piątek, 26 czerwca 2015

"Last Knights"



Naprawdę nie jestem w stanie udzielić rzeczowej odpowiedzi na pytanie jakie motywy skłoniły mnie do obejrzenia "Last Knights" (a przecież już plakat zapowiada chujowiznę totalną). Z całą pewnością nie był to trailer, który kiedyś przypadkowo obejrzałem na YouTube (z wyraźnym naciskiem na przypadkowo). Generalnie już wtedy miałem koncepcję tego filmu i doskonale wiedziałem czego mogę oczekiwać po seansie. Nie było to również pragnienie obejrzenia wyjątkowo chujowej produkcji, a następnie ulżenia psychice hejterską recenzją, gdyż stworzony z wtórności "Seventh Son" zaspokoił moje potrzeby na dłuższy czas. Do projekcji nie zachęcał również Clive Owen, który w trailerze wyglądał, jakby powtórnie borykał się permanentnym zatwierdzeniem z czasów "Króla Artura" ani Morgan Freeman, któremu od jakiegoś czasu musi się mocno nie zgadzać hajs, ponieważ wyraźnie zarzucił granie w sensowych filmach. Dlaczego zatem poświęciłem cenny czas na "Last Knights"? Do końca życia będę szukał odpowiedzi na to pytanie…
źródło: http://www.impawards.com
W prawie idealistycznej wersji późnego średniowiecza, gdzie rasa człowieka ani tym bardziej jego religia nie ma żadnego znaczenia (sic! – realizm tak bardzo), powstało potężne imperium – de facto nie wiadomo czy poza nim istnieje cokolwiek. Ostoją rządów Imperatora (Peyman Moaadi) stali się możni, którzy poszerzając granice państwa jednocześnie skutecznie zwalczają wszelkie wewnętrzne ruchawki w poszczególnych prowincjach. Jednakże pomiędzy dumnymi szlachcicami a administracją centralną dochodzi do wyraźnej i dosyć brutalnej różnicy zdań. W efekcie niefortunnej wymiany poglądów lord Bartok (Morgan Freeman) zostaje skazany na śmierć, a wierny dowódca jego wojsk Raiden (Clive Owen) poprzysięga krwawą zemstę w imię honoru swojego pana. Niemniej szlachetne przedsięwzięcie rozpoczyna od zostania typowym barowym ochlejmordą (niemal jak James Bond w "Skyfall") oraz kurwiarzem – gdyby Raiden umiał jeszcze opisać swoje przygody w stolicy śmiało można by nazwać go Charlesem Bukowskim wyimaginowanego średniowiecza.
źródło: http://www.fandango.com
Jak łatwo zauważy każdy średnio ogarnięty kinoman "Last Knights" to kolejna wariacja na temat "47 Roninów", co swoją drogą wydaje się być jednocześnie dziwne i nudne, gdyż w 2013 roku nakręcono przecież kolejną wersję z Keanu Reevesem. Tym razem zamiast Japonii otrzymaliśmy quasi-średniowiecze, co wydaje się jeszcze dziwniejsze, ponieważ na stolcu reżyserskim osadzony został no-name’owy reżyser z Kraju Kwitnącej Wiśni – Kazuaki Kiriya. Jednakże nawet w tejże niemal baśniowej, politycznie poprawnej krainie, gdzie rasa i religia nie są powodem do dyskryminacji, czarnoskórzy bohaterowie giną najsampierw. Cóż za niefortunny zbieg okoliczności! Świat przedstawiony w filmie nie wyróżnia się w sumie niczym oryginalnym – ot tutaj prowincja i twarda walka o granice imperium, a tam przeżarta biurokracją i zepsuciem stolica; mądry i sprawiedliwy cesarz vs. skorumpowani i bezduszni urzędnicy. Na pewno na mały plus można zaliczyć dosyć ładne zimowe krajobrazy Czech, aczkolwiek zbyt często zostały popsute nachalnym CGI. Fabularnie jest oczywiście nad wyraz sztampowo – wszyscy znamy historię 47 roninów walczących o przywrócenie honoru swojego pana, więc w sumie trudno oczekiwać jakichkolwiek większych zaskoczeń. Niemniej z tego właśnie powodu nieoczekiwany twist wydaje się oczywisty jak kolejny sezon Ekstraklasy bez klubów z polskiego Detroit.
źródło: http://www.fandango.com
Osłodą tejże opowieści o honorze, lojalności oraz bezgranicznym oddaniu mogły być oczywiście doskonale nakręcone walki oraz sceny batalistyczne (których de facto nie ma). Niestety od jakiegoś czasu sceny akcji w tego rodzaju produkcjach najzwyczajniej w świecie mnie kompletnie nużą. Pod tym względem "Last Knights" nie wyróżnia się w żaden sposób: ani przemocą ani choreografią. Nuda, nuda, nuda! Warto podkreślić również, że drużyna Raidena została sklecona w niezwykle schematyczny sposób. Lider, mimo że przez ponad rok chlał dzień w dzień w lokalnej mordowni, to oczywiście absolutny über pro broni białej, młócący przeciwników jak kombajn zboże. Porucznik Cortez (Cliff Curtis) to wierny towarzysz i chociaż nie zasłużył jeszcze na status über pro to jest na dobrej drodze by do niego aspirować. Resztę teamu wypełniają oczywiście typowe postacie: mistrz łuku, mistrz zasadzki, silnoręcy od napierdalana ciężką bronią oraz rzesza no-name’owych statystów, których los i tak nikogo nie obchodzi. W zasadzie jedyną innowacją w filmie jest magiczna brama w rezydencji Gezza Motta (Aksel Hennie), która z nieznanych (i oczywiście nie wyjaśnionych w filmie przyczyn) ma powstrzymać każdy szturm. Naprawdę, nie pytajcie dlaczego…
źródło: http://www.fandango.com
Jeśli chodzi o aktorstwo to jest dokładnie tak jak się spodziewałem. Jak już wspominałem we wstępie nietęga mina Clive’a Owena sugeruje kolejną, ociekającą patosem, bezlitosną walkę z pełnym zatwardzeniem. Morgan Freeman, który widocznie na starość wpadł w poważne tarapaty finansowe (albo chce zapewnić godną egzystencję swoim bliskim) po raz kolejny całkowicie przeszedł obok filmu, grając ponownie samego siebie. Na pochwały nie zasłużył również Cliff Curtis, wcielający w porucznika Semper Fidelis Corteza, ponieważ nie wyróżnił się niczym szczególnym na ekranie. Szczerze powiedziawszy to z no-name’owej bandy Raidena nie zapamiętałem nikogo więcej, więc na tym zakończymy. Aksel Hennie, wcielający się w antagonistę, także nie zrobił jakiejś wyjątkowo dobrej roboty, ale z powodu solidności występu trudno hejtować jego kreację. Z pewnością na jedyne aktorskie propsy za "Last Knights" zasłużył Peyman Moaadi. Moim zdaniem w roli Imperatora z wiecznie marsową miną wypadł znakomicie i naprawdę trudno nie docenić majestatu bijącego od jego postaci.
źródło: http://www.fandango.com
"Last Knights" to kolejny, obok "Seventh Son", kompletnie niepotrzebny film, opierający się głównie na kompletnej wtórności (oczywiście z wyjątkiem magicznej bramy, która powstrzyma każdy szturm). Produkcja Kazuaki Kiriya jest tak słaba, że nawet nikt nie wymyślił dla niej polskiego tytułu! Naprawdę nie warto marnować cennego czasu na to gówno, więc gdyby naszła Was kiedykolwiek ochota na obejrzenie "Last Knights" to szczerze polecam zrobić coś bardziej pożytecznego zamiast seansu: rozwiązać sudoku, wyprodukować w domu trochę metamfetaminy albo nawet ulepić kałwana. Naprawdę.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 3/10.

piątek, 12 czerwca 2015

"Dazed and Confused" ("Uczniowska Balanga")



Nie będę ukrywał, że "Dazed and Confused" to jeden z najważniejszych filmów, jakie obejrzałem w swoim żywocie na tym marnym łez padole. Długo zastanawiałem się czy spróbować napisać recenzję tegoż arcydzieła wyreżyserowanego przez Richarda Linklatera. Obawiałem się bowiem, iż nie będę w stanie wystarczająco dobrze przedstawić mistrzowskiego, a jednocześnie niezwykle nostalgicznego klimatu filmu. Jednakże, ponieważ w dalszym ciągu znajduję się pod silnym wpływem "Zapisków z 1001 nocy" (szczególnie polecam inspirujący do działania wers: tysiąc szans, nie miej boja, odwaga to nie wada) to postanowiłem skorzystać z rady Leszka i jednak spróbować stworzyć kolejny krok na drodze ku nieśmiertelności. Mam świadomość, że polski tytuł filmu ("Uczniowska balanga" – for fuck sake, really?) może skutecznie dyskwalifikować produkcję Linklatera, przyczepiając jej łatkę typowej, głupawej komedyjki przeznaczonej dla średnio inteligentnych nastolatków. Nic bardziej mylnego! Jest to po prostu kolejny przejaw ignorancji w tłumaczeniu, ponieważ oryginalny tytuł nawiązuje do piosenki Led Zeppelin, a polscy tłumacze wyraźnie poszli na łatwiznę.
źródło: http://www.impawards.com
Cała akcja "Dazed and Confused" rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu godzin ostatniego dnia roku szkolnego w maju 1976 roku. Uczniowie lokalnego high school w Austin przygotowują się do wieńczącego całoroczny trud epickiego melanżu organizowanego przez Pickforda (Shawn Andrews). Niestety wskutek splotu niefortunnych zdarzeń impreza zostaje odwołana, ale młodzież przecież nie lubi się nudzić, więc wkrótce powstaje alternatywny plan imprezowy. W niejako drugim wątku skupiamy się natomiast na przygodach freshmana Mitcha (Wiley Wiggins), który dzięki uprzejmości Pinka (Jason London), niepokornego quaterbacka licealnej drużyny futbolowej, ma okazję zakosztować prawdziwego imprezowego życia wraz ze starszymi kolegami i koleżankami.
źródło: http://www.hollywood.com
Na pierwszy rzut oka "Dazed and Confused" może wydawać się zwyczajną komedią dla nastolatków, jakich nakręcono już miliony. Dlaczego zatem film, którego co najmniej 90% akcji obraca się wokół picia browarów i palenia jointów, jest w moim odczuciu tak wyjątkowy? Otóż Richardowi Linklaterowi udało się bezbłędnie przenieść na taśmę filmową nie tylko niezwykle ulotny klimat połowy lat 70-tych ubiegłego stulecia, ale także jeszcze bardziej unikalny nastrój początku wakacji, który wszyscy doskonale znamy z licealnych czasów (lub też z technikum – pozdro Grażka!). Pod względem reżyser "Boyhood" bezapelacyjnie osiągnął mistrzostwo świata, a może nawet kosmosu! Klimat "Uczniowskiej balangi" (jakiż ten tytuł jest słaby, ja pierdolę!) udziela się na tyle mocno, że od razu mamy ochotę otworzyć piwerko i skręcić sobie tłustego blanta z najlepszego towaru prostu z gorącego Meksyku. Z tego powodu "Dazed and Confused" nie mogę z czystym sercem polecić osobom będącym na narko-odwyku lub które dopiero co wszyły esperal. Wracając jednakże do meritum należy zauważyć, że Linklater wypełnił swoją produkcję hektolitrami młodzieńczego hedonizmu, który może (a w sumie nawet powinien!) udzielić każdemu widzowi. Oczywiście, mamy do czynienia ze specyficzną konwencją amerykańskiego high school oraz dziwnymi tradycjami, które nie każdy w Polszy może kupić, ale klimat filmu po prostu powalił mnie na kolana jak 0.7 wypite z gwinta na raz, gdy na dworze panuje temperatura 40 stopni w cieniu.
źródło: http://www.hollywood.com
Znakomity klimat filmu dobitnie podkreśla wprost wybornie dobrana ścieżka dźwiękowa: Aerosmith, Deep Purple, Alice Cooper, Bob Dylan, Black Sabbath, ZZ Top, KISS, Seals & Crofts, Lynyrd Skynard – to imponująca wyliczanka tych najbardziej znanych. Chociaż zgromadzenie tychże utworów pochłonęło znaczną część budżetu filmu to uważam, że są one warte każdej wydanej monety. Imponująco trafne wybory! Jak już wspominałem powyżej fabuła "Dazed and Confused" obraca wokół palenia jointów, spożywania ogromnych ilości piwerek oraz bezcelowego, wakacyjnego snucia się wśród miasta świateł, za którym chyba tęsknię obecnie najbardziej (jak dobitnie zauważył Sokół z WWO: już nie te czasy, kiedy piwo o tej porze w nocnym u sprzedawcy się kreśliło, się porobiło). Naprawdę wiele oddałbym by móc ponownie cieszyć się specyficznym nastrojem początku wakacji i szlajać bezcelowo po mieście od parasoli do pleneru. "Dazed and Confused" wywołuje u mnie zawsze nostalgię za tamtymi czasami, kiedy jeszcze mieliśmy paszporty do młodości takie radosne. Richard Linklater zapragnął odtworzyć klimat swojej młodości i zrobił to po prostu bezbłędnie. Chciałbym kiedyś pochwalić się podobnym osiągnięciem, ale póki co zostają mi jedynie marzenia. Warto także zwrócić uwagę na dialogi, podszyte niekiedy głębszą refleksją. Jeśli miałbym stworzyć ranking moich trzech ulubionych kwestii to zestawienie prezentowałoby się następująco:
  • legendarne all right, all right, all right Woodersona,
  • komentarz Woodersona odnośnie dziewczyn z liceum: That's what I love about these high school girls, man. I get older, they stay the same age,
  • krótki monolog Dawsona wygłoszony na futbolowym boisku.
źródło: http://www.hollywood.com
Podobnie jak ścieżka dźwiękowa aktorstwo wypada równie bezbłędnie. Jason London, wcielający się Pinka, zrobił świetną robotę – od razu polubiłem tego sympatycznego quaterbacka, który nie okazał się fiutem dla młodszych kolegów (i ja podobnie, będąc licealnym freshmanem w IV LO przypadkowo poznałem seniorów, a raczej seniorki, które były w pytę bardzo - wielkie pozdro za ówczesną pomoc!). Mogę jedynie wyrazić ubolewanie, że jego późniejsza kariera aktorska potoczyła się raczej mocno średnio (niestety to zjawisko dotknęło wielu aktorów z "Dazed and Confused" – smuteczek bardzo). Na równie wielkie propsy zasłużyli Shawn Andrews, grający zawsze wyluzowanego Pickforda, Sasha Jenson (Dawson) oraz Rory Cochrane (Slater). Zajebiście fajną kreację bez cienia lipy stworzył także młodociany Wiley Wiggins (freshman Mitch). Jeśli chodzi o płeć piękną to warto wyróżnić Joey Lauren Adams (Simone), Milę Jovovich (Michelle), Marissę Ribisi (Cyntia) aczkolwiek największy szacunek należy się Michelle Burke za fantastyczną wprost role Jodi. Nie zapominajmy także o dwójce sympatycznych nerdów, będących stale w tle głównej akcji: Adam Goldberg (Mike) i Anthony Rapp (Tony). Chociaż na drugim planie pojawia się m.in. Ben Affleck oraz Nicky Katt to jednakże jeden człowiek ukradł dla siebie cały film. Debiutujący na dużym ekranie Matthew McConaughey wykreował Woodersona na jedną z moich ulubionych postaci w dziejach kinematografii, którą zawsze będę kojarzył z legendarnym tekstem all right, all right, all right, ciekawą uwagą odnośnie dziewczyn z liceum oraz epickim przywitaniem z Dawsonem. Jeśli ktoś zaczyna karierę filmową w tak epicki sposób to wiadomo, że prędzej czy później dostanie Oscara.
źródło: http://www.hollywood.com
"Dazed and Confused" to znakomita, nostalgiczna podróż do połowy lat 70-tych ubiegłego stulecia. Chociaż film Linklatera dotyczy uczniów high school w Austin to jednak w trakcie projekcji dostarcza uniwersalnych wspomnień o wesołych i beztroskich czasach licealnych wakacji, gdy wszystko było o wiele prostsze niż obecnie, a znalezienie hajsu na pyszne, zimne piwerko lub sytego jointa były jedynymi zmartwieniami zaprzątającymi umysł. Już niedługo wakacje (hahaha, śmieszny żart – dla kogo kogo, dla tego kogo), więc jeśli macie ochotę przypomnieć sobie jak to kiedyś wyglądało to nie znajdziecie lepszej pozycji. Absolutne arcydzieło i wieczne propsy dla Richarda Linklatera!
źródło: http://www.hollywood.com
Ocena: 10/10.

niedziela, 7 czerwca 2015

"Kung Fury"



Po kolejnym fantastycznym weekendzie, w trakcie którego nastąpiło kompletne oderwanie od szarej rzeczywistości (lub jak to ładnie określono w Oblivionie – stark reality), wracamy do smutnej prozy życia. Dzisiaj na warsztacie wylądowało, kolejne po "Veronice Mars", cudowne dziecko Kickstartera, czyli owiany legendą "Kung Fury". Dlaczegóż owiany legendą spytać możecie? Otóż najlepszą odpowiedzią na to pytanie, a jednocześnie rekomendacją do obejrzenia filmu Davida Sandberga jest sprawdzenie oficjalnego trailera oraz mistrzowskiej piosenki True Survivor wykonywanej przez Davida Hasselhoffa, która promuje tenże ambitny projekt. Tak doskonałego trailera nie widziałem od czasów "Grindhouse" i pierwszego "Machete"! Co ciekawe film jest dostępny bezpłatnie na YouTube i trwa jedynie 30 minut, więc jeśli nie mieliście okazji zapoznać się z nim wcześniej to rekomenduję krótki seans przed czytaniem recenzji.
źródło: http://www.kungfury.com/
Ponieważ "Kung Fury" jest oczywistym hołdem złożonym kinematografii lat 80-tych ubiegłego stulecia akcja filmu mogła rozgrywać się tylko i wyłącznie w Miami roku pańskiego 1985. Tytułowy bohater (David Sandberg) to gliniarz, który pod wpływem szoku po stracie partnera nieoczekiwanie został mistrzem kung-fu. Nie trzeba chyba dodawać, że Kung jest oczywiście über pro w swoim rzemiośle i bezwzględnie zwalcza przestępczość w gorącym mieście. Po serii niefortunnych wydarzeń (efektem epickiej walki z bezwzględnym automatem do gier okazały się równie epickie zniszczenia szacowane na 50 milionów USD) Fury postanawia raz na zawsze rozwiązać problem prymatu w sztukach walki i przy pomocy utalentowanego Hackermana (Leopold Nilsson) cofa się w czasie, aby zwyciężyć najpotężniejszego mistrza kung-fu w dziejach – Adolfa Hitlera (Jorma Taccone), zwanego z powodu unikalnych umiejętności Kung Führerem. Niestety okazuje się, że hakowanie czasu nie jest tak proste i ostatecznie Fury ląduje w czasach Wikingów (oczywiście odpowiednio podrasowanych na potrzeby kinematografii z lat 80-tych).
źródło: http://www.kungfury.com/
Budżet "Kung Fury" wyniósł zaledwie 600 tysięcy USD, ale muszę przyznać, że pod wieloma względami projekt Sandberga deklasuje większość hollywoodzkich superprodukcji. Oczywiście można postawić zarzuty, że film trwa jedynie 30 minut i zabrakło inwencji na więcej, aczkolwiek zauważmy, iż te niby marne pół godziny wypełniono prawdziwą esencją przygodowo-policyjnego kina typowego dla lat 80-tych XX wieku. Jest to historia całej dekady skompresowana w postaci małej pigułki, którą bardzo łatwo połknąć. Nie może zatem dziwić, że "Kung Fury" oferuje szeroki przegląd motywów z kina policyjnego (m.in.: klasyczna strata partnera oraz nieśmiertelne I work alone), walki ze sztuczną inteligencją opanowującą nagle zwykle urządzenia elektryczne, nowe, epickie technologie (telefon umożliwiający rozmowy pomiędzy różnymi erami), podróże w czasie (I'm a cop... from the future), nazistowską III Rzeszę, dinozaury (laserowe velociraptory – co za doskonały koncept!) czy też nawiązania do mitologii nordyckiej – scena przyzwania Thora przez Katanę (Helene Ahlson) wypadła po prostu epicko i zdecydowanie zalicza się do moich ulubionych! Oczywiście nie mogło zabraknąć pochwały tężyzny fizycznej głównego bohatera (Yeah, that’s my bicep) oraz jego sojuszników (Your pecs are epic.)
Hackerman w pełnym rynsztunku.
(źródło: http://www.kungfury.com/)
Nie da się ukryć, że "Kung Fury" nawiązuje do wielu wcześniejszych filmów, seriali oraz gier komputerowych (m.in. "Terminator", "2001: A Space Odyssey", Rastan Saga, "G.I. Joe" czy choćby "Knight Rider"), ale wnosi również ogrom świeżych pomysłów. Zwróćcie na przykład uwagę na bezapelacyjnie epicką rezydencję Kunga na szczycie budynku – koncept w rodzaju wariacji na temat buddyjskiej świątyni. W ilu produkcjach widzieliście coś równie doskonałego? Dodatkowo bezbłędnie dobrano auta z epoki: czerwone i białe Lamborghini Countach robią niemałe wrażenie i doskonale wpisują się w ducha ówczesności. Szaloną fabułę znakomicie uzupełniają wyborne wprost dialogi i one-linery. Pod tym względem "Kung Fury" deklasuje totalnie i jednocześnie udowadnia, jak bardzo czerstwe są żarty we współczesnych hollywoodzkich superprodukcjach. Ponadto skoro efekty specjalne w filmie nakręconym za 600 tysięcy USD wyglądają tak bezbłędnie i epicko to zastanówmy się na co tak naprawdę idą te dziesiątki i setki milionów dolarów w produkcjach Marvela? Jako najlepszy przykład weźmy choćby scenę, w której Kung w jednym ciągu masakruje kilkunastu hitlerowskich żołnierzy. Epickość. Czysta esencja kina, a jednocześnie zajebiste nawiązanie do tzw. dwuwymiarowych, ulicznych, chodzonych naparzanek. Wybornie wypadł również poziom przemocy: dekapitacje, wyrywanie rąk oraz kręgosłupów zawsze na propsie! Na osobne (i jednocześnie monstrualne w wielkości) propsy zasługuje bezbłędna ścieżka dźwiękowa z piosenką True Survivor wykonywaną przez Hassel The Hoffa. Mistrzostwo!
Hakowanie czasu.
(źródło: http://www.kungfury.com/)

"Kung Fury" wypada również znakomicie pod względem aktorstwa oraz pomysłów na poszczególne postacie. Główny bohater to największych policyjny heros i jednocześnie mistrz wschodnich sztuk walki w dziejach ludzkości, który nieugięcie tępiąc wszelką zbrodnię jest gotowy nawet do podróży w czasie, aby wymierzyć sprawiedliwość. Oczywiście metody działania Kunga zdecydowanie odbiegają od podręcznikowych przepisów oraz procedur. O mistrzowskiej stylówce Fury’ego nie będę nic pisał – musicie to zobaczyć na własne oczy! David Sandberg znakomicie wpisał się w konwencję filmu i zasłużył tym samym na wieczne propsy. Moją drugą ulubioną postacią jest oczywiście Hackerman, znakomicie zagrany przez Leopolda Nilssona. Komputerowy geniusz oraz prekursor podróży w czasie w jednej osobie, obdarzony zabójczym wąsem oraz bujną czupryną (krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie) to już prawdziwy kosmos! Spore wrażenie zrobiła na mnie także postać wyjątkowo muskularnego Thora (Andreas Cahling) oraz wyjątkowo urodziwe Katana (Helene Ahlson) i Barbarianna (Eleni Young). Per-Henrik Arvidius wcielający się w przełożonego Kunga to z kolei esencja policyjnego dowodzenia i narzekań na niestandardowe metody działania. W roli wisienki na torcie tym razem wystąpił sam David Hasselhoff, podkładający głos pod Hoffa 9000, komputer pokładowy w Lamborghini Countach Kunga. Wyborny pomysł, a przy okazji znakomite nawiązanie do "Knight Ridera" oraz "2001: A Space Odyssey" Stanleya Kubricka. W zasadzie jedyną postacią, co do której miałem większe oczekiwania jest Adolf Hitler a.k.a. Kung Führer. Jorma Taccone mógł dać z siebie zdecydowanie więcej.
źródło: http://www.kungfury.com/
Przyznam szczerze, że trailer "Kung Fury" zawiesił poprzeczkę tak wysoko, iż obawiałem się czy finalny produkt sprosta wybujałym oczekiwaniom. Jak bowiem doskonale pamiętamy w przypadku "Machete" było raczej tak sobie (lub też mocno średnio). Na szczęście David Sandberg nie zawiódł i przygotował naprawdę wciągającą, 30-minutową esencję kina lat 80-tych. Propsy tym większe, iż jednocześnie udowodnił, że nie trzeba dysponować milionami USD, aby nakręcić bezbłędną produkcję. Jeżeli nie oglądaliście jeszcze "Kung Fury" to zachęcam Was gorąco do poświęcenia 30 minut z życia na tę produkcję. Prawdziwe mistrzostwo!
źródło: http://www.kungfury.com/
Ocena: 9/10.