Od jakiegoś czasu obserwujemy
wzrost znaczenia srebrnego ekranu. Pojawiają się naprawdę dobre seriale,
wsparte mocarnym budżetem i wypełnione gwiazdami, które dotychczas oglądaliśmy
jedynie w kinie. Dlatego też zabierając się do "Camelotu" miałem spore oczekiwania.
Z pewnością zaletą tego
10-odcinkowego serialu (nie zapowiada się drugi sezon) jest obsada: Eva Green,
Joseph Fiennes, Jamie Campbell Bower, Claire Forlani, James Purefoy. W
szczególności podobał mi się Merlin grany przez Fiennesa, ale aktorstwo pozostałych
jest przynajmniej na przyzwoitym poziomie. Drugą zaletą "Camelotu" są niekiedy
wyjątkowo urokliwe krajobrazy – nie na darmo serial kręcono w irlandzkim
hrabstwie Wicklow. Aczkolwiek czuję, że możliwości w tejże kwestii nie zostały
do końca wyczerpane. Cóż może się jeszcze podobać? Przewrotność fabuły, która
pojawia się w zasadzie bardzo rzadko, i muszę przyznać, że w pamięć zapadnie mi
jedynie sposób w jaki Merlin pozyskał Excalibur (świetny efekt zamarzającego
jeziora). Ponadto Eva Green rozbiera się mniej więcej w co drugim odcinku (tu
również nie wykorzystano potencjału).
Wady „Camelotu” obracają się
wokół dwóch kwestii: budżetu i podejścia do legendy arturiańskiej. Z serialu
bije taką nędzą, że aż czasami żal patrzeć. Sceny batalistyczne są zwykle
żałosne, dekoracje skromne, statystów i efektów specjalnych mało – ogólnie
rozpacz. Jedynie ortodoksyjni fani „Herkulesa” i „Xeny” nie poczują się
rozczarowani. Wyjątkowo żenujący jest odcinek o obronie przełęczy Bardon, gdzie
zbudowano 1,5 metrową wieżę, otoczoną jakimś płotem. To ma być kluczowa
placówka? Gdzie jest epickość?! Z kolei podejście do legendy arturiańskiej jest
dosyć wybiórcze i dla mnie bardzo nieprzekonywujące. Magia występuje w
ilościach śladowych, poza tym pocięto i całkowicie wymieszano wątki legendy
usuwając z niej kluczowe postacie.
Ocena: 5/10 (przy czym dwie
gwiazdki są za Josepha Fiennesa).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz