środa, 15 czerwca 2016

"Gods of Egypt"



Czasem po prostu muszę odpuścić sobie poważne kino stawiające ważne, egzystencjalne pytania. Wtenczas odczuwam nieodpartą potrzebę, aby poświęcić dwie godziny mojej egzystencji na tym ziemskim łez padole na kompletnie pozbawioną ambicji produkcję (oczywiście oprócz ambicji zarobienia jak największej ilości monet), która nie wniesie całkowicie nic do mojego życia. Dotychczas wielokrotnie tego rodzaju rozrywki dostarczał niezawodny i totalnie upadły Nicolas Cage. Niestety, gdy zapoznałem się z jego ostatnimi dokonaniami, żaden z filmów nie wywołał u mnie nieodpartej chęci projekcji. Co ja pocznę? - pomyślałem wówczas ze smutkiem, a jednocześnie znużony podróżą do kresu kinematograficznej chujni. I nagle, niczym prawdziwa iluminacja albo zjawa jakaś czy mara nocna, przed oczyma duszy mojej ukazał się epicki, ociekający złotem tytuł: "Gods of Egypt". Rzut oka na trailer wystarczył by zadać sobie zajebiście ważne, fundamentalne wręcz pytanie: czy dzieło Alexa Proyasa (m.in. "The Crow", "Dark City") da radę wyjść z 3/10?
źródło: http://www.impawards.com
Fabuła "Gods of Egypt" została oparta na starym, egipskim micie o walce Horusa z Setem. Oczywiście głównym bohaterem filmu uczyniono zwykłego śmiertelnika, o wdzięcznym imieniu Bek (Australijczyk Brenton Thwaites). Ów młodzian, zamieszkujący ze swoją ukochaną Zayą (Australijka Courtney Eaton), ma problem dotykający większości młodych ludzi: brak hajsu na lepszej jakości życie. Jednakże Bek nie jest w ciemię bity i potrafi wykorzystywać swoje nieprzeciętne złodziejskie talenty dla dobra związku. Tymczasem w Egipcie ma dojść do dobrej zmiany. Zmęczony sprawowaniem królewskiej władzy Ozyrys (Australijczyk Bryan Brown) postanawia przekazać koronę swemu pierworodnemu, Horusowi (Jaime Lannister Duńczyk Nikolaj Coster-Waldau). Wesołą ceremonię przerywa jednakże brutalny wjazd na kwadrat brata dotychczasowego władcy. Zamieszkujący do niedawna pustynię Set (Szkot Gerard "THIS IS SPARTA" Butler) wrócił z armią Nieskalanych, by przywrócić prawo i sprawiedliwość. W efekcie Ozyrys rozstaje się z życiem, a pozbawiony oczu Horus zostaje skazany na banicję.
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że "Gods of Egypt" niesie jakiś potencjał niezwykle interesującej egipskiej mitologii. W ostatnich latach doświadczyliśmy przecież srogiego zainteresowania religią oraz mitami antycznej Grecji – wspomnijmy choćby "Clash of the Titans", "Wrath of the Titans", "Immortals" czy "Herculesa" (chociaż każdy, kto w latach 90-tych oglądał namiętnie seriale Polsatu wie, że prawdziwym Herkulesem może być wyłącznie Kevin Sorbo). Popularność spora, hajs się pewnie zgadzał, więc czemu by nie odświeżyć trochę zapomnianego Egiptu? Przecież dwie dekady temu "Gwiezdne Wrota" (mówimy o filmie) czy "Mumia" rozpalały moją wyobraźnię! Niestety "Gods of Egypt" idealnie wprost wpisuje się konwencję totalnie wtórnego kina. Tak naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć niczego oryginalnego z filmu Proyasa. Bogowie transformują się w swoje zwierzęce wersje niczym Transformers, a bohaterowie łażą od jednej lokacji do drugiej, zaliczając kolejne etapy niczym w liniowej grze przygodowej. Swoją drogą ważna kwestia: Set nie zmienia się wcale w szakala, ponieważ to zwierzę je przypisane Anubisowi, lecz w nieokreślone zwierzątko określane jako sha. Poza tym nasz czarny charakter kolekcjonuje sobie potężne artefakty, wyłącznie dla egoistycznych celów tuningu własnej postaci. Nie muszę chyba dodawać, że końcowa forma Seta wygląda co najmniej komicznie?
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Na osobny akapit zasługują efekty specjalne. I to oczywiście nie dlatego, że są zajebiste lub urywają dupę, czego w sumie można oczekiwać po filmie, który ma 140 milionów USD budżetu. Dawno nie miałem wątpliwej przyjemności oglądać tak nużącego kolorowym przepychem, marnego i przepełnionego totalną sztucznością CGI. Tak naprawdę nie mam nic przeciwko kręceniu filmów w całości czy większej części przy użyciu komputerów, ponieważ coraz potężniejsze maszyny dają ogromne pole możliwości. Niemniej, gdy patrzę na produkcję za tak grube hajsy i widzę, że tło w ogóle nie przystaje do pierwszego planu, to chyba coś poszło bardzo nie tak. Dziwi mnie to niezmiernie tym bardziej, że przy produkcji "Gods of Egypt" zatrudniono rzeszę osób pracujących przy ostatnim "Mad Maxa" (tak, film kręcono w Australii, ponieważ Sahara wydawała się twórcom zbyt niebezpiecznym miejscem). Żeby przy ogromnym potencjale egipskiej mitologii nie potrafić stworzyć przyciągających uwagę efektów to już chyba naprawdę trzeba być pozbawionym wyobraźni. Jedyna postać, która wygląda naprawdę spoko to Anubis (podróżuje w fajny sposób), aczkolwiek trzeba przyznać, że jego królestwo dupy nie urywa…
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Jeśli zwróciliście uwagę, że wymieniałem narodowości poszczególnych aktorów to gratuluję spostrzegawczości. Oczywiście nie było to bezcelowe – zauważcie, że większość z nich wygląda raczej mało egipsko. Jednakże mimo zatrudnienia głównie aryjskiej obsady trudno wyróżnić "Gods of Egipt" pod względem aktorskim. Brenton Thwaites, wcielający się w Beka, jest tylko troszeczkę lepszy od przepełnionego miałkością głównego bohatera "Seventh Son". I chuj, że jest entuzjastycznym młodzieńcem, skoro w dupie mam los jego postaci. O wiele ciekawiej zapowiadały się przecież występy egipskich bogów! Jednakże Jaime Lannister Nikolaj Coster-Waldau o wiele więcej daje z siebie co tydzień w "Grze o tron", więc rola do szybkiego zapomnienia. Z kolei Gerard Butler wykreował wariację na temat złego wcielenia Leonidasa, któremu tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi (a tym bardziej dlaczego). Na drugim planie monety do emerytury postanowili sobie pozbierać Geoffrey Rush (Ra) oraz Bryan Brown – w obu przypadkach nic specjalnego. Na tytuł  najbardziej irytująco zagranej postaci zasłużył bezapelacyjnie Chadwick Boseman. Ziom, całkowicie nie ta konwencja – gdybym był na miejscu Seta, zostałbyś odpalony na samym początku. Kompletnie nieoczekiwanie o niebo lepiej jest w przypadku ról żeńskich. Co prawda Courtney Eaton udziela się może niespecjalnie dużo, ale za to Elodie Yung (Hathor) zaprezentowała się naprawdę znakomicie. Kto wie, może pewnego dnia pójdzie nawet ścieżką wytyczoną niedawno przez Alicię Vikander?
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Alex Proyas nie kręci filmów zbyt często, ale gdy oglądam produkcję pokroju "Gods of Egypt" to wydaje mi się, że mógłby przestać to robić bez żadnego uszczerbku dla kulturowego dziedzictwa ludzkości. Film totalnie wtórny, z wyjątkowo słabym CGI, a w dodatku nie przynoszący żadnej frajdy podczas seansu (z wyjątkiem małego promyczka w postaci Elodie Yung). Polecam wszystkim piewcom rzekomej doskonałości "Dark City": patrzcie dokąd dotarł wasz mistrz!
©2016 Lions Gate Entertainment, Inc.
Ocena: 3/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz