"Black Gold" to rzadki, ale za to
sztandarowy, przykład filmu ewidentnie nakręconego na zamówienie. Akcja
osadzona została co prawda w wyimaginowanych królestwach Półwyspu Arabskiego i
nie ma żadnych postaci historycznych, ale przekaz szejków z Kataru jest jasny:
tworzymy na nowo naszą historię za pomocą kinematografii. Oto odkrycie ropy
naftowej w latach 30-tych XX wieku doprowadza do zaognienia się starego konfliktu
między dwoma emiratami o sporny kawałek pustyni.
Jak na dzieło z konglomeratu katarsko-francusko-tunezyjsko-włoskiego
obsada jest imponująca: Antonio Banderas, Mark Strong, Freida Pinto oraz Tahar
Rahim. Niestety pod względem fabularnym mamy miałkość i wtórność. Określenie
„epicki fresk”, które padło w recenzji tego filmu w „Gazecie Wyborczej” to
chyba jakiś żart albo efekt sponsoringu z Kataru. Od początku same klisze:
dwóch braci – jeden atleta, drugi manualny debil lubiący czytać książki; love
story od dziecka; konflikt władców, z których jeden jest zwolennikiem
nowoczesności, a drugi zagorzałym konserwatystą. Nie trzeba dodawać, że nasz
szlachetny bohater, po tym jak zostają usunięte kolejne przeszkody do objęcia
tronu (dosłownie – wszelcy pretendenci giną w mieliznach scenariusza), okazuje
się wspaniałym przywódcą o ogromnym miłosierdziu. Patos, patos, patos – do
porzygu.
W zasadzie film ma jedynie dwie
zalety: ładne krajobrazy i całkiem fajną ścieżkę dźwiękową. Poza tym nic nie
potrafię dostrzec.
Ocena: 2/10 (nie otrzymałem
niestety sponsoringu z Kataru).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz