"Broken Arrow” to kolejny typowy
polsatowski megahit z okresu mojego dzieciństwa. Co prawda ilością projekcji na
przestrzeni lat z pewnością nie dorównał pierwszej części "Die Hard”, ale wyrył
swoje miejsce w mojej pamięci. Reżyseruje John Woo, więc wydawało się, że może
to być esencja kina akcji, która zapewni przyzwoitą rozrywkę na dwie godziny.
źródło: http://www.pastposters.com/ |
Fabuła nie powala na kolana. Major Vic Deakins (John Travolta) i kapitan
Riley Hale (Christian Slater) są pilotami USAF. To nie lada zawodnicy –
latają stuningowaną wersją B-2 Spirit
określaną w filmie mianem B-3,
a ponadto na pokładzie mają zwykle dwa ładunki
termojądrowe. Wszystko przebiega wesoło dopóki w takcie lotu nad Utah nie
okazuje się, że mjr Deakins postanowił sobie dorobić na boku i sprzedał
atomówki terrorystom. Jak łatwo się domyślić kpt. Hale miał odmienne zdanie w
tym temacie za co musiał opuścić kokpit (ale przeżył). Współpracując ze
strażniczką parku narodowego (Samantha Mathis) postanawia za wszelką cenę
pokrzyżować plany ex-kolegi.
źródło: http://julieannthomas.blogspot.com/ |
Z każdą minutą jest co raz
gorzej. Major Deakins początkowo wydaje się zwykłym kolesiem, potem
nieoczekiwanie staje się geniuszem zbrodni, a kończy jako totalny psychopata. Z
kolei Hale zaczyna od bokserskiego wpierdolu, toteż wiadomo od początku, że gdy
przyjdzie stoczyć mu finałową walkę, stanie na wysokości zadania. Czarne
charaktery umierają jak boty w grze video. Zero myślenia, to co się dzieje w
finałowej sekwencji w pociągu to już przesada. Na szczęście śmierć nie
oszczędza bohaterów pozytywnych (przepraszam za spoiler, ale to jest po prostu
nie do opisania): polecam zobaczyć jak żenująco umarł płk Wilkins (Delroy Lindo).
Dodajmy do tego wyjątkowo przykre dialogi o potrzebie ratowania świata,
aktorstwo Slatera i demoniczność Travolty jawnie czerpaną od Cage’a. Na plus
zaliczam jedynie ładne plenery – poza tym totalna porażka.
Ocena: 2/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz