilku postanawia pozostać na nieprzyjaznej i zimnej wyspie, natomiast ich dowódca marzy o podróży do Rzymu. Niestety sytuacja ulega zmianie, gdy Artur i jego ludzie dostają ostatnią, ale śmiertelnie niebezpieczną misję behind enemy lines. Muszą wyruszyć daleko na północ, aby uratować rzymskiego dostojnika i jego rodzinę. A czasy nie są łatwe, ponieważ oprócz permanentnego zagrożenia ze strony dzikich Piktów, do gry wchodzą również bezlitośni Sasi.
Merlin bez magicznych skillów
(źródło: Touchstone Pictures)
Pomysł na całkowite odarcie mitu arturiańskiego z magii wydawał mi się na początku niedorzeczny, aczkolwiek potrafię docenić zamysł twórców. "Król Artur" mógł być naprawdę ciekawy, ale zabrakło troszkę surowości i konsekwencji w tej wizji (chociaż i tak nie jest najgorzej). Niestety nie uniknięto błędów oraz uproszczeń typowych dla tego rodzaju produkcji. Łatwość z jaką porozumiewają się ze sobą Rzymianie, Piktowie, Sarmaci oraz Sasi jest naprawdę powalająca – wygląda na to, że u schyłku starożytności dominowało najprawdziwsze językowe esperanto! Jasne, rozumiem, że przywódcy i elita być może znała łacinę w wystarczającym stopniu, ale przecież nie dotyczyło to randomowych wieśniaków i tępych wojaków. Nawet w "Trzynastym wojowniku" Antonio Banderas nie od razu nauczył się mowy Wikingów! Poza tym obowiązkowe rozmowy między przywódcami strasznie mnie raziły. O ile potrafię zrozumieć sens i potrzebę spotkania Artura i Merlina, to kompletnie nie wiem czemu ma służyć rozmowa tego pierwszego z Cerdiciem, przywódcą Sasów. Fabuła nie powala na kolana, ale również nie wywołuje większej żenady - oczywiście jeżeli przymkniemy oko. W zasadzie do głównego wątku mam jedno zastrzeżenie: czemuż, ach czemuż rzymski arystokrata osiedlił się w dziczy na dalekiej północy opanowanej przez Piktów? Ciężkie baty zbiera chrześcijaństwo – biskupi i kapłani Chrystusa wyróżniają się jako postacie negatywne. Co ciekawe w filmie to nie Piktowie przy użyciu wickermana, a właśnie bogobojni czciciele Jezuska składają ludzi w ofierze. Niemniej jest to całkiem zabawne podejście.
Artur i "Rycerze" Okrągłego Stołu
(źródło: Touchstone Pictures)
Hajsu na produkcję "Króla Artura" na szczęście nie zabrakło. Bardzo ładne plenery oraz zbroje i wszelkiego rodzaju osprzęt bojowy cieszą oko. Fajnie wystylizowano Sarmatów Artura, a i stylówki Piktów i Sasów nie są wcale gorsze. Nie podobał mi się natomiast wygląd muru Hadriana, ponieważ w mojej opinii wypada niezwykle sztucznie. Pod względem poziomu filmowej taktyki także doznałem ogromnego zawodu. Nie byłem również zachwycony poziomem dialogów. O ile większość z nich jest dosyć znośna, to niestety zbyt często pojawiają się egzaltowane przemowy o wolności z gejzerami patosu. Niestety przoduje w nich Artur, który w ten właśnie sposób manifestuje swój idealizm. Ale cóż, taka to właśnie postać. Archetyp sprawiedliwego władcy musi przejawiać trochę tendencji idealistycznych, reprezentować prawość, sprawiedliwość i odwagę. I taki właśnie jest Artur w wykonaniu Clive'a Owena. Jak na tego rodzaju konwencję aktor spisał się całkiem nieźle, chociaż nie jest to jakoś szczególnie wybitna rola. Jego kompanioni nie wyróżniają się natomiast w żaden szczególny sposób – a szkoda, bo przecież niełatwa relacja Artura z Lancelotem to jeden z fundamentów mitu. Poza tym wystarczy rzucić okiem na nazwiska (Ian Gruffudd, Mads Mikkelsen, Ray Winstone, Ray Stevenson), żeby stwierdzić, iż mogło być znacznie lepiej. Na występ Keiry Knightley (Ginewra) spuszczę zasłonę milczenia. Zasadniczo w filmie są tylko dwie role, które zaintrygowały mnie od samego początku. Pierwsza z nich to Merlin (Stephen Dillane), tutaj dalekowzroczny władca Piktów pozbawiony magicznych atrybutów. Naprawdę dobra i interesująca kreacja. Druga natomiast to wspomniany wyżej Cerdic (Stellan Skarsgård), bezwzględny przywódca Sasów, obdarzony wyjątkowo nieudolnym synem (Till Schweiger). Moim zdaniem najfajniejsza rola w "Królu Arturze". Co ciekawe w filmie nie występuje w ogóle Morgana, co z perspektywy fana "Mgieł Avolonu" Marion Zimmer Bradley wydaje się być ogromnym rozczarowaniem.
Piktyjska Ginewra
(źródło: Touchstone Pictures)
Kiedy obejrzałem "Króla Artura" po raz pierwszy spodobał mi się nawet. W tych odległych czasach wystawiłem solidną ocenę 7/10. Obecnie niestety muszę ją zrewidować. I tu w zasadzie waham się jak bardzo. Za rzemieślnicze wykonanie, jako taką historię oraz ładne plenery gotów jestem wystawić 6/10. Z drugiej strony cały czas pamiętam, że aktorstwo w filmie nie powala na kolana, a niektóre rozwiązania fabularne są najzwyczajniej w świecie głupie i mogłoby zasługiwać na jakieś cztery gwiazdki. Jednakże ostatecznie w ten deszczowy czerwcowy wieczór postanowiłem być łaskawy i nie dokonałem bardzo drastycznej redukcji.
Cerdic - pali wioski i morduje Brytów dbając o czystość germańskiej rasy.
(źródło: Touchstone Pictures)

Ocena: 5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz