czwartek, 30 czerwca 2016

"Left Behind" (2014)



Co prawda we wstępie do recenzji "Gods of Egypt" napisałem, że ostatnie dokonania Nicolasa Cage’a nie wywołały u mnie nieodpartej chęci obejrzenia jakiejś produkcji z jego udziałem, ale los okazał się jak zwykle przewrotnym szydercą. Natknąłem się bowiem na zestawienie dotychczasowych, najgorszych filmów trwającej dekady i … volià: "Left Behind" zajęło zaszczytne drugie miejsce w tym wypełnionym wieczną chwałą rankingu. Ponadto dzieło wyreżyserowane przez Vica Armstronga (znanego raczej z wyczynów kaskaderskich niż kręcenia dobrych filmów) zalicza się do niezwykle rzadkiej kategorii, czyli chrześcijańskiego kina apokaliptycznego. Oczywiście nie pomyślcie przypadkiem, że scenariusz to oryginalny koncept twórców. "Left Behind" opiera się bowiem na pierwszej części bestsellerowego (to słowo już nic nie znaczy) cyklu pod tym samym tytułem, którego autorami są amerykański ewangelista Tim LaHaye oraz powieściopisarz Jerry B. Jenkins również pochodzący z USA (pełny tytuł pierwszej części to Left Behind: A Novel of the Earth's Last Days). Żadnego z szesnastu (sic!) tomów nie miałem okazji przeczytać, ale wyjątkowo mocno przemawia do mnie fakt, iż powieściowym Antychrystem jest Nicolae Carpathia, prezydent Rumunii. Warto również zauważyć, że jest to na tyle poczytna literatura (hajs się się musi zgadzać), iż nie po raz pierwszy podjęto próbę ekranizacji.
źródło: http://www.impawards.com
Wydaje mi się, że w zamyśle twórców "Left Behind" miało stanowić swego rodzaju delikatne wprowadzenie do całego cyklu filmów, dlatego też perełki z pierwszej części (czytałem streszczenie na Wiki) zostawiono na późniejsze, bardziej spektakularne odsłony. Główną bohaterką filmu jest przeciętna, amerykańska studentka Chloe (Cassi Thomson), która oczywiście reprezentuje ateistycznie opozycyjną postawę w stosunku do pogrążającej się w dewocji matki (Lea Thompson). Głowa rodziny, pilot samolotów pasażerskich, Rayford (Nicolas Cage), totalnie zlewa familijne problemy i mając w dupie nawet urodziny córki postanawia zaszaleć w Londynie z ponętną stewardessą (Nicky Whelan). Niestety ambitne i całkiem młodzieżowe plany zostają popsute przez niezwykle wydarzenie: otóż w jednej chwili na całym świecie znikają miliony ludzi!
źródło: http://www.leftbehindmovie.com
Przepraszam za spoiler, ale jestem zmuszony napisać, że w "Left Behind" do 32 minuty nie dzieje się kompletnie nic ciekawego, a potem … jest dokładnie tak samo. Do wspomnianego, przełomowego momentu film Armstronga to żenujące kino obyczajowe, które później zamienia się w żenujące i głupawe kino obyczajowo-katastroficzno-religijno-apokaliptyczne (im bliżej końca tym wątki religijno-apokaliptyczne zdecydowanie bardziej dominują nad resztą). Produkcja, która w zamierzeniu twórców miała chyba stanowić bezlitośnie srogi młot na bezbożników, masonów oraz pozostałe ateistyczne abominacje gatunku ludzkiego, z powodu ciężaru fabularnego może co najwyżej wywołać uczucie zażenowania. Wszelkie argumenty przemawiające za religią chrześcijańską jako jedynym antidotum na zepsucie i upadek moralności na świecie podano w tak niezwykle subtelny sposób, że od razu można się domyślić kto jest sponsorem produkcji. "Left Behind" można zatem uznać za 110-minutową reklamę amerykańskiej, zdecydowanie bardziej hardcorowej wersji chrześcijaństwa, w której bóg jest miłosierny wyłącznie dla swoich wyznawców, a na niewiernych zsyła wszystko co najgorsze, niczym w Starym Testamencie – wszędzie ruchawka, zniszczenie i pożoga. Tu nie ma miejsca na dialog między religiami. Czcisz Jahwe albo Allaha? W nagrodę za błędny wybór spędzisz resztę życia na ziemskim łez padole rządzonym przez namiestnika Lucypera!
źródło: http://www.leftbehindmovie.com
Mimo szczytnej idei krzewienia amerykańskiej wersji chrześcijaństwa na świecie na produkcję "Lef Behind" udało się zebrać jedynie 16 milionów USD (z czego podobno aż 3 miliony przeznaczono na gażę Nicolasa Cage’a). Czy z większym budżetem film oglądałoby się ciut lepiej? Myślę, że nie do końca, ale patrzenie na Baton Rouge (Luizjana) i Provo (Utah) udające Nowy Jork może Wam dać poważnie do myślenia. Wiele scen wygląda rodem jak z amerykańskiego serialu obyczajowego o raczej średnim budżecie, a lepsze efekty specjalne widziałem chyba w "Herkulesie" z Kevinem Sorbo. Jeszcze więcej scen nie ma żadnego sensu, a przecież nie jest to najdłuższy film w dziejach kinematografii i można było ten czas spożytkować znacznie lepiej. Wydaje się, iż jest to niemal idealny przykład doskonałego i kompletnego zespolenia ubóstwa fabularnego oraz produkcyjnego w jednym dziele. Chociaż z drugiej strony nie jeden polski reżyser zrobiłby nie jedną laskę za 16-milionowy budżet w USD…
źródło: http://www.leftbehindmovie.com
Pisząc o dokonaniach (takie duże słowo!) aktorskich miałem początkowo posłużyć się porównaniem do łowienia pereł w bezdennym i bezkresnym oceanie gówna. Jednakże wkrótce potem miałem flashback jakiejś randomowej sceny z filmu i stwierdziłem, że nie jest to zbyt adekwatne. Szukanie dobrego występu w "Left Behind" jest jak poławianie stolca w bezkresnym i bezdennym oceanie gówna – można, tylko w jakim celu? Napisanie, że Nicolas Cage zdecydowanie najlepiej wypada na tle reszty obsady to zakwalifikowanie pozostałych odtwórców do aktorskiej klasy C (w terminologii piłkarskiej, nie alfabetycznej). Oglądanie drewnianego warsztatu Cassi Thomson może powodować myśli samobójcze, a warto dodatkowo zauważyć, że dziewczyna pochłania sporo ekranowego czasu i wykazuje się niebywałymi wprost umiejętnościami. Całkiem neutralnie z kolei wypada Chad Michael Murray, wcielający się w sławnego dziennikarza Bucka Williamsa, ale co z tego skoro na drugim planie dzieją się najprawdziwsze dramaty. Abstrahując już od sztampowej do bólu konstrukcji postaci (karzeł nienawidzący ludzi, prawy muzułmanin, rozhisteryzowana narkomanka czy biznesmen nie dbający o relacje z dziećmi), poszczególne role zagrano tak wtórnie i manierycznie, że po prostu nadają się do podręcznika złej gry aktorskiej!
źródło: http://www.leftbehindmovie.com
Mimo fatalnej fabuły, nieudolnego wykonania, nachalnej ideologii oraz koszmarnej wręcz gry aktorskiej nie uważam jednakże by "Left Behind" zasłużyło na jedną gwiazdkę. Na swój kaprawy sposób w filmie Vica Armstronga można dostrzec bowiem ciągłość przyczyno-skutkową, a także fabularne następstwo zdarzeń (duże słowa, ale jednak!). Abstrahując od jakości można zatem przyjąć, że niektóre sceny układają się w mniej więcej logiczną i spójną całość. Niestety "Left Behind" nie należy do grona produkcji, które potrafią rozbawić widza swoją kompletną słabością, więc zdecydowanie odradzam projekcję. To naprawdę może zaboleć…
źródło: http://www.leftbehindmovie.com
Ocena: 2/10.

środa, 15 czerwca 2016

"Gods of Egypt"



Czasem po prostu muszę odpuścić sobie poważne kino stawiające ważne, egzystencjalne pytania. Wtenczas odczuwam nieodpartą potrzebę, aby poświęcić dwie godziny mojej egzystencji na tym ziemskim łez padole na kompletnie pozbawioną ambicji produkcję (oczywiście oprócz ambicji zarobienia jak największej ilości monet), która nie wniesie całkowicie nic do mojego życia. Dotychczas wielokrotnie tego rodzaju rozrywki dostarczał niezawodny i totalnie upadły Nicolas Cage. Niestety, gdy zapoznałem się z jego ostatnimi dokonaniami, żaden z filmów nie wywołał u mnie nieodpartej chęci projekcji. Co ja pocznę? - pomyślałem wówczas ze smutkiem, a jednocześnie znużony podróżą do kresu kinematograficznej chujni. I nagle, niczym prawdziwa iluminacja albo zjawa jakaś czy mara nocna, przed oczyma duszy mojej ukazał się epicki, ociekający złotem tytuł: "Gods of Egypt". Rzut oka na trailer wystarczył by zadać sobie zajebiście ważne, fundamentalne wręcz pytanie: czy dzieło Alexa Proyasa (m.in. "The Crow", "Dark City") da radę wyjść z 3/10?
źródło: http://www.impawards.com
Fabuła "Gods of Egypt" została oparta na starym, egipskim micie o walce Horusa z Setem. Oczywiście głównym bohaterem filmu uczyniono zwykłego śmiertelnika, o wdzięcznym imieniu Bek (Australijczyk Brenton Thwaites). Ów młodzian, zamieszkujący ze swoją ukochaną Zayą (Australijka Courtney Eaton), ma problem dotykający większości młodych ludzi: brak hajsu na lepszej jakości życie. Jednakże Bek nie jest w ciemię bity i potrafi wykorzystywać swoje nieprzeciętne złodziejskie talenty dla dobra związku. Tymczasem w Egipcie ma dojść do dobrej zmiany. Zmęczony sprawowaniem królewskiej władzy Ozyrys (Australijczyk Bryan Brown) postanawia przekazać koronę swemu pierworodnemu, Horusowi (Jaime Lannister Duńczyk Nikolaj Coster-Waldau). Wesołą ceremonię przerywa jednakże brutalny wjazd na kwadrat brata dotychczasowego władcy. Zamieszkujący do niedawna pustynię Set (Szkot Gerard "THIS IS SPARTA" Butler) wrócił z armią Nieskalanych, by przywrócić prawo i sprawiedliwość. W efekcie Ozyrys rozstaje się z życiem, a pozbawiony oczu Horus zostaje skazany na banicję.
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że "Gods of Egypt" niesie jakiś potencjał niezwykle interesującej egipskiej mitologii. W ostatnich latach doświadczyliśmy przecież srogiego zainteresowania religią oraz mitami antycznej Grecji – wspomnijmy choćby "Clash of the Titans", "Wrath of the Titans", "Immortals" czy "Herculesa" (chociaż każdy, kto w latach 90-tych oglądał namiętnie seriale Polsatu wie, że prawdziwym Herkulesem może być wyłącznie Kevin Sorbo). Popularność spora, hajs się pewnie zgadzał, więc czemu by nie odświeżyć trochę zapomnianego Egiptu? Przecież dwie dekady temu "Gwiezdne Wrota" (mówimy o filmie) czy "Mumia" rozpalały moją wyobraźnię! Niestety "Gods of Egypt" idealnie wprost wpisuje się konwencję totalnie wtórnego kina. Tak naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć niczego oryginalnego z filmu Proyasa. Bogowie transformują się w swoje zwierzęce wersje niczym Transformers, a bohaterowie łażą od jednej lokacji do drugiej, zaliczając kolejne etapy niczym w liniowej grze przygodowej. Swoją drogą ważna kwestia: Set nie zmienia się wcale w szakala, ponieważ to zwierzę je przypisane Anubisowi, lecz w nieokreślone zwierzątko określane jako sha. Poza tym nasz czarny charakter kolekcjonuje sobie potężne artefakty, wyłącznie dla egoistycznych celów tuningu własnej postaci. Nie muszę chyba dodawać, że końcowa forma Seta wygląda co najmniej komicznie?
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Na osobny akapit zasługują efekty specjalne. I to oczywiście nie dlatego, że są zajebiste lub urywają dupę, czego w sumie można oczekiwać po filmie, który ma 140 milionów USD budżetu. Dawno nie miałem wątpliwej przyjemności oglądać tak nużącego kolorowym przepychem, marnego i przepełnionego totalną sztucznością CGI. Tak naprawdę nie mam nic przeciwko kręceniu filmów w całości czy większej części przy użyciu komputerów, ponieważ coraz potężniejsze maszyny dają ogromne pole możliwości. Niemniej, gdy patrzę na produkcję za tak grube hajsy i widzę, że tło w ogóle nie przystaje do pierwszego planu, to chyba coś poszło bardzo nie tak. Dziwi mnie to niezmiernie tym bardziej, że przy produkcji "Gods of Egypt" zatrudniono rzeszę osób pracujących przy ostatnim "Mad Maxa" (tak, film kręcono w Australii, ponieważ Sahara wydawała się twórcom zbyt niebezpiecznym miejscem). Żeby przy ogromnym potencjale egipskiej mitologii nie potrafić stworzyć przyciągających uwagę efektów to już chyba naprawdę trzeba być pozbawionym wyobraźni. Jedyna postać, która wygląda naprawdę spoko to Anubis (podróżuje w fajny sposób), aczkolwiek trzeba przyznać, że jego królestwo dupy nie urywa…
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Jeśli zwróciliście uwagę, że wymieniałem narodowości poszczególnych aktorów to gratuluję spostrzegawczości. Oczywiście nie było to bezcelowe – zauważcie, że większość z nich wygląda raczej mało egipsko. Jednakże mimo zatrudnienia głównie aryjskiej obsady trudno wyróżnić "Gods of Egipt" pod względem aktorskim. Brenton Thwaites, wcielający się w Beka, jest tylko troszeczkę lepszy od przepełnionego miałkością głównego bohatera "Seventh Son". I chuj, że jest entuzjastycznym młodzieńcem, skoro w dupie mam los jego postaci. O wiele ciekawiej zapowiadały się przecież występy egipskich bogów! Jednakże Jaime Lannister Nikolaj Coster-Waldau o wiele więcej daje z siebie co tydzień w "Grze o tron", więc rola do szybkiego zapomnienia. Z kolei Gerard Butler wykreował wariację na temat złego wcielenia Leonidasa, któremu tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi (a tym bardziej dlaczego). Na drugim planie monety do emerytury postanowili sobie pozbierać Geoffrey Rush (Ra) oraz Bryan Brown – w obu przypadkach nic specjalnego. Na tytuł  najbardziej irytująco zagranej postaci zasłużył bezapelacyjnie Chadwick Boseman. Ziom, całkowicie nie ta konwencja – gdybym był na miejscu Seta, zostałbyś odpalony na samym początku. Kompletnie nieoczekiwanie o niebo lepiej jest w przypadku ról żeńskich. Co prawda Courtney Eaton udziela się może niespecjalnie dużo, ale za to Elodie Yung (Hathor) zaprezentowała się naprawdę znakomicie. Kto wie, może pewnego dnia pójdzie nawet ścieżką wytyczoną niedawno przez Alicię Vikander?
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Alex Proyas nie kręci filmów zbyt często, ale gdy oglądam produkcję pokroju "Gods of Egypt" to wydaje mi się, że mógłby przestać to robić bez żadnego uszczerbku dla kulturowego dziedzictwa ludzkości. Film totalnie wtórny, z wyjątkowo słabym CGI, a w dodatku nie przynoszący żadnej frajdy podczas seansu (z wyjątkiem małego promyczka w postaci Elodie Yung). Polecam wszystkim piewcom rzekomej doskonałości "Dark City": patrzcie dokąd dotarł wasz mistrz!
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Ocena: 3/10.

wtorek, 7 czerwca 2016

"Straight Outta Compton"



Fuck the police comin straight from the underground
A young nigga got it bad cause I’m brown
And not the other color so police think
They have the authority to kill a minority
(N.W.A. Fuck Tha Police)

Gdy byłem jeszcze w podstawówce, każdego dnia idąc i wracając ze szkoły, mijałem sporych rozmiarów napis EAZY-E zdobiący kotłownię nieopodal jednego z bloków pośród betonowej dżungli kieleckiego osiedla Na Stoku. Jakiś czas temu budynek przeszedł niestety swoistą rewitalizację, więc to proste i pozbawione finezji graffiti pozostało jedynie odległym wspomnieniem. Patrząc na napis zawsze zastanawiałem się kim jest Eazy-E, a musicie wiedzieć, że była to era tak zamierzchła, iż nie było możliwe sprawdzenie tego w Google. Wiedza przyszła dopiero wraz z późniejszą fascynacją rapem, a uściślając okresem wzmożonego zainteresowania gangsta rapem z Zachodniego Wybrzeża. Swoją drogą brawa dla autora wykonanie napisu niebieskim sprayem, który doskonale podkreślał przynależność rapera do gangu Crips. A po co o tym wszystkim dzisiaj wspominam? Otóż Eazy-E jest jednym z kluczowych bohaterów filmu "Straight Outta Compton", który opowiada burzliwe dzieje zespołu uznawanego za prekursorów gangsta rapu, czyli N.W.A. (Niggaz Wit Attitude).
źródło: http://www.impawards.com
Then I let the Alpine play, bumpin new shit by N.W.A.
It was “Gangsta Gangsta” at the top of the list
Then I played my old shit, it went something like this
(Eazy-E Boyz-N-The-Hood)

"Straight Outta Compton" wprowadza nas w mroczne zakamarki Los Angeles pogrążającego się w bezlitosnej wojnie gangów i narastającej brutalności LAPD wymierzonej głównie w przedstawicieli mniejszości. W tych niebezpiecznych czasach młodociany, ambitny przestępca Eazy-E (Jason Mitchell) poznaje utalentowanego DJ i producenta Dr. Dre (Corey Hawkins), który przeważnie gra do kotleta w lokalnym klubie. Przy pomocy równie utalentowanych kolegów takich jak Ice Cube (O’Shea Jackson Jr.), MC Ren (Aldis Hodges) czy DJ Yella (Neil Brown Jr.) oraz pieniądzom z nielegalnej działalności Eazy’ego chłopcy tworzą rapowy zespół N.W.A., który wkrótce osiąga niebywałą popularność w USA, a także otwiera całkowicie nową epokę w rapie. Jednakże, jak to zwykle bywa, wraz z oszałamiającym sukcesem zaczyna pojawiać się coraz więcej problemów, które coraz wyraźniej naruszają wewnętrzną spójność ekipy.
źródło: http://www.straightouttacompton.com
I used to know a bitch named Eric Wright
(Dr. Dre Bitches Ain't Shit)

Do "Straight Outta Compton" podchodziłem raczej z mieszanymi uczuciami, pamiętając ile bólu oraz męczarni przyniosło mi oglądanie rodzimej produkcji o jednym z najbardziej znanych polskich zespołów hip-hopowych (niesławne "Jesteś bogiem"). Jednakże reżyser F. Gary Gray to solidny fachman, mogący szczycić się całkiem niezłym dorobkiem (m.in.: "Piątek", "Desperatki", "Negocjator" czy "Prawo zemsty"). Niemniej już na wstępie należy zauważyć, że jego ostatnie dzieło nie może być traktowane jako kompendium wiedzy o N.W.A. W filmie pominięto lub zmieniono wiele istotnych szczegółów, które, przynajmniej dla mnie, mają spore znaczenie. Do najważniejszych z nich zaliczam kompletne pominięcie Arabian Prince'a, który we wczesnym etapie działalności był członkiem grupy oraz znaczące umniejszenie roli MC Rena. Kolejne zarzuty, jakie mogę postawić "Straight Outta Compton", to zbytnia epizodyczność w formie. Rozumiem, że akcja rozgrywa się na przestrzeni niemalże  dekady, ale wraz z bohaterami skaczemy od jednego kluczowego wydarzenia do drugiego i czasami odnosiłem wrażenie, że ktoś mniej obeznany z gangsta rapem może się w tym wszystkim pogubić (co wydaje się tym bardziej absurdalne, jeśli zdacie sobie sprawę ile czasu bohaterowie poświęcają na powtarzanie swoich ksywek i przybijanie piątek). To zawsze był spory problem w tego rodzaju kinie: chcemy pokazać zdecydowanie zbyt wiele w jak najkrótszym czasie.
źródło: http://www.straightouttacompton.com
Since Dre is a bitch pimp slap that hoe
(Eazy-E Wut Would You Do)

Po pierwszych, naprawdę brudnych scenach, w których Eazy-E próbuje dopiąć narko-transakcję z nieuczciwymi negrami, a LAPD robi naprawdę konkretny rozpierdol, miałem nadzieję, że reszta produkcji została nakręcona w podobnie mrocznym klimacie. Niestety "Straight Outta Compton" reprezentuje raczej sztampowe podejście do tematu, którego głównym celem jest zapewnienie wystarczającego poziomu rozrywki dla przeciętnego widza. W efekcie dostajemy więc obowiązkowe heheszki, szczyptę dramatu, dynamiczne pięcie się w górę oraz problemy związane z dotarciem na szczyty popularności. Z tego powodu znacznie spłycono motywacje niektórych bohaterów. Z filmu można zatem  wywnioskować, że Dr. Dre chciał mieć po prostu  święty spokój by skupić się wyłącznie na muzyce, chciwy Ice Cube miał wieczne problemy, ponieważ nie zgadzał mu się hajs, a Eazy-E był na tyle krótkowzroczny by nie dostrzec, iż został srogo wyruchany finansowo przez Jerry'ego Hellera (Paul Giamatti). Rozpad grupy został przedstawiony raczej słabo i tak naprawdę trudno dostrzec prawdziwe powody, dla których członkowie N.W.A opuszczali ekipę.
źródło: http://www.straightouttacompton.com
It's a case of divide-and-conquer
Cuz you let a Jew break up my crew
(Ice Cube No Vaseline)

Na odrębny akapit zasługuje jeden z mniej oczywistych bohaterów filmu, czyli twórczość zespołu. O wkładzie N.W.A. w rozwój nie tylko rapu, ale praktycznie całej amerykańskiej branży muzycznej można śmiało napisać nie jeden doktorat (dwa tytuły magistra już mam, więc wszystko przede mną). O ile nigdy nie uwierzę w lewackie pierdolenie, że Magik był głosem biednej i uciśnionej klasy robotniczej (a takie wnioski można wyciągnąć po przeczytaniu książki, na której oparto "Jesteś bogiem"), o tyle w 100% przyjmuję teksty N.W.A. o ciężkim życiu w Mieście Aniołów i brutalności LAPD. Macie wątpliwości? Sprawdźcie prawdziwe, szczere emocje i wkurwienie w utworach zespołu albo obejrzyjcie filmik z pobicia Rodneya Kinga przez policjantów. Naprawdę w filmie nie ma ani jednej sceny, w której LAPD przedstawione zostało w pozytywnym świetle. "Straight Outta Compton" pod względem muzycznym to prawdziwa uczta dla fanów rapu. Możemy bowiem zobaczyć jak doszło do nagrania takich hitów jak Boyz-N-The-Hood czy Nuthing But A G Thang albo obejrzeć popis djskich umiejętności Dr. Dre! Dodatkowo na drugim planie przewijają się wschodzące gwiazdy rapu, czyli Snoop Doggy Dogg oraz 2pac. Nie muszę chyba wymieniać ilu znakomitych utworów mamy okazję posłuchać w trakcie oglądania filmu?
źródło: http://www.straightouttacompton.com
Cuz you can't be Niggaz 4 Life crew
With a white Jew tellin' you what to do
(Ice Cube No Vaseline)

W kwestii aktorstwa nie uświadczymy lipy. Największe plusy zbierają O'Shea Jackson Jr. za znakomitą rolę Ice Cube'a (de facto jego ojca) z uwzględnieniem grymasu wiecznego wkurwienia oraz Jason Mitchell za niezwykle realistyczną kreację Eazy-E. Trochę mniej podszedł mi Corey Hawkins wcielający się w Dr. Dre (nie jest aż tak podobny jak jego poprzednicy), ale nie sposób nie docenić wysiłków tego chłopaka. Spore, i dodajmy pozytywne wrażenie, zrobił na mnie Paul Giamatti, wcielający się w Jerry’ego Hellera. Znakomicie zaprezentował się także R. Marcos Taylor – legendarny Suge Knight, którego podejście do rapowego biznesu cechowało się używaniem wyjątkowych i niepowtarzalnych metod (m.in. przy rozwiązywaniu kontraktów). Niestety "Straight Outta Compton" pod względem ról damskich nie wyróżnia się niczym niezwykłym. W świecie zdominowanym przez raperów i gangsterów kobiety pełnią raczej ozdobną rolę, niejednokrotnie ukazując swoje wdzięki (nie żebym specjalnie narzekał).
źródło: http://www.straightouttacompton.com
"Straight Outta Compton" to idealna pozycja dla początkujących graczy, którzy dopiero wchodzą do rap-gry. Gdyby tego rodzaju film powstał jakieś dziesięć czy piętnaście lat temu to zapewne zajarałbym się na maxa i dzisiaj wymieniałbym go jednym tchem wraz z resztą moich ulubionych produkcji. Niestety nie miałem tyle szczęścia co współczesne dzieciaki. Z pozycji człowieka nieuchronnie dążącego ku jesieni życia nie mogę w pełni cieszyć się "Straight Outta Compton", ponieważ bardzo rażą mnie zbyt oczywiste wady dzieła Graya. Trochę żałuję potencjału tego projektu, bo przy odrobinie szczęścia mogło być naprawdę dobrze.
źródło: http://www.straightouttacompton.com
Ocena: 6/10.