piątek, 10 sierpnia 2012

"Get the Gringo"


Głupawe kino zamierzone chyba na pastisz. W czasie ucieczki ze skradzionymi pieniędzmi Mel Gibson (w filmie występuje jako „Driver” – scenarzystom zabrakło widocznie inwencji, aby wymyślić coś więcej) przebija się do Meksyku. I to dosłownie. Niestety zaraz po tym zostaje schwytany przez dzielnych meksykańskich stróżów prawa i osadzony w „więzieniu”. Czemu w cudzysłowie? Albowiem zakład penitencjarny wygląda jak małe miasteczko otoczone murem obsadzonym przez strażników. Wkrótce Mel, jak w każdym tego rodzaju filmie, znajduje sobie kompaniona, który zostaje jego najlepszym ziomkiem. Jednakże szybko okazuje się, iż małolat jest bardzo cenny dla bossa rządzącego więzieniem i ma do spełnienia wyjątkową rolę.

Muszę przyznać, iż Mel Gibson sprawdza się nieźle w tej konwencji, ale cała reszta filmu jest beznadziejna. Na szczęście to stosunkowo krótkie dzieło, także nie dotknęło mnie to aż tak mocno. Ogromnie drażnił mnie komentarz głównego bohatera z offu, a niestety pojawiał się dosyć często. Dosyć sprawna realizacja nie może być uznana za zaletę, albowiem w dzisiejszych czasach powinien to być standard. Poziom przemocy średni, tępota umysłowa czarnych charakterów na wysokim poziomie, zakończenie jak z Hannah Montana. Typowy przykład filmu do obejrzenia i zapomnienia od razu.

W zasadzie fajne były jedynie motywy z parasolem, pielęgniarką (to naprawdę niezłe i odkrywcze) oraz domniemaną tożsamością Mela. Niestety to trochę za mało, aby wywindować ocenę filmu poza magiczną cyfrę trzy.

Ocena: 3/10 (bez Mela byłoby pewnie 2)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz