Głupawe kino zamierzone chyba na
pastisz. W czasie ucieczki ze skradzionymi pieniędzmi Mel Gibson (w filmie
występuje jako „Driver” – scenarzystom zabrakło widocznie inwencji, aby
wymyślić coś więcej) przebija się do Meksyku. I to dosłownie. Niestety zaraz po
tym zostaje schwytany przez dzielnych meksykańskich stróżów prawa i osadzony w
„więzieniu”. Czemu w cudzysłowie? Albowiem zakład penitencjarny wygląda jak
małe miasteczko otoczone murem obsadzonym przez strażników. Wkrótce Mel, jak w
każdym tego rodzaju filmie, znajduje sobie kompaniona, który zostaje jego
najlepszym ziomkiem. Jednakże szybko okazuje się, iż małolat jest bardzo cenny
dla bossa rządzącego więzieniem i ma do spełnienia wyjątkową rolę.
Muszę przyznać, iż Mel Gibson
sprawdza się nieźle w tej konwencji, ale cała reszta filmu jest beznadziejna.
Na szczęście to stosunkowo krótkie dzieło, także nie dotknęło mnie to aż tak
mocno. Ogromnie drażnił mnie komentarz głównego bohatera z offu, a niestety
pojawiał się dosyć często. Dosyć sprawna realizacja nie może być uznana za
zaletę, albowiem w dzisiejszych czasach powinien to być standard. Poziom
przemocy średni, tępota umysłowa czarnych charakterów na wysokim poziomie,
zakończenie jak z Hannah Montana. Typowy przykład filmu do obejrzenia i
zapomnienia od razu.
W zasadzie fajne były jedynie
motywy z parasolem, pielęgniarką (to naprawdę niezłe i odkrywcze) oraz domniemaną
tożsamością Mela. Niestety to trochę za mało, aby wywindować ocenę filmu poza
magiczną cyfrę trzy.
Ocena: 3/10 (bez Mela byłoby
pewnie 2)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz