Czasem po prostu muszę odpuścić
sobie poważne kino stawiające ważne, egzystencjalne pytania. Wtenczas odczuwam
nieodpartą potrzebę, aby poświęcić dwie godziny mojej egzystencji na tym ziemskim
łez padole na kompletnie pozbawioną ambicji produkcję (oczywiście oprócz
ambicji zarobienia jak największej ilości monet), która nie wniesie całkowicie
nic do mojego życia. Dotychczas wielokrotnie tego rodzaju rozrywki dostarczał
niezawodny i totalnie upadły Nicolas Cage. Niestety, gdy zapoznałem się z jego
ostatnimi dokonaniami, żaden z filmów nie wywołał u mnie nieodpartej
chęci projekcji. Co ja pocznę? - pomyślałem wówczas ze smutkiem, a
jednocześnie znużony podróżą do kresu kinematograficznej chujni. I nagle,
niczym prawdziwa iluminacja albo zjawa jakaś czy mara nocna, przed oczyma
duszy mojej ukazał się epicki, ociekający złotem tytuł: "Gods of Egypt".
Rzut oka na trailer wystarczył by zadać sobie zajebiście ważne, fundamentalne
wręcz pytanie: czy dzieło Alexa Proyasa (m.in. "The Crow", "Dark City") da radę
wyjść z 3/10?
źródło: http://www.impawards.com |
Fabuła "Gods of Egypt" została
oparta na starym, egipskim micie o walce Horusa z Setem. Oczywiście głównym
bohaterem filmu uczyniono zwykłego śmiertelnika, o wdzięcznym imieniu Bek
(Australijczyk Brenton Thwaites). Ów młodzian, zamieszkujący ze swoją ukochaną
Zayą (Australijka Courtney Eaton), ma problem dotykający większości młodych
ludzi: brak hajsu na lepszej jakości życie. Jednakże Bek nie jest w ciemię bity
i potrafi wykorzystywać swoje nieprzeciętne złodziejskie talenty dla dobra
związku. Tymczasem w Egipcie ma dojść do dobrej zmiany. Zmęczony
sprawowaniem królewskiej władzy Ozyrys (Australijczyk Bryan Brown) postanawia
przekazać koronę swemu pierworodnemu, Horusowi (Jaime Lannister
Duńczyk Nikolaj Coster-Waldau). Wesołą ceremonię przerywa jednakże brutalny
wjazd na kwadrat brata dotychczasowego władcy. Zamieszkujący do niedawna
pustynię Set (Szkot Gerard "THIS IS SPARTA" Butler) wrócił z armią Nieskalanych, by
przywrócić prawo i sprawiedliwość. W efekcie Ozyrys rozstaje się z życiem, a
pozbawiony oczu Horus zostaje skazany na banicję.
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc. |
Na pierwszy rzut oka może się
wydawać, że "Gods of Egypt" niesie jakiś potencjał niezwykle interesującej
egipskiej mitologii. W ostatnich latach doświadczyliśmy przecież srogiego
zainteresowania religią oraz mitami antycznej Grecji – wspomnijmy choćby "Clash of the Titans", "Wrath of the Titans", "Immortals" czy "Herculesa" (chociaż każdy, kto
w latach 90-tych oglądał namiętnie seriale Polsatu wie, że prawdziwym
Herkulesem może być wyłącznie Kevin Sorbo). Popularność spora, hajs się pewnie
zgadzał, więc czemu by nie odświeżyć trochę zapomnianego Egiptu? Przecież dwie
dekady temu "Gwiezdne Wrota" (mówimy o filmie) czy "Mumia" rozpalały moją
wyobraźnię! Niestety "Gods of Egypt" idealnie wprost wpisuje się konwencję
totalnie wtórnego kina. Tak naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć niczego
oryginalnego z filmu Proyasa. Bogowie transformują się w swoje zwierzęce wersje
niczym Transformers, a bohaterowie łażą od jednej lokacji do drugiej,
zaliczając kolejne etapy niczym w liniowej grze przygodowej. Swoją drogą ważna
kwestia: Set nie zmienia się wcale w szakala, ponieważ to zwierzę je przypisane
Anubisowi, lecz w nieokreślone zwierzątko określane jako sha. Poza tym nasz czarny charakter kolekcjonuje sobie potężne
artefakty, wyłącznie dla egoistycznych celów tuningu własnej postaci. Nie muszę
chyba dodawać, że końcowa forma Seta wygląda co najmniej komicznie?
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc. |
Na osobny akapit zasługują efekty
specjalne. I to oczywiście nie dlatego, że są zajebiste lub urywają dupę, czego
w sumie można oczekiwać po filmie, który ma 140 milionów USD budżetu. Dawno nie
miałem wątpliwej przyjemności oglądać tak nużącego kolorowym przepychem,
marnego i przepełnionego totalną sztucznością CGI. Tak naprawdę nie mam nic
przeciwko kręceniu filmów w całości czy większej części przy użyciu komputerów,
ponieważ coraz potężniejsze maszyny dają ogromne pole możliwości. Niemniej, gdy
patrzę na produkcję za tak grube hajsy i widzę, że tło w ogóle nie przystaje do
pierwszego planu, to chyba coś poszło bardzo nie tak. Dziwi mnie to niezmiernie
tym bardziej, że przy produkcji "Gods of Egypt" zatrudniono rzeszę osób
pracujących przy ostatnim "Mad Maxa" (tak, film kręcono w Australii, ponieważ
Sahara wydawała się twórcom zbyt niebezpiecznym miejscem). Żeby przy ogromnym
potencjale egipskiej mitologii nie potrafić stworzyć przyciągających uwagę
efektów to już chyba naprawdę trzeba być pozbawionym wyobraźni. Jedyna postać,
która wygląda naprawdę spoko to Anubis (podróżuje w fajny sposób), aczkolwiek
trzeba przyznać, że jego królestwo dupy nie urywa…
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc. |
Jeśli zwróciliście uwagę, że
wymieniałem narodowości poszczególnych aktorów to gratuluję spostrzegawczości.
Oczywiście nie było to bezcelowe – zauważcie, że większość z nich wygląda
raczej mało egipsko. Jednakże mimo zatrudnienia głównie aryjskiej obsady trudno
wyróżnić "Gods of Egipt" pod względem aktorskim. Brenton Thwaites, wcielający
się w Beka, jest tylko troszeczkę lepszy od przepełnionego miałkością głównego
bohatera "Seventh Son". I chuj, że jest entuzjastycznym młodzieńcem, skoro w
dupie mam los jego postaci. O wiele ciekawiej zapowiadały się przecież występy
egipskich bogów! Jednakże Jaime Lannister Nikolaj Coster-Waldau o
wiele więcej daje z siebie co tydzień w "Grze o tron", więc rola do szybkiego
zapomnienia. Z kolei Gerard Butler wykreował wariację na temat złego wcielenia
Leonidasa, któremu tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi (a tym bardziej
dlaczego). Na drugim planie monety do emerytury postanowili sobie pozbierać
Geoffrey Rush (Ra) oraz Bryan Brown – w obu przypadkach nic specjalnego. Na
tytuł najbardziej irytująco zagranej
postaci zasłużył bezapelacyjnie Chadwick Boseman. Ziom, całkowicie nie ta
konwencja – gdybym był na miejscu Seta, zostałbyś odpalony na samym początku. Kompletnie
nieoczekiwanie o niebo lepiej jest w przypadku ról żeńskich. Co prawda Courtney
Eaton udziela się może niespecjalnie dużo, ale za to Elodie Yung (Hathor)
zaprezentowała się naprawdę znakomicie. Kto wie, może pewnego dnia pójdzie
nawet ścieżką wytyczoną niedawno przez Alicię Vikander?
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc. |
Alex Proyas nie kręci filmów zbyt
często, ale gdy oglądam produkcję pokroju "Gods of Egypt" to wydaje mi się, że
mógłby przestać to robić bez żadnego uszczerbku dla kulturowego dziedzictwa
ludzkości. Film totalnie wtórny, z wyjątkowo słabym CGI, a w dodatku nie
przynoszący żadnej frajdy podczas seansu (z wyjątkiem małego promyczka w
postaci Elodie Yung). Polecam wszystkim piewcom rzekomej doskonałości "Dark City": patrzcie dokąd dotarł wasz mistrz!
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc. |
Ocena: 3/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz