poniedziałek, 28 stycznia 2013

"The Specialist"



"The Specialist" pamiętam doskonale z odmętów mojego dzieciństwa. Pod wieloma względami jest to dla mnie niezwykle wyjątkowy film, gdyż to właśnie od produkcji Luisa Llosy z 1994 roku zaczęła się moja wybitna kariera recenzencka. W zamierzchłych czasach podstawówki dostaliśmy na polskim zadanie napisania recenzji. Początkowo planowałem opisać jakiś odcinek "Z archiwum X", aczkolwiek ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu skupiając się na "Specjaliście". Nie sposób dzisiaj ustalić czy ówczesna recenzja była czerstwa czy nie. Pamiętam natomiast, że zawierała megaspoilery, ale mimo to przyniosła mi wieczną i nieśmiertelną chwałę. Po wielu latach ponownie stanąłem przed dziełem, które stanowi kamień węgielny moich sukcesów.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Specjalista" to opowieść o zemście, która najlepiej smakuje serwowana na zimno. Wiele lat temu rodzina May Munro (Sharon Stone) została brutalnie zamordowana przez bezlitosny kartel. Mimo upływu czasu nadal największym pragnieniem tej uroczej kobiety jest pomszczenie swoich bliskich. Dlatego też podejmuje niebezpieczną grę stając się kochanką Tomasa Leona (Eric Roberts), syna bossa kartelu. Jednakże May nie ma talentu do mordowania i potrzebuje kogoś kto odwali za nią brudną robotę. Postanawia zatem skorzystać z usług byłego agenta CIA, a obecnie najlepszego najemnego pirotechnika na rynku. Chociaż Ray Quick (Sylvester Stallone) długo waha się czy przyjąć zlecenie, w końcu ulega czarowi May i przystępuje do eksterminacji bezwzględnych oprawców. Wszystko byłoby super gdyby na scenę nie wkroczył Ned Trent (James Woods), również były agent CIA, a obecnie przydupas kartelu, opętany chęcią schwytania Raya.
źródło: http://www.hotflick.net/
Jeśli chodzi o fabułę w "Specjaliście" to rozwija się co najmniej dziwnie, a i główny pomysł fabularny pozostawia wiele wątpliwości. W retrospekcjach oglądamy bowiem małą May przyglądającą się eksterminacji jej bliskich z szafy. Co ciekawe cała trójka oprawców wygląda po latach dokładnie tak samo jak w przeszłości! Mniej więcej od połowy filmu pod względem fabularnym zaczyna być niemal tragicznie i z bólem musiałem na to patrzeć. Nad finałem natomiast pastwić się nie mam zamiaru, gdyż pragnę wymazać go na zawsze z pamięci. Generalnie cały film jest tak jakby osadzony w latach 80-tych, chociaż nakręcono go w 1994 roku. Moim zdaniem idealnie wpasowałby się w lata 80-te, ale niestety powstał o wiele za późno. W innym przypadku mógłbym wybaczyć wiele ułomności, ale w połowie lat 90-tych sadzić takich rozwiązań po prostu nie wypada. Poza tym mam ogromny żal do twórców za efekty specjalne. Jak można dopuścić by w filmie, którego główny bohater zajmuje się zawodowo robieniem bomb, zabrakło epickich eksplozji urywających dupę? Co gorsza wybuchy w "Specjaliście" wyglądają straszliwie miernie (zdecydowanie najgorszy w hotelu) – jedynie jakoś fajnie wygląda finałowa sekwencja, ale i tu pozostaje niedosyt. No jak tak można przy budżecie wynoszącym 45 milionów USD? Poza tym oczywiście wpleciono trochę schematycznych rozwiązań typu przygarnięcie bezdomnego kota czy też obowiązkowa walka w hotelowej kuchni.
źródło: http://www.hotflick.net/
Czas na ocenę popisów aktorskich. Ray Quick to zjebana postać od samego początku: jeździ autobusem, ma kota, naparza oprychów w środkach komunikacji miejskiej, a w wolnych chwilach uprawia stalking. Doceniam, że Sylvester Stallone naprawdę starał się żeby nie była aż tak czerstwa, jak zamierzyli scenarzyści. W zasadzie trudno powiedzieć, żeby Ray był głównym bohaterem filmu, gdyż w początkowej fazie jest go strasznie mało na ekranie. Najwięcej uwagi skupia się na May – Sharon Stone momentami wygląda w "Specjaliście" zjawiskowo, w szczególności nago. Świetnie zagrana postać ze zmysłowym głosem, chciałem ją oglądać w każdej scenie filmu. Podsumowując parę głównych bohaterów muszę nadmienić, że "Specjalista" zawiera legendarną scenę seksu pod prysznicem. Mimo zachwytów Sharon Stone nie dostanie ode mnie jednak nagrody za najlepszą rolę w tej produkcji. Palmę pierwszeństwa przekazuję bowiem Ericowi Robertsowi, który stworzył kreację o magnetycznej sile. Imponujące aktorstwo, Tomas robi ogromne wrażenie jako ultimate hustla i natychmiast uwierzyłem, że jest to postać z krwi i kości, a nie czerstwy wytwór scenariusza jak Ray. Świetnie rozpisano relację Tomasa i Neda, dzięki czemu powstała genialna scena z fakolcem. Niestety do aktorstwa Jamesa Woodsa mam parę zarzutów, bo wygląda w "Specjaliście" jak inspiracja dla demonicznego warsztatu Cage’a. Na szczęście pozostali aktorzy wypadają bardzo dobrze. W szczególności Rod Steiger (Joe Leon) oraz Mario Ernesto Sánchez (Charlie) zasługują na oklaski.
źródło: http://www.hotflick.net/
Czy warto zatem obejrzeć "Specjalistę"? Jeśli pominiemy momentami koszmarną fabułę i skupimy się na podziwianiu upalnego Miami w wersji bling bling, to można się nawet dobrze bawić. Posiadłości z MTV Cribs, szybkie auta i piękne kobiety zawsze mogą znacznie polepszyć nastrój i pozwolić zapomnieć o reprezentowaniu biedy w szarej polskiej rzeczywistości. Klimat z lat 80-tych nadal dominuje w filmie, więc jeśli ktoś z Was lubi tego rodzaju zabawy to się na pewno nie zawiedzie. Z oceną mam pewien problem, bo normalnie powinienem postawić na zdecydowanie większy hejting, ale z powodów wymienionych we wstępie czuję pewien sentyment do "Specjalisty". Dlatego też, i honorując kreację Erica Robertsa, końcowa ocena została podwyższona z deczka. Zrozumiem, jeśli ktoś wystawi dużo niższą notę.
źródło: http://www.hotflick.net/
Ocena: 6/10 (głównie za Erica Robertsa).

sobota, 26 stycznia 2013

"Whiteout"


"Whiteout" zalicza się do niewielkiego grona filmów, o których nie słyszałem nic a nic przed projekcją. W zasadzie fajnie czasem zasiąść przed telewizorem bez żadnych uprzedzeń i gotowej opinii wyrobionej pod wpływem czytania recenzji. Zważywszy, że za reżyserię odpowiadał Dominic Sena – autor legendarnych hitów pokroju "60 sekund", "Kodu dostępu" czy też "Polowania na czarownice". Na szczęście w "Zamieci" (jak zgrabnie przetłumaczono tytuł) nie ma demonicznego Cage’a. I jest to pierwsze zaskoczenie. Kolejne to umiejscowienie akcji filmu na dalekiej i wyjątkowo mroźnej Antarktydzie. Sprawia to, że w obecnych warunkach atmosferycznych możemy wyjść na dwór i poczuć się niemal jak bohaterowie "Whiteout". Trzeci bonus to obsada głównej roli – Kate Beckinsale.
Bardzo klawy plakat swoją drogą
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)
"Whiteout" rozpoczyna się od mocnej sceny katastrofy samolotu gdzieś na Antarktydzie. Chwilę potem poznajemy główną bohaterkę filmu – szeryf federalną Carrie Stetko (Kate Beckinsale). Przy okazji zapoznajcie się z ideą U.S. Marshal Service, bo nie każdy rozumie czym zajmują się ci funkcjonariusze, a szeryf federalny to nie to samo co zwykły szeryf. Na co dzień Stetko pilnuje porządku w amerykańskiej stacji badawczej. Właśnie zbliża się półroczny okres ciemności, gdy jeden z naukowców zostaje zamordowany. Sprawa jest bardzo tajemnicza, gdyż ciało zostaje znalezione daleko od bazy i nikt nie wie w jaki sposób się tam znalazło. Dodatkowym utrudnieniem dla śledztwa jest zbliżająca się nieuchronnie zimowa ewakuacja większości personelu stacji.
źródło: http://www.fandango.com
Osadzenie akcji "Whiteout" na Antarktydzie uważam za świetny pomysł, gdyż obszar ten jest zdecydowanie za mało eksplorowany we współczesnej kinematografii. Doskonale oddano realia panujące w tej lodowej krainie. Bohaterowie ulegają wychłodzeniu i odmrożeniom – widzieliście żeby kiedykolwiek główny bohater filmu stracił palce w wyniku odmrożenia? Naprawdę mocna scena i muszę przyznać, że tego rodzaju obrażenia przedstawiono wyjątkowo naturalistycznie. Momentami oglądałem niezwykle urokliwe krajobrazy i tutaj należą się spore brawa za zdjęcia. Na pewno ogromną zaletą filmu jest sekwencja w której Kate Beckinsale paraduje przez dłuższą chwilę w samej bieliźnie, a następnie bierze prysznic. Niestety, jak to często bywa we współczesnej kinematografii, po raz kolejny zmarnowano spory potencjał leżący w tejże scenie. Powyższe stwierdzenie można zasadniczo odnieść do całości – chociaż dostrzegałem pewien potencjał, to twórcy zdecydowanie go nie wykorzystali. Momentami "Whiteout" przypomina amerykańskie horrory najgorszego sortu. Wszyscy znamy wspaniałe sekwencje, gdy bohaterka nieudolnie ucieka przed zamaskowanym napastnikiem z nietypowym narzędziem zbrodni, potykając się co chwila lub natykając się na zamknięte drzwi. Naprawdę można mi było tego oszczędzić tym razem. Mam również zarzuty co do rozwoju fabuły, gdyż pojechano wyjątkowo sztampowo i przewidywalnie. Generalnie rozwiązanie mocno przypomina pierwszą część "Krzyku" Wesa Cravena i dlatego nie stanowiło dla mnie żadnego zaskoczenia.
źródło: http://www.fandango.com
W kwestii popisów aktorskich nie ma żenady, ale jakichś specjalnie rewelacyjnych kreacji również nie uświadczyłem. Kate Beckinsale bardzo fajnie, a przede wszystkim naturalnie, wpasowała się w swoją rolę. Jej Stetko jest wiecznie niezadowolona i nie liczcie, że nagle promienny uśmiech spłynie na jej twarz. Dosyć przekonywująca rola, do której prawie nie mam żadnych zarzutów (wyłączając sekwencje ucieczki przed mordercą, ale za to winię genialnych scenarzystów). Z pozostałych wykonawców najlepiej prezentuje się z pewnością Tom Skerritt (dr Fury), a ale zaraz zanim plasują się Gabriel Macht (Pryce) oraz Columbus Short (Delfi). Wystawiając ocenę końcową dla "Whiteout" miałem poważny problem. Z jednej strony jest to przeraźliwie wtórne i przewidywalne kino, aczkolwiek doskonale odwzorowano warunki klimatyczne na Antarktydzie. Poza tym twórcy nie upchnęli w filmie żadnego chujowego wątku romantycznego, za co zyskują u mnie wielki plus. Przemoc na wysokim poziomie oraz sporo krwi świetnie wyglądającej na śniegu sprawiają, że "Whiteout" ogląda się bardzo dobrze. Jednak nie na tyle dobrze, by zapomnieć o oczywistych wadach filmu.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 5/10.

środa, 23 stycznia 2013

"The Marksman"



Jeśli zastanawiacie się gdzie obecnie podziewa się Wesley Snipes i czemu nie gra w tak zajebistych filmach jak dawniej, to odpowiedź jest bardzo prosta. Od 2010 roku Snipes znajduje się w więzieniu federalnym w Pensylwanii i prawdopodobnie wyjdzie dopiero w lipcu 2013 roku. Oczywiście nie znalazł się za kratami z powodu koloru skóry. Ten wspaniały aktor został osadzony w odosobnieniu za próbę zrobienia w bambuko władz federalnych, przy czym chodziło głównie o oszustwa podatkowe. Oczekując z wytęsknieniem na powrót Snipesa na wolność postanowiłem przyjrzeć się kolejnej produkcji z jego udziałem wspartej mocarnym rumuńskim kapitałem. Nie da się ukryć, że "The Marksman" z 2005 roku pochodzi z okresu, w którym kariera naszego bohatera wkroczyła na równię pochyłą. Aby jeszcze bardziej zachęcić Was do obejrzenia filmu dodam, że okazał się na tyle epicki, że wyszedł bezpośrednio na DVD.
źródło: http://www.movieposterdb.com/
"The Marksman" po raz kolejny przedstawia Wesleya Snipesa jako superagenta, aczkolwiek tym razem w wersji zmilitaryzowanej. Czeczeńscy rebelianci, pod wodzą demonicznego generała Zaysana (Dan Badarau) nienawidzącego Rosji, opanowali starą, postsowiecką elektrownię atomową. Wszyscy mieliby to głęboko w dupie, gdyby nie fakt, że jeden z reaktorów nadaje się do uruchomienia, a z Korei Północnej już jadą potrzebne części. Cóż zatem należy zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście zawezwać największego herosa U.S. Army, Paintera (Snipes), i dzielny oddział jego mniej utalentowanych przydupasów. Oczywiście na Kremlu nikogo nie dziwi, że amerykańscy Rangerzy mają zamiar rozpierdolić w drobny mak czeczeńską elektrownię, więc od razu dają zielone światło na akcję. Tak właśnie w zarysie wygląda fabuła "The Marksman". Pasjonująca, nieprawdaż?
"Po co tu stoję?"
(źródło: http://www.tvguide.com/)
Chociaż w filmie oglądamy kilka różnych lokacji (m.in. Wiesbaden, Waszyngton, Kreml, Czeczenia) to wydaje się (w zasadzie jest to pewne), że wszystko nakręcono po taniości w Rumunii. Filmowa Czeczenia to chyba najgorsza Czeczenia jaką miałem okazję oglądać w swoim życiu. Składa się dokładnie z dwóch planów zdjęciowych: leśne chaszcze i opuszczona fabryka udająca elektrownię jądrową. Zewnętrzne plenery są naprawdę koszmarne i bezlitośnie raziły moje oczy. Natomiast w kwestii wnętrz "The Marksman" prezentuje się przyzwoicie, pod tym względem szczególnie fajnie wygląda elektrownia. Jak na koprodukcję amerykańsko-rumuńską na ekranie pojawia się sporo wojskowego sprzętu m.in.: lotniskowiec, myśliwce, samoloty transportowe, ba jest nawet czołg. Niestety pod każdym innym względem doświadczamy mega-ubóstwa. Czeczeńscy rebelianci przejęli taktykę walki znaną z Afryki: umieszczając CKM na jeepach zyskali niespotykaną potęgę, której nie mogły skruszyć zepsute do cna kapitalistyczne pozostałości niezwyciężonej Armii Czerwonej. Rozwój fabuły daje wiele do myślenia, aczkolwiek żeby nie psuć Wam zabawy zdradę tylko, że na szczytach władzy szerzy się imperialistyczna zgnilizna moralna.
Minor explosion
(źródło: http://www.beyondhollywood.com/)
"The Marksman" zaczął się od fragowania w leśnej głuszy i miałem przez chwilę nadzieję, że jest to nawiązanie do legendarnego "Deadly Prey". Niestety wkrótce przyszło ogromne rozczarowanie. Wesley Snipes gra tym razem niemal tragicznie. Wygląda jakby został skazany na udział w tym filmie, gdyż cały czas widać ogromny smutek i żal w jego oczach. Zero fajnych tekstów, brak epickiej rozwałki i heroicznych akcji – praktycznie można było nakręcić film bez jego udziału. Za to dostajemy multum żenujących momentów, trochę eksplozji (kilka mniejszych oraz jedna średnia), wiele zwłok, ale mało krwi i przemocy. Gdzie jest rozrywanie ciał granatami i podrzynanie gardeł maczetą? O grze aktorskiej głównego wykonawcy już wspomniałem, więc czas przyjrzeć się reszcie obsady. O dziwo pod tym względem nie ma wcale tragedii, a kilka postaci wypada bardzo solidnie. W szczególności na uznanie zasłużyła Emma Samms, William Hope, Serge Soric oraz Dan Bandarau. Nie myślcie jednak, że są to kreacje godne jakiejkolwiek nagrody. Po prostu przy całej chujowości Snipesa w "The Marksman" wymienieni aktorzy naprawdę starali się stworzyć jakieś przekonywujące kreacje. Podsumowując jest to niskobudżetowe i przeraźliwie miałkie kino, które mogę polecić najbardziej ortodoksyjnym fanom Snipesa. Gdyby na IMDB można było wystawiać połówki dałbym 2.5/10. Poza tym gratuluję niezwykle trafnego tytułu, szczególnie polskiego ("Strzelec wyborowy"), bo żadnego związku z fabułą nie uświadczyłem.
Emma Samms - dobra rola w chujowym filmie
(źródło: http://www.beyondhollywood.com/)
Ocena: 3/10.

sobota, 19 stycznia 2013

"Tango & Cash"



"Tango & Cash" prześladował mnie przez cały mój marny żywot. Odkąd tylko pamiętam Polsat tym właśnie filmem katował społeczeństwo, a po jakimś czasie w tejże okrutnej roli zastąpił go TVN. Nie wiem w jaki sposób udało mi się to osiągnąć, ale do początków roku 2013 nigdy nie obejrzałem "Tango & Cash" do końca. Obecnie, znajdując się pod silnym wpływem "Deadly Prey", moja fascynacja kinem z lat 80-tych przybrała największe rozmiary w historii, więc z radością oglądam wszystkie filmy nakręcone w tej jakże chwalebnej dekadzie. Z racji powstania w 1989 roku wyobrażałem sobie "Tango & Cash" jako szczytowe i epickie podsumowanie całego dziesięciolecia. Tym bardziej, że w obsadzie pojawiają się dwie wielkie ówczesne gwiazdy: Sylvester Stallone oraz Kurt Russell.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Tango & Cash" to historia o dwóch bardzo odmiennych, ale równie wspaniałych policjantach z Los Angeles. Tango (Stallone) to prawdziwa gwiazda LAPD, niezwykle skutecznie zwalczająca miejscowy narkobiznes. Cash (Russell) wcale nie ustępuje pod tym względem swojemu koledze – można nawet powiedzieć, że obaj funkcjonariusze rywalizują o tytuł policyjnego MVP Miasta Aniołów. Niestety nie wszyscy są zadowoleni z działalności Tango i Casha. Geniusz zbrodni Perret (Jack Palance) ponosi ogromne straty z tego tytułu. Po kolejnym sukcesie policji wrabia dwójkę najlepszych funkcjonariuszy w morderstwo agenta FBI. Tango i Cash trafiają do więzienia, z którego nie mają wyjść żywi. Jedyną drogą do odzyskania dobrego imienia jest ucieczka i zdemaskowanie niecnych planów Perreta.
Porucznik Raymond Tango
(źródło: http://www.filmophilia.com/)
Od razu muszę napisać, że "Tango & Cash" nie można traktować w kategorii filmu poważnego. Generalnie jest to jeden wielki polew z kina policyjnego i dotychczasowych wizerunków Stallone’a i Russella. Nie wiem czy uwierzycie, ale Tango nosi okulary (i są to prawdziwe okulary Stallone’a), a na dodatek przywdziewa wyłącznie najlepiej skrojone garnitury. Ponadto gra na giełdzie, jest inteligentny i dysponuje świetnymi manierami. O dziwo Stallone świetnie sobie radzi w tej konwencji, nabijając się nawet ze swojej sztandarowej roli Johna Rambo. Na samym początku filmu z jego ust pada bowiem kwestia: Rambo? Rambo’s a pussy. Chociaż niektórzy twierdzą, że słowa te zostały wypowiedziane, gdyż Stallone obejrzał "Deadly Prey". Z kolei Cash to całkowite przeciwieństwo Tango: fleja, niemalże menel, aczkolwiek jednocześnie świetny i oddany policyjnej robocie gliniarz. Jedną z najbardziej udanych rzeczy w filmie jest na pewno obsada głównych ról. Widać autentyczną chemię między dwójką bohaterów i w zasadzie w czasie projekcji chciałem ich widzieć w każdej scenie. Stallone i Russell otrzymują wsparcie kilku znanych aktorów (m.in. Jack Palance, Brion James, James Hong, Marc Alaimo), ale poza rolą Teri Hatcher (Kiki) nie ma nic wartego zapamiętania.
Porucznik Gabriel Cash
(źródło: http://www.hollywood.com/)
Momentami "Tango & Cash" staje niemal surrealistyczny lub też przypomina jakiegoś starego Bonda, gdyż Owen (Michael J. Pollard) stanowi swoistą wariację na temat Q. Dodatkowo w finale następuje obowiązkowy, efektowny szturm na bazę przeciwnika (oczywiście z mechanizmem autodestrukcji). Warto jednak zauważyć, że scenariusz (o ile można to tak nazwać) reprezentuje wyjątkowy poziom czerstwości i składa się wyłącznie z doskonale znanych klisz. Gdyby ktoś chciał potraktować "Tango & Cash" na serio to proponuję ocenę 2/10. Jednakże jeżeli tylko potrafimy odrzucić twardy realizm to pojawia się szansa na całkiem przyzwoitą rozrywkę. Pomimo całej oczywistej chujowości "Tango & Cash" ma jakąś magiczną siłę, która nie pozwala zmienić kanału. Oprócz świetnej pary bohaterów dostajemy kilka niezłych dialogów oraz one-linerów, efektowność typową dla lat 80-tych oraz niedorzeczną fabułę, która tak naprawdę nie ma znaczenia. Idealny film, aby wyłączyć mózg i rozkoszować się czystą, idiotyczną rozrywką w starym, dobrym stylu.
W więzieniu nie ma lekko...
(źródło: http://www.hollywood.com/)
Ocena: 5/10.

niedziela, 13 stycznia 2013

"Predator"

Moim zdaniem "Predator" to jeden z największych klasyków kina akcji w dziejach kinematografii. Na dodatek film w reżyserii Johna McTiernana rozsadza najczystsza esencja hollywoodzkich produkcji z lat 80-tych i myślę, że bez żadnego przypału mógłby reprezentować całą ówczesną dekadę. Według IMDB oryginalny pomysł na "Predatora" wychodził się z żartu o tym, że jedyną postacią, z którą nie walczył jeszcze Rocky Balboa jest E.T. Nie wiem ile w tym prawdy, ale stworzenie postaci kosmicznego łowcy okazało się ogromnym sukcesem dla twórców. Predator błyskawicznie znalazł się w panteonie hollywoodzkich bohaterów, a jego gwiazda nie blednie po dzień dzisiejszy. Dzisiaj przyjrzymy się zatem co zadecydowało o jego sukcesie w 1987 roku.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Predator" to opowieść o grupie komandosów, którzy na zlecenie CIA mają za zadanie odnaleźć śmigłowiec z ważnym oficjelem w środkowoamerykańskiej dżungli. Zadanie o tyle trudne, że maszynę strąciła prawdopodobnie miejscowa lewacka guerilla. Jednakże naszych herosów to wcale nie odstrasza. Ekipa majora Dutcha (Arnold Schwarzenegger) to najprawdziwsi pro, zaprawieni w bojach w różnych częściach świata. Niestety muszą zabrać ze sobą Dillona (Carl Weathers), miejscowego namiestnika CIA, co trochę martwi niektórych członków oddziału. Wkrótce po rozpoczęciu misji okazuje się, że Agencja po raz kolejny zrobiła w bambuko dzielnych wojaków, a ich przeciwnikiem staje się najgroźniejsza istota stąpająca po Ziemi.

źródło: źródło: http://cinema.theiapolis.com/

Zdecydowanie "Predator" nie mógłby powstać w innym okresie niż lata 80-te XX wieku. Dlaczego? Zwróćcie uwagę na zajebistą scenę powitania majora Dutcha i Dillona w jakimś zadupnym kraju Ameryki Środkowej. Te ogromne muły, hektolitry oliwki – godne samego Mike’a Dantona. W zasadzie szkoda, że nie ma go w filmie. Ale rozumiem – takie nagromadzenie herosów kina w jednej produkcji byłoby zbyt epickie do oglądania. Poza tym poziom brutalności jest niebywały. Chociaż "Predator" to mainstreamowa produkcja, to na ekranie oglądamy zwłoki obdarte ze skóry i powieszone na drzewie, wypatroszonych ludzi, płonących partyzantów, urywanie kończyn i temu podobne makabryczne widoki. Nie wyobrażam sobie, żeby można to było zrobić lepiej. Łącznie poległo aż 69 osób! Poraża ogromna wprost widowiskowość filmu: kiedy trzeba ekran wypełniają niekończące się, epickie eksplozje i totalny rozpierdol. W filmie zużyto chyba kilka ton amunicji. W szczególności polecam legendarną scenę karczowania dżungli przy użyciu miniguna. Ale nie samymi wybuchami człowiek żyje: "Predator" zawiera w sobie również sporo elementów cichej, partyzanckiej walki (m.in. zastawianie wszelkiego rodzaju pułapek). Muszę pochwalić twórców za wybór plenerów, gdyż jest to najlepsza dżungla, jaką widziałem w kinie. Momentami wygląda po prostu pięknie i naprawdę czuć ten specyficzny klimat ciągłego zagrożenia. Fajnie, że oszczędzono żenującego romansu, a zapewne była silna pokusa. Wszystko mogło się potoczyć jak w drugiej części przygód Johna Rambo, na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek.

Mac z legendarnym minigunem
(źródło: http://www.matttrailer.com/)
Jeśli chodzi o postacie występujące w filmie to powiem jedno: tu nie ma miejsca na bycie cipą. Major Dutch to profesjonalista i heros w jednej osobie, sypiący na zawołanie świetnymi one-linerami. Świetna rola Arnolda Schwarzeneggera, myślę, że jedna z najlepszych w jego karierze. Nie inaczej jest z jego ekipą. Chociaż Hawkins (Shane Black) wydaje się chujowy ponad miarę, to jednak w walce wykazuje się solidnością. Reszta oddziału nie zostawia żadnych złudzeń. Mac (Bill Duke), Blain (Jesse Ventura) oraz Billy (Sonny Landham) to psychopatyczne maszyny do zabijania eliminujące każdego kto stanie na ich drodze. Co ciekawe firma ubezpieczeniowa zgodziła się na zatrudnienie Sonny’ego Landhama jedynie pod warunkiem, że przez całą dobę będzie pilnował go ochroniarz. Bodyguard nie miał jednak dbać o bezpieczeństwo aktora, lecz chronić resztę ekipy przed nim, gdyż Landham słynął ze skłonności do mordobicia. Dillon to również heros, ale trochę mniejszego pokroju – niemniej doceniam świetną kreację Carla Weathersa. Tutaj chciałbym również wyróżnić Billa Duke’a, gdyż włożył wiele wysiłku w swoją rolę i ja mu naprawdę wierzę. W obsadzie pojawia się jeszcze Elpidia Carrillo oraz R.G. Armstrong.
W "Predatorze" umiera się na różne sposoby...
(źródło: http://www.matttrailer.com/)
Odrębny akapit postanowiłem poświęcić na tytułowego Predatora (Kevin Peter Hall – pojawia się również jako pilot śmigłowca). Postać kosmicznego łowcy bezbłędnie wprowadzono do filmu. Poznajemy go stopniowo, niezbyt nachalnie, gdy przygląda się poczynaniom oddziału komandosów z leśnej gęstwiny. Patrzymy na dżunglę z jego perspektywy, chociaż jeszcze nie widzieliśmy jak naprawdę wygląda ani czym w ogóle jest. Takie proste zabiegi, a niosą w sobie tyle geniuszu! A gdy w końcu możemy zobaczyć Predatora bez kamuflażu to wygląda po prostu imponująco. I nie trzeba było do tego komputerów z procesorami najmocniejszymi w całej galaktyce! Jestem przekonany, że widzowie wychowani na ostatnich produkcjach Marvela nie uwierzą, że "Predator" kosztował jedynie 15 mln USD! Niemniej efekty i design postaci robią imponujące wrażenie nawet po 25 latach: kamuflaż Predatora jest po prostu świetny! Dla mnie to właśnie jest prawdziwa magia efektów specjalnych, a nie produkcje typu "Avengers" kręcone niemal w całości na blue screenie.
źródło: http://designingsound.org/
Podsumowując "Predatora" muszę stwierdzić, że jest to epickie kino akcji i esencja tegoż gatunku. Interesująca fabuła, świetne dialogi, heroiczne postacie plus kosmiczny łowca zagwarantowały ogromny sukces. Jak wiadomo Hollywood nie mogło przegapić tak doskonałej okazji na zarabianie kasy. Druga część była jeszcze w porządku, a jej recenzję znajdziecie pod tym linkiem – "Predator 2". Niestety ostatnie filmy wykorzystujące postać Predatora są raczej mocno żenujące i naprawdę szkoda takiego pohańbienia jego legendy. Najlepiej zapomnieć o tym gównie i rozkoszować się dwoma pierwszymi częściami!
źródło: http://cinema.theiapolis.com/

Ocena: 9/10.

piątek, 11 stycznia 2013

"S.W.A.T."



Kiedyś słyszałem, że najczęściej pojawiającą się profesją w hollywoodzkich filmach jest zawód policjanta. Zapewne wiele w tym prawdy, gdyż każdy z nas doskonale zna setki filmów i seriali o dzielnych stróżach prawa. Ze zwykłą przestępczością radzą sobie doskonale, jednakże, gdy robi się naprawdę gorąco nawet supergliniarz nie zawsze podoła. I kogóż wzywa się wtedy do akcji? Oczywiście legendarną jednostkę amerykańskiej policji – S.W.A.T. Gdyby ktoś nie wiedział co oznacza tenże skrót to śpieszę z wyjaśnieniem: Special Weapons and Tactics. Dzisiaj zajmiemy się zatem filmem poświęconym właśnie temu wyjątkowemu oddziałowi. Warto dodać, że produkcja w reżyserii Clarka Johnsona (m.in. seriale "The Wire" oraz "Kings") nawiązywała do telewizyjnego serialu "S.W.A.T." z połowy lat 70-tych ubiegłego stulecia. Możliwe, że w odmętach dzieciństwa miałem przyjemność obejrzeć parę odcinków, ale dzisiaj jakiekolwiek wrażenia są niezwykle mgliste i niewyraźne.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Od początku historia uderza w widza prostotą: dwaj kumple z S.W.A.T. po raz kolejny wkraczają do akcji. Nie wszystko jednak idzie tak dobrze jak zwykle. W efekcie Brian (Jeremy Renner) wylatuje z policji, natomiast Jim (Colin Farrell) zostaje zdegradowany do bycia cieciem w magazynie broni. Niemniej nie załamuje się i codziennie ćwiczy formę, bo chce być jak Michael „Mike” Danton: najlepszy kiedyś i najlepszy teraz. Wkrótce Jim dostaje szansę na powrót do policyjnej ekstraklasy, gdyż sierżant Hondo (Samuel L. Jackson) dostaje zielone światło na organizację własnego zespołu. Tymczasem w Mieście Aniołów pojawia się groźny geniusz zbrodni – Alex Montel (Olivier Martinez). Przypadkowo zatrzymany przez policję ogłasza wszem i wobec, że każdego kto pomoże mu w ucieczce z więzienia nagrodzi kwotą w wysokości 100 milionów USD. Jak łatwo się domyślić chętnych jest wielu.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Pod względem głównej osi fabularnej "S.W.A.T", podobnie jak opisywane poprzednio "Starship Troopers", składa się niestety z samych znanych motywów. Na początku oglądamy bolesny upadek pro, który nagle staje się underdogiem. Potem oczywiście sztampowe zbieranie ekipy jemu podobnych, co niezbyt podoba się policyjnym szefom. A przed finałową batalią oczywiście niezastąpiony, morderczy trening. Po co korzystać z inwencji i starać się wykazać kreatywnością skoro można wykorzystać sprawdzone, rzemieślnicze wzorce? Jak dla mnie nawet tak doskonale znane rozwiązania zostały z deczka spierdolone, ponieważ mniej widowiskowe etapy zajmują większość filmu, przez co finałowa batalia jest relatywnie krótka. Nie tego oczekuję od takich produkcji! Poza tym od samego początku wiadomo jak potoczą się losy głównego bohatera i kto stanie się jego przeciwnikiem. Straszliwą oczywistość zafundował mi scenariusz filmu. Oczywiście w filmie znalazło się obowiązkowe rekwirowanie aut oraz swoisty patos członków S.W.A.T. Ale są też plusy: bardzo podobał mi się nadmorski trening Jima, a kilka ujęć Los Angeles było naprawdę przedniej jakości. Do tego całkiem niezłe dialogi – pomijając uciążliwy patos, pojawiło się parę naprawdę klawych tekstów. Poza tym sporo wszelkiego policyjnego sprzętu – i tu widać rzeczywistą pomoc ze strony LAPD.

LL Cool J - tym razem we wdzianku
(źródło: http://movies.yahoo.com/)
Jak wypada "S.W.A.T" pod względem aktorskim? Nie ma czerstwości prawie, ale na oscarowe kreacje również nie ma co liczyć. Colin Farrell jest w porządku, bardzo lubię tego aktora, więc może mam wypaczone postrzeganie jego ról. Samuel L. Jackson wypada na typowym dla niego poziomie. Z kolei Jeremy Renner dostał strasznie miałką postać, a w jego grze jest coś niepozwalającego kupić mi postaci Briana. W sumie tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi temu gościowi. Michelle Rodriguez dostała rolę typową dla niej – twarda latynoska, która nie pierdoli się ze światem. Chociaż wypada przekonująco to zastanawiam się ile razy jeszcze zobaczę ją w takiej konwencji? Oprócz wymienionych na ekranie zobaczymy jeszcze kaloryfer LL Cool J’a, który przesłania cały odbiór filmu. Nie jest to co prawda kaloryfer pokroju Dantona, ale ta scena nie ma żadnego sensu. No chyba, że LL Cool J chciał zostać modelem Calvina Kleina. W obsadzie znajdziemy jeszcze parę znanych twarzy, m.in.: Josh Charles, Reg E. Cathy, Larry Poindexter, czy choćby Domenick Lombardozzi. Pod samym względem aktorstwa "S.W.A.T." zaliczam na plus, ale przykra, przewidywalna i niedorzeczna fabuła psuje wszystko. "S.W.A.T" po projekcji pozostawia wiele nurtujących umysł pytań. Czy można wylądować odrzutowcem (małym, ale jednak – nie jest to awionetka!) na moście w centrum miasta? Czy ciężka limuzyna jest w stanie rozwinąć prędkość umożliwiającą doścignięcie startującego odrzutowca? Czy zmarnowałem dwie godziny życia na to gówno? Zdecydowanie nie polecam. Film wyłącznie dla ortodoksyjnych fanów Samuela L. Jacksona lub Colina Farrella.
Prawie jak Mike Danton
(źródło: http://movies.yahoo.com/)

Ocena: 3/10.

czwartek, 10 stycznia 2013

"Starship Troopers"



Paul Verhoeven położył wielkie zasługi dla kina. Holenderski reżyser nakręcił co najmniej trzy wybitne filmy i jeden, którego tytuł wszyscy znają, choć jego wartość artystyczna jest dyplomatycznie mówiąc co najmniej mocno średnia. O jakim filmie mowa? Oczywiście o legendarnym "Showgirls". Natomiast "RoboCop", "Total Recall" oraz "Nagi instynkt" bez wahania zaliczam do największych osiągnięć Verhoevena. Osobiście najbardziej lubię "Pamięć absolutną", która nawet po dwóch dekadach jest lepsza od ostatniego remake’u o kilka klas. Wydawać by się mogło, że reżyser tego pokroju będzie w stanie realizować bezbłędnie kolejne filmy w konwencji sf. Wyobraźcie sobie zatem jakież było moje rozczarowanie, kiedy po raz pierwszy obejrzałem "Starship Troopers" ("Żołnierze kosmosu")! Wydaje się mi nawet, że produkcja z 1997 roku złamała karierę Verhoevena. Potwierdza to na pewno "Człowiek widmo" z 2000 roku, ale nie miałem okazji oglądać jego późniejszych filmów. Niemniej holenderski reżyser nie kręci już wysoko-budżetowych produkcji w Hollywood, więc chyba something went wrong.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
O czym są niesławni "Żołnierze kosmosu"? Naprawdę, trudno się domyślić po tak ambitnym tytule. Ziemi tym razem (jeszcze) nie spotkała zagłada, wojna nuklearna albo kosmiczny Armageddon. W zamian ludzkość wytworzyła faszystowskie społeczeństwo oparte na kulcie siły. Przy czym określenie faszystowskie należy rozumieć nie do końca dosłownie: ot, pozbawiono tylko prawa głosu część populacji i w zasadzie jest to jedyny przejaw opresyjnego systemu. Zresztą żadnemu z bohaterów filmu to nie przeszkadza. Główne postacie to trójka highschoolowych przyjaciół z Buenos Aires (sic!): Johnny Rico (Casper Van Dien), Carmen Ibanez (Denise Richards) oraz Carl Jenkins (Neil Patrick Harris). Jak wszyscy młodzi ludzie są pełni nadziei i mają ambitne plany na przyszłość. Carmen marzy o wstąpieniu do kosmicznej floty, Carl posiada zdolności paranormalne, więc liczy na angaż do wywiadu, natomiast Johnny’emu z powodu wrodzonego debilizmu pozostaje służba w piechocie Federacji. A czasy idą ciężkie, albowiem ludzkość kolonizując obce układy planetarne natknęła się na wrogą rasę olbrzymich owadów (sic! – po raz drugi).
Rico - debil bez skazy
(źródło: http://www.hotflick.net/)
Film Verhoevena składa się z trzech typowych części: idylliczne preludium, twarde szkolenie oraz walka z bezwzględnym wrogiem. Pierwsza część jest po prostu żałosna, ponieważ oglądamy ujęcia niemal z Beverly Hills. Co ja piszę – tam były na pewno lepsze! Niewiarygodnie czerstwe i sztampowe są sceny z lekcji biologii, zawodów sportowych, a na dodatek występuje typowe love story. Wszyscy bohaterowie są tacy piękni i weseli! Oczywiście ukazano również kłótnie z rodzicami: Rico się buntuje i zamiast iść na studia wstępuje do piechoty, aby spełnić swój obowiązek wobec Federacji! Z całym szacunkiem, co to kurwa ma być?! W środkowej części filmu wcale nie jest lepiej. Niestety skupiamy się na najbardziej czerstwej postaci (tak, chodzi mi o Rico) i jej perypetiach. Pojebane szkolenie, które wesoło realizuje sierżant Zim (Clancy Brown), przedstawia interesujące metody m.in.: wbijanie noża w dłoń, łamanie kończyn, publiczne baty jako kara, ewentualnie śmiertelne headshoty. Jestem przekonany, że układając program szkoleniowy korzystano z doświadczeń legendarnego Michaela „Mike’a” Dantona. Ostatnia odsłona to natomiast bezsensowna walka z ogromnymi owadami, które bardzo skutecznie fragują świetnie wyszkoloną piechotę Federacji. Dodam tylko, że w czasie jednej z operacji na obcej planecie w ciągu godziny zginęło 100 tysięcy marines, a łączna liczba strat sięgnęła 300 tysięcy. Do tego należy dodać kilkanaście zniszczonych okrętów kosmicznych, ponieważ okazało się, że największe owady potrafią strzelać plazmą bezpośrednio w kosmos! Co lepsze – potrafią nawet za pomocą tejże plazmy wytrącić z orbity planetoidę i skierować ją na Buenos Aires!!! Odnośnie armii Federacji dodam, że awanse odbywają się na zasadzie „Chcesz być porucznikiem? Ok, to bądź”.
Pozbawione sensu szkolenie
(źródło: http://www.hotflick.net/)
Przyjrzyjmy się teraz postaciom i aktorstwu. Z całej trójki głównych bohaterów jedyną ciekawą postacią wydaje się być Carl Jenkins i zapewne dlatego na ekranie jest go najmniej. Carmen to żenująca postać, a Denise Richards swoją kreacją tylko wzmogła to przykre uczucie. Najbardziej czerstwą rolę dostał jednakże Casper Van Dien, który dołożył wszelkich starań, aby zapisać się jak najgorzej w mojej pamięci. Jedyną skazą na wizerunku Rico jest jego naturalny debilizm, który skazał go na służbę w piechocie Federacji. Spoglądając na całokształt pod względem aktorstwa automatycznie nasuwają mi się określenia typu „czerstwe”, „toporne”, „przykre”. Jeśli mam kogokolwiek wyróżnić to stawiam na trójkę postaci drugoplanowych. Dina Meyer w roli Flores podobała mi się chyba najbardziej w całej produkcji i można powiedzieć, że jej kreacja miała największy sens. Drugie miejsce w moim rankingu zajmuje Michael Ironside wcielający się w highschoolowego nauczyciela, natomiast brązowy medal otrzymał Clancy Brown grający sierżanta Zima.
Flores - najlepsza rola w filmie
(źródło: http://www.hotflick.net/)
Jeśli potraktujemy "Starship Troopers" jako film zrobiony na serio to zasługuje on na wielkie baty i miażdżący hejting. Jeśli natomiast spojrzymy na produkcję Verheovena jako pastisz w wersji retarded to krytyka powinna złagodnieć z deczka. Niestety ja nie potrafię spojrzeć na ten film z przymrużeniem oka. Wiele rozwiązań fabularnych jest po prostu nieakceptowanych. Spójrzcie na losy Flores i Zandera (Patrick Muldoon) – to jest jeden z najtańszych możliwych chwytów, jakie widziałem w swoim życiu. Poza tym to zmilitaryzowane faszystowskie społeczeństwo – wszędzie pełno nawiązań do III Rzeszy (m.in. wywiad Federacji to niemal SS pod względem mundurów). Wszystko oczywiście podlano hektolitrami patosu, który szczególnie uwidacznia się w scenach śmierci poszczególnych bohaterów. Takie rzeczy wywołują u mnie odruch wymiotny i to nie dlatego, że przesadziłem z alkoholem. Jedyne rzeczy, które mogą bawić w filmie to dosyć wysoki poziom przemocy oraz wątek mormońskich ekstremistów. Poza tym strasznie komputerowe efekty, nędzne dialogi, porzygowy patos oraz czerstwe aktorstwo. Mierna ocena panie Verhoeven!
źródło: http://www.hotflick.net/

Ocena: 2/10.

sobota, 5 stycznia 2013

"Underworld"



U samego świtu nowego millennium Len Wiseman sprzymierzył siły z Kevinem Grevioux oraz Dannym McBride’m. W efekcie ich tytanicznego wysiłku powstał "Underworld". Ciężkie brzemię reżyserii wziął na siebie Wiseman, a scenariusz napisał McBride, chociaż za historię przestawioną w filmie odpowiada wspólnie wymienione na początku trio. Muszę przyznać, że gdy po raz pierwszy oglądałem "Underworld", a było to w zamierzchłych odmętach czasu, to zrobił na mnie spore wrażenie. Po latach, gdy wystarczająco zgorzkniałem, nadarzyła się okazja, aby skonfrontować młodzieńcze wrażenia ze stark reality. Dodam jeszcze, że "Underworld" zapoczątkował bardzo popularną serię i nawet kiedyś miałem fazę, żeby obejrzeć wszystkie części (z wyjątkiem "Underworld: Awakening", gdyż jeszcze nie istniał). Niemniej zawsze za najbardziej udaną i epicką uważałem pierwszą odsłonę – kto wie może w przyszłości opiszę również pozostałe?
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Underworld" opowiada o odwiecznej wojnie między wampirami i wilkołakami, która toczy się w mrocznych podziemiach współczesnego świata. Chociaż konflikt trwa już od co najmniej kilkuset lat, ludzie nie zdają sobie nawet sprawy z istnienia dwóch nienawidzących się ras. Główną bohaterką filmu jest Selene (Kate Beckinsale), bezwzględna wampirzyca czerpiąca ogromną satysfakcję z niezwykle inwazyjnego eliminowania objawów lykantropii. W przeszłości bowiem Lykanie wymordowali jej rodzinę, a ona przeżyła wyłącznie dzięki protekcji potężnego wampira Viktora (Bill Nighy). Po kolejnej standardowej walce z watahą wilkołaków Selene dostrzega jednak coś dziwnego. Wkrótce okazuje się, że jej przeciwnicy próbowali pojmać zwykłego człowieka, Michaela (Scott Speedman). Zaintrygowana wampirzyca postanawia wyjaśnić całą sprawę, mimo wyraźnej niechęci Kravena (Shane Brolly), który tymczasowo zarządza wampirzym klanem.
źródło: http://www.rottentomatoes.com/
Jeśli ktoś wychował się na "Zmierzchu" i nie widział wcześniej "Blade’a", to podczas oglądania "Underworld" może przeżyć prawdziwy szok. Po pierwsze wampiry się nie błyszczą, po drugie głęboko w dupie mają los rodzaju ludzkiego. Ludzie są jedynie statystami, którzy mogą nawet ginąć w ilościach masowych i nikt się tym nie wzruszy. Fajnie ukazano pewne różnice między stronami konfliktu. Większość wampirów, z wyjątkiem Selene i oddziałów uderzeniowych, to leniwi dekadenci żyjący w wypasionych posiadłościach godnych MTV Cribs. Ich zasadniczo nie interesuje toczący się od wieków konflikt, bo skoro mają wszystko to po co przejmować się światem zewnętrznym? Sytuacja wygląda inaczej u wilkołaków – zamieszkują głównie ciemne podziemia, żyją raczej reprezentując biedę, chociaż pod względem nowinek technologicznych wcale nie ustępują swoim wrogom. Technologia to ważny aspekt w filmie – obie rasy naparzają się lekko stunningowaną bronią palną i to wszystko bardzo fajnie wygląda, gdyż zużyto chyba kilka ton amunicji (o potrzebie reload nikt jeszcze nie słyszał). Fabuła, z wyjątkiem kompletnie niepotrzebnego wątku romantycznego, jest całkiem w porządku, aczkolwiek nie wymagajcie od niej zbyt wiele. Pamiętajcie, że "Underworld" to produkcja czysto rozrywkowa, pozbawiona większych ambicji. Dlatego też nie będę szczególnie hejtował za scenę, w której Selene wystrzelała sobie dziurę w podłodze. Wszystko rekompensuje dosyć wysoki poziom przemocy oraz krwi, które oglądamy na ekranie. To jest najprawdziwsza kategoria R, a nie plugawe PG-13!
źródło: http://www.hotflick.net/
Kate Beckinsale chyba urodziła się specjalnie do roli Selene. Aktorka stworzyła świetną kreację, idealnie dopasowując się do mrocznego klimatu filmu. Zero uśmiechu, wiecznie poważna twarz z chmurną miną, a do tego zawsze obcisłe, ciemne, lateksowe wdzianko – jak można nie pokochać Selene od pierwszego wejrzenia? Na szczęście nie jest to postać typu "zabiłam wilkołaka i jest mi przykro", a zdecydowanie "zabiłam jednego wilkołaka, ale jeszcze pełno tego ścierwa łazi po ziemskim padole". Inne wampiry są również w porządku: Shane Brolly (lekko dekadencki, a jednocześnie totalny kutas Kraven) oraz Bill Nighy (wyniosły i potężny Viktor) grają bardzo fajnie. Aczkolwiek moją ulubioną postacią jest przywódca wilkołaków, Lucian (Michael Sheen) – imponująca kreacja, kradnie cały film. To właśnie z jego powodu obejrzałem pozostałe części "Underworld". Każda scena z jego udziałem to dla mnie prawdziwa uczta. Niestety Lucian utracił status głównego bohatera na rzecz zwykłego człowieka, Michaela. Scott Speedman zagrał czerstwego przedstawiciela ludzkiej rasy, który ogranicza się do zadawania pytań "What the fuck?!" Troszkę słabo. Oprócz wymienionych powyżej aktorów na ekranie pojawiają się jeszcze m.in.: Sophia Myles, Robbie Gee, Kevin Grevioux oraz Wentworth Miller, co na pewno ucieszy fanów "Prison Break".
źródło: http://movies.yahoo.com/
"Underworld" najbardziej lubię za zajebiście konsekwentny mroczny klimat, który uderza na początku i zostaje do samego końca. Do tego solidne aktorstwo (z momentami geniuszu) prawie całej obsady, dużo krwi, przemocy i efekty specjalne, które może nie są specjalnie porywające z dzisiejszej perspektywy, ale także nie wywołują uczucia zażenowania. W kategorii lekkostrawnego filmu rozrywkowego Wiseman i spółka osiągnęli niemal idealny poziom. Film ogląda się teraz tak samo fajnie, jak za pierwszym razem. Dlatego też pragnę uhonorować "Underworld" relatywnie wysoką oceną.
źródło: http://www.hotflick.net/
Ocena: 7/10.

środa, 2 stycznia 2013

"Palimpsest"

Projekt oglądania najchujowszych polskich produkcji zostaje tymczasowo zawieszony, gdyż udało mi się odnaleźć film, który bardzo chciałem obejrzeć, a nigdy wcześniej nie miałem okazji. "Palimpsest" w chwili wejścia na ekrany (2006) przeważnie chwalono. Niby nietypowy jak na polskie realia film, co więcej często określany jako thriller psychologiczny. Za reżyserię odpowiada Konrad Niewolski, twórca bardzo dobrej "Symetrii" oraz znacznie mniej udanego "Job". Chociaż muszę nadmienić, że ta druga produkcja ma wielu ortodoksyjnych fanów. Scenariusz napisał Igor Brejdygant, z którego warsztatem miałem okazję się zapoznać przy okazji serialu "Paradoks" (scenariusz + reżyseria). Na wstępie warto również wyjaśnić tytuł, gdyż nie każdy (a w zasadzie nie spodziewam się by ktokolwiek) wiedział co oznacza to pojęcie. Palimpsest to rękopis spisany na używanym już wcześniej materiale piśmiennym, z którego usunięto poprzedni tekst – mniej więcej taką definicję podają twórcy filmu na jego początku. Aczkolwiek warto również zauważyć, że w sensie przenośnym słowo "palimpsest" oznacza również wypowiedź wieloznaczną, o wielowarstwowej semantyce.
źródło: http://www.onet.pl/
Fabuła filmu obraca się wokół dosyć dziwnego zabójstwa policjanta Maćka Hajdziaka (Tomasz Sapryk). Zadanie rozwikłania zagadki dostaje przyjaciel ofiary, Marek Jeklewski (Andrzej Chyra). W przeszłości obu policjantów łączyła miłość do Hanny (Magdalena Cielecka), dlatego sprawa bardzo szybko nabiera osobistego charakteru. Chociaż Marek wolałby pracować samodzielnie Komendant (Henryk Talar) nakazuje mu współpracować z Tomkiem (Robert Gonera). Wraz z dwójką naszych bohaterów zagłębiamy się w brudne ulice pełne alkoholików, ćpunów i najgorszego rodzaju elementu. Starając się rozwikłać zagadkę śmierci przyjaciela Marek stopniowo zaczyna coraz bardziej pogrążać się we własnych problemach psychicznych.
źródło: http://spi.pl/
Konrad Niewolski zebrał całkiem niezłą ekipę. Oprócz wymienionych w opisie fabuły aktorów na ekranie pojawiają się m.in.: Adam Ferency, Grzegorz Warchoł, Arkadiusz Jakubik, Mirosław Zbrojewicz, czy też Jacek Braciak. Natłok gwiazd wcale nie przeszkadza w odbiorze fabuły, gdyż wymienieni powyżej grają najczęściej małe lub epizodyczne rólki. Trójka głównych wykonawców zrobiła na mnie duże wrażenie, ale największe brawa należą się Andrzejowi Chyrze. Niezwykle realistycznie wcielił się bowiem w postać mającą poważne problemy z własną psychiką, którą jedynie krok dzieli od upadku w bezdenną przepaść szaleństwa. Robert Gonera i Magdalena Cielecka dzielnie dotrzymują mu kroku prezentując naprawdę wysoki poziom aktorstwa. Również wykonawcy drugoplanowi nie zawodzą, dlatego może uznać "Palimpsest" za bardzo solidną produkcję pod tym względem.
źródło: http://spi.pl/
Jak na polskie realia "Palimpsest" może zrobić imponujące wrażenie, chociaż jest to film niezwykle kameralny. Konradowi Niewolskiemu udało się stworzyć niezwykle ciężki i gęsty klimat, który przypomina gorące i duszne powietrze tuż przed burzą. Bardzo mało scen dzieje się na zewnątrz lub w dzień – w zasadzie można policzyć je na palcach jednej ręki. Zdjęcia wnętrz natomiast robią ogromne wrażenie i doskonale tworzą zamierzony przez reżysera klimat. Bardzo mi się spodobała scena, w której Andrzej Chyra zbiera ciężki wpierdol od zakapiorów. Imponujący realizm! "Palimpsest" opiera się głównie na niedomówieniach. Przykładowo w trakcie filmu Marek kilkukrotnie usiłuje się gdzieś dodzwonić z automatu, ale nigdy mu się nie udaje. Do końca projekcji nie dowiadujemy się gdzie i po co dzwonił, a możemy się jedynie tego domyślać. Zakończenie filmu może wydawać się polskiemu widzowi, przyzwyczajonemu do banalnych finałów, co najmniej zaskakujące. Dla mnie niestety nie jest ono całkiem odkrywcze, gdyż od samego początku rozważałem dwie możliwości i okazało się trafiłem w zamysł Brejdyganta. Po obejrzeniu filmu na pewno będziecie mogli wskazać kilka innych produkcji, w których zastosowano podobne rozwiązania. Drugi, choć trochę mniej poważny, zarzut to czas trwania filmu. Konradowi Niewolskiemu starczyło inwencji jedynie na ponad 80 minut, a to jak dla mnie z deczka za krótko. Niemniej uważam "Palimpsest" za bardzo ciekawą produkcję i zachęcam do obejrzenia, chociaż nie jest to lekki i przyjemny film.
źródło: http://spi.pl/
Ocena: 6/10.