środa, 26 listopada 2014

"Lolita" (1962) vs. "Lolita" (1997)



Ponieważ całkiem niedawno skończyłem czytać "Lolitę" Vladimira Nabokova postanowiłem dokładniej przyjrzeć się ekranizacjom tej znakomitej powieści. Abstrahując od kinematografii uważam, że jest to doskonale napisana książka, którą powinna przeczytać każda jednostka o inteligencji przewyższającej standardową temperaturę pokojową. Oczywiście mam na myśli stopnie Fahrenheita, ponieważ nie czuję obowiązku edukowania ludzi-ziemniaków. I to przeczytać od początku do końca – pozdro Mateosz! Tak jak nie uznaję przewijania nudnych scen w filmach, tak nie uznaję wypowiadania się na temat niedoczytanych książek. Wróćmy jednakże do tematów kinematograficznych. Jeśli chodzi o ekranizacje "Lolity" to na razie możemy podziwiać dwa mainstreamowe podejścia: Stanley Kubricka z 1962 roku oraz Adriana Lyne’a z 1997 roku. Nie wliczam tu oczywiście potencjalnych produkcji albańskiego kina nowej fali albo adaptacji w wersji hard-porno. Jeśli o mnie chodzi to przez całe świadome życie miałem mocarną świadomość istnienia filmu Kubricka, natomiast myśląc o filmowej "Lolicie" za każdym razem w mojej wyobraźni pojawiał się Jeremy Irons oraz Dominique Swain z produkcji Lyne’a. Ironicznie, nieprawdaż? Dodam jeszcze, że wersja książkowa, którą niedawno czytałem, została wydana przy okazji filmu z 1997 roku, więc na okładce umieszczono parę głównych bohaterów.
"Lolita" (1962)
(źródło: http://www.impawards.com)
"Lolita" (1997)
(źródło: http://www.impawards.com)
Ponieważ skupiam się na ekranizacjach "Lolity" pozwolę sobie odpuścić książkową fabułę do momentu przybycia Humberta Humberta do USA. W wersji Stanleya Kubricka akcja chronologicznie rozpoczyna się właśnie w tym momencie, pomijając dzieciństwo bohatera na francuskiej Riwierze, pobyt w Paryżu czy choćby arktyczne podróże. Moim zdaniem przydałoby się jednakże jakiekolwiek wprowadzenie widza w psychikę Humberta i wyjaśnienie skąd wziął się nietypowy raczej pociąg do nimfetek. Wystarczyłby choćby zwyczajny voiceover, ponieważ widz nie znający oryginału Nabokova może poczuć się mocno skonfundowany. Znacznie lepiej rozwiązano powyższą kwestię w wersji z 1997 roku dodając po prostu kilka scen z pierwszą miłością naszego bohatera. Niemniej w produkcji Adriana Lyne’a również pominięto wszelkie wątki paryskie i arktyczne, rozpoczynając właściwą opowieść od przybycia Humberta do Ramsdale. Oczywiście mówimy tutaj o chronologicznym porządku fabularnym, ponieważ w obu filmach zastosowano ciekawy zabieg: otóż otwierają je praktycznie końcowe sceny. I tutaj o dziwo również moim zdaniem lepiej wypada późniejsza ekranizacja, gdyż zakrwawiony Humbert chaotycznie prowadzący auto nie spoiluje tak bardzo jak pierwsza scena u Kubricka.
Lolita & Humbert Humbert w wersji z 1962 roku.
(źródło: http://www.imdb.com)
Do projekcji przystąpiłem wedle porządku chronologicznego, aby przypadkiem wersja z 1997 roku nie wypaczyła postrzegania pierwszej ekranizacji. Film Stanleya Kubricka trwa ponad dwie i pół godziny, ale muszę przyznać, że oglądało się go naprawdę znakomicie. Doskonale zarysowano postać Charlotte Haze – niemal idealnie spełnia moje wyobrażenie z książkowego oryginału. Ogólnie rzecz biorąc relacja Humbert – Charlotte została bardzo dobrze przedstawiona, podobnie jak trudne stosunki wdowy z krnąbrną córką. W filmie znalazło się ponadto wiele znakomitych scen – pozwólcie, że zwrócę uwagę na motyw Sieg Heil!, rozmowę Humberta i Charlotte przez zamknięte drzwi toalety czy choćby hotelową pogawędkę głównego bohatera z Quiltym. Warto również podkreślić epicki, pomelanżowy rozpierdol na kwadracie tegoż ostatniego. Oczywiście z uwagi na rok powstania filmu zabrakło odważnych scen erotycznych (w zasadzie to zabrakło jakichkolwiek scen stricte erotycznych). Moim zdaniem także niepotrzebnie troszkę ugrzeczniono Lolitę, pozbawiając ją tym samym pewnych elementów typowych dla nimfetki. Na wielki plus zasługuje natomiast wprost wyborna ścieżka dźwiękowa. Niemniej pod wieloma względami "Lolita" Kubricka wydaje się być o wiele bardziej wierna książkowemu pierwowzorowi niż późniejsza wersja (zwróćcie choćby uwagę na scenę, w której Humbert po raz ostatni wspiera finansowo swoją córkę).
Klasyczny Clare Quilty.
(źródło: http://www.imdb.com)
"Lolita" z 1997 roku jest nieznacznie krótsza, aczkolwiek w przeciwieństwie do filmu Kubricka jest kolorowa (cóż za niespodzianka, nieprawdaż?). Warto zwrócić uwagę na znakomitą scenę otwierającą oraz retrospekcję z dzieciństwa Humberta Humberta, która doskonale wyjaśnia odmęty jego zdegenerowanego umysłu. U Lyne’a urzekają wprost znakomite zdjęcia – podróże przez USA to najprawdziwsza feeria niezwykle uroczych plenerów. Niemniej jestem dobitnie przekonany, że niektóre akcenty, w zamierzeniu humorystyczne, mogą się wydać lekko głupawe (m.in. elementy slapstickowe). Ponadto w odróżnieniu od wersji Kubricka znacznie spłycono oraz okrojono wątek związku Humberta i Charlotte. Zmianę obyczajową w USA można za to znakomicie dostrzec na przykładzie scen erotycznych. U Kubricka występowały śladowe ilości, podczas gdy nimfetka Lyne’a jest o wiele bardziej wyuzdana i wprost epatuje swoją seksualnością. Duży nacisk położono również na finansowe aspekty relacji Humberta i Lolity, co znakomicie odwzorowuje książkowe zdeprawowanie małej bohaterki. Jednakże patrząc całościowo na tę wersję "Lolity" nie potrafiłem poczuć znakomitego klimatu cechującego wersję Kubricka.
Lo.
(źródło: http://www.imdb.com)
Oprócz wspomnianego klimatu, decydującym czynnikiem rozstrzygającym o wyższości jednej wersji nad drugą jest aktorstwo. Otóż bowiem u Lyne’a dysponujemy co prawda Dominique Swain (17-latka w 1997 roku), która po prostu kładzie na łopatki Sue Lyon (16-latka w 1962 roku), stając się dla mnie uosobieniem nimfetki. Imponująca rola ze znakomicie odegranymi wszelkimi kaprysami młodej Dolores! Humbert Humbert w wykonaniu Jeremy’ego Ironsa jest moim zdaniem o źdźbło lepszy od roli Jamesa Masona, aczkolwiek będąc sprawiedliwym muszę przyznać, że tak naprawdę obaj zagrali na bardzo zbliżonym poziomie i tylko przez subiektywną sympatię wyróżniłem pierwszego z nich. Niemniej "Lolita" z 1962 roku zyskuje ogromną przewagę, gdy spojrzymy na role Charlotte oraz Clare’a Quilty’ego. Shelley Winters zagrała bezbłędnie idealnie wpisując się w moje wyobrażenie o pani Haze. W szczególności jej mało subtelne zaloty do Humberta wywarły na mnie ogromne wrażenie. Zestawienie jej roli z Melanie Griffith nie ma najmniejszego sensu – nie to samo boisko, nie ta sama liga, ba nawet nie ta sama dyscyplina. Shelley Winters bezapelacyjnie wymiata na tym podwórku! Podobnie przedstawia się sytuacja z Quiltym. Peter Sellers przyciąga uwagę widza od razu, gdy tylko pojawi się na ekranie – choćby nawet akurat nie robił niczego. Jego występ uznaję za jedną z najlepszych ról drugoplanowych w dziejach kinematografii i gdyby to tylko ode mnie zależało przyznałbym mu Oscara. Peter Sellers najzwyczajniej w świecie ukradł ten film! W porównaniu do mistrza na rolę Franka Langelli należy spuścić zasłonę milczenia: zamiast magii, magnetyzmu i niezwykłej charyzmy jego Quilty potrafi jedynie biegać z nagim pytongiem. Ogólnie pod względem aktorstwa drugoplanowego "Lolita" Kubricka prezentuje się wyśmienicie – zwróćcie choćby uwagę na epizodyczną rolę recepcjonisty z którym rozmawia Quilty czy choćby Johna oraz Jean Farlow.
Humbert Humbert & Lolita w wersji z 1997 roku.
(źródło: http://www.imdb.com)
Gdybym miał zatem stworzyć idealną ekranizację "Lolity" z filmu Kubricka zaczerpnąłbym wspaniały klimat oraz Charlotte, Quilty’ego i wszystkie postacie drugoplanowe, natomiast z wersji Lyne’a pożyczyłbym Humberta i Dolores, a także piękne zdjęcia oraz sceny erotyczne. Tym sposobem powstałoby dzieło godne wstąpienia na absolutny filmowy Olimp. Niestety tego rodzaju rozważania to czysta mrzonka, niemniej czasem warto popuścić wodze wyobraźni. Jeśli ktoś spyta mnie kiedyś, która ekranizacja jest lepsza filmowo bez wahania wskażę na wersję Kubricka – Quilty i Charlotte to mistrzowska klasa. Jednakże jeśli ktoś zada pytanie która wersja wierniej oddaje wszelkie aspekty bycia nimfetką to bez zastanowienia polecę produkcję Lyne’a – Dolores wprost idealna. Moja rada dla Was Drodzy Czytelnicy jest następująca: najsampierw przeczytajcie powieść Nabokova, a potem obejrzyjcie obie wersje w kolejności chronologicznej i sami zdecydujecie, która "Lolita" zasługuje na większe propsy.
Drapieżna Charlotte w panterce (1962).
(źródło: http://www.imdb.com)
Oceny:
  • "Lolita" (1962) – 8/10.
  • "Lolita" (1997) – 6/10.

sobota, 22 listopada 2014

"Ender's Game"



"Ender’s Game" powstało na podstawie książki Orsona Scotta Carda pod tym samym tytułem, która ponoć zaliczana jest do klasyki fantastyki naukowej. De facto po raz pierwszy usłyszałem o powieści przy okazji zbliżającej się premiery filmu, więc jak widać na moim przykładzie pojęcie klasyka nie zawsze idzie w parze z popularnością. Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, ubóstwiam wprost gatunek s-f na ekranie początkowo ogarnął mnie entuzjazm. Wydawało mi się, że oto nadchodzi wreszcie ambitne science fiction, podparte solidnym cyklem książkowym (oczywiście autor nie mógł poprzestać na jednej powieści – hajs się musi zgadzać!). Pierwsze wątpliwości pojawiły się już po spojrzeniu kontem oka na obsadę stołka reżyserskiego. Gavin Hood to przecież niezwykle utalentowany reżyser odpowiedzialny za takie oscarowe hity jak "W pustyni i w puszczy" oraz "X-Men Origins: Wolverine". Chyba nie można było wybrać lepiej! Drugi, znacznie poważniejszy, problem pojawił się, gdy postanowiłem odpuścić sobie kinowy seans, ale ciekawość zmusiła mnie by sprawdzić o czym w zasadzie jest proza Carda. I kiedy przeczytałem streszczenie "Gry Endera" od razu pomyślałem – "Starship Troopers" z gimbazy!
źródło: http://www.impawards.com
Fabuła „Ender’s Game” jest wyjątkowo odkrywcza: znowu ludzkość prowadziła wesołą egzystencję do momentu podłego ataku obcej rasy z odmętów kosmosu (tak jak w "Starship Troopers"). Bardzo oryginalnie przedstawiono także kosmicznych najeźdźców, gdy przypominają … ogromne owady (dokładnie tak samo jak w "Starship Troopers"!). Oczywiście naigrywanie się z podobieństw do filmu Paula Verhoevena nie jest do końca na miejscu, ponieważ premiera "Żołnierzy kosmosu" miała miejsce dwanaście lat po publikacji książkowej "Gry Endera", niemniej sprawia mi ogromną frajdę. Oczywiście ludzkość odparła zdradziecką inwazję, ponieważ dzielny Mazer Rackham (Ben Kingsley) wykonał atak kamikadze tak samo jak w "Dniu Niepodległości". Straty populacji były liczone w milionach, toteż wreszcie zjednoczony gatunek ludzki postanowił nie dopuścić do powtórki z rozrywki. Jednakże zamiast wyszkolić liczną i nieustraszoną armię über space marines albo wybudować niezwyciężoną gwiezdną armadę ziemskie dowództwo postawiło na młodzież - "Ja zawsze z młodzieżą" mówi Mirek Szatkowski; Mirek Szatkowski, najlepszy wokal Polski. I tym momencie poznajemy Endera Wiggina (Asa Butterfield), ostatnią nadzieję nie tylko białych, ale i całej ludzkości.
Gimbaza Love!
(źródło: http://www.aceshowbiz.com)
Już na wstępie pojawia się zasadniczy problem, który jest dla mnie po prostu absurdalny. Niech mi ktoś wyjaśni w przekonujący sposób dlaczego dziecko po mniej więcej dwumiesięcznym szkoleniu ma być najdoskonalszym strategosem w dziejach? Bo gra w gry komputerowe? Przecież nawet najbardziej realistyczna strategia nie może oddać wszystkich zmiennych występujących na polu walki, a w szczególności tych, które Karl von Clausewitz określił pięknym mianem mgły wojny. Ponadto wszyscy doskonale znamy pierwsze prawo Murphy’ego: anything that can go wrong will go wrong. Bo ma posiada niezwykłe umiejętności? A czymże jest sam talent nie podparty choćby krztą doświadczenia (przecież nawet Neo musiał trenować swoje skille)? Tak się nie wygrywa bitew, a w szczególności toczonych na terytorium przeciwnika. Piszą takie pierdoły, a potem dziwią się w pierwszym świecie, że jakiś General Butt Naked czy inny Joseph Kony zapierdala po Afryce z własną armią małych strategosów. Pragnę również zauważyć, że pod względem taktycznym Ender hołduje raczej radzieckim metodom dowodzenia i w dupie ma los jednostek.
Sztywny pal pułkownika Graafa.
(źródło: http://www.aceshowbiz.com)
Ogromną irytację wywołał u mnie sposób, w jaki przedstawiono głównego bohatera. Tutaj nie pierdolenia że nasz Ender to outsider! Od razu wiadomo, że to über pro co się zowie, gdziekolwiek nie pójdzie natychmiast prezentuje unikalne skille by rozpierdolić system. Mało tego, dowództwo Gwiezdnej Floty Szkoły Dowodzenia już na starcie pokłada w nim nadzieje na ostateczny sukces. Pułkownik Graff (Harrison Ford) od samego początku jara się Enderem tak samo jak Humbert Humbert nimfetkami (czyżby kryptopedofilia?). Jak łatwo się domyślić faworyzowanie zapewnia Enderowi niebywałą popularność wśród kolegów i koleżanek. Przy tej okazji warto odnotować, że patrząc na wątek przyjaźni naszego herosa i Petry (Hailee Steinfeld), spodziewałem się wybuchu gorącej, gimbazowej miłości. Chwała zatem twórcom, iż zawiedli moje oczekiwania. Generalnie rzecz biorąc, jeśli pominiemy wspomniane wyżej oczywiste wady, "Ender’s Game" może wydać się całkiem poprawną produkcją, aczkolwiek pozbawioną jakiekolwiek blasku i choćby krzty wyjątkowości. Efekty specjalne są w porządku, ale przy dzisiejszej technologii nie urywają dupy. Wizja przyszłości? Trudno docenić wyjątkowość, skoro Ziemia wygląda jak zawsze, a w kosmosie zwiedzamy głównie stacje kosmiczne i bunkry na jakiejś zadupnej planecie. Zdecydowanie brakowało mi poczucia realności tego świata i chęci by się w nim zanurzyć na dłużej.
http://www.aceshowbiz.com
W kwestii popisów aktorskich mam natomiast raczej negatywne odczucia. Asa Butterfield mierził mnie przez niemal cały film swoją rzekomą wyjątkowością. Ani przez moment nie potrafiłem poczuć tych tak często opiewanych, niezwykłych zdolności oraz legendarnej charyzmy wielkiego przywódcy ludzkości. Finałowa wolta Endera ostatecznie przelała czarę goryczy. Harrison Ford jest w tym filmie sztywny jak pal Azji Tuhajbejowicza. Prawdziwa masakracja, więc pułkownik Graff szybuje wolno w odmęty zapomnienia. Viola Davis (major Anderson) wypada solidnie, aczkolwiek dostała stereotypową postać o dobrym serduszku. Kolegów i koleżanek Endera opisywać nie mam zamiaru, ponieważ są to zasadniczo same cliché. Jedyną kreacją, którą mogę ocenić w pełni pozytywnie, jest Mazer Rackham. Ben Kingsley to wspaniały aktor i osobiście fetuję każdy jego ekranowy występ. Muszę zatem przyznać, że jak na superprodukcję, która miała zamieść konkurencję, "Gra Endera" pod względem aktorskim wypada dosyć marnie.
http://www.aceshowbiz.com
A teraz achtung, bo będzie spoiler! Zakończenie dobitnie dawało nadzieję na kontynuację, ale "Gra Endera" poniosła sromotną klęskę finansową. W zasadzie nie może to być dla nikogo zaskoczenie, ponieważ jest to produkcja pogrążająca się w totalnej nijakości. To nie wygląda na żadne ambitne s-f, a po prostu na dosłowną realizację motta z początku filmu! Na dodatek zakończenie uderza w jakieś lewackie tony typu ochrona zagrożonych wyginięciem krwiożerczych gatunków, które chciały jeszcze niedawno zniszczyć Ziemię, ale teraz są już spoko, ponieważ ich przedstawiciele porozumieli się z głównym bohaterem poprzez wizje w jego głowie. Reszta jest milczeniem.
Kryptopedofilia? Nowy Humbert Humbert?
(źródło: http://www.aceshowbiz.com)
Ocena: 4/10 ("Starship Troopers" było jednak gorsze).

niedziela, 16 listopada 2014

"Wiedzmin" (2002)

O tym jak wielkie znaczenie dla polskiej (i mam nadzieję nie tylko) literatury ma cykl wiedźmiński Andrzeja Sapkowskiego napisano już zapewne niejedną magisterkę. Nie mam zamiaru zatem powtarzać powszechnie znanych opinii. Dzisiaj na warsztat biorę po prostu serialową wersję przygód wiedźmina Geralta z Rivii, którą oparto na zbiorach opowiadań Miecz Przeznaczenia oraz Ostatnie Życzenie. Jednakże zanim przejdę do właściwej recenzji pozwolę sobie na niewielkich rozmiarów dygresję autobiograficzną. Wyobraźcie sobie autora w roku 2001, gdy wypełniony po brzegi młodzieńczymi ideałami i entuzjazmem, mając jeszcze paszport do młodości taki radosny, uczęszczał do jednego z najlepszych liceów Miasta CK. Ów młodzian prozę Sapkowskiego chłonął bardzo namiętnie, toteż nie mógł tak po prostu olać ekranizacji w reżyserii Marka Brodzkiego. Pełen młodzieńczej nadziei wyruszył zatem do kina, ale już po pierwszym minutach wiedział, że twórcy, nie owijając w bawełnę, ordynarnie zapakowali mu kindybał w szamot. I wówczas, porzuciwszy romantyczne idee, stał się on hejterem i poprzysiągł odtąd krwawo masakrować wszystkie polskie produkcje urągające jego inteligencji. I wiedział natenczas, że nadejdzie dzień, w którym powstanie potężne narzędzie hejtu w postaci bloga. I już wówczas wiedział on, że będzie to słuszne i sprawiedliwe.
Nadchodzi czas chujozy!
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Planowałem napisać, że oczywiście jak to bywa w przypadku każdej epickiej produkcji TVP film od razu zamieniono w serial. Jednakże tym razem było odwrotnie: to film jest produktem ubocznym kręcenia serialu. Akurat w tym przypadku, choć może się to wydawać niedorzeczne, 13-odcinkowa seria sprawia o wiele lepsze wrażenie niż dwugodzinny film. Oczywiście od razu trzeba zaznaczyć, że należy to rozumieć relatywnie. To że serial jest lepszy od filmu nie oznacza bowiem, że jest to dobra lub choćby nawet poprawna produkcja. Nie ukrywajmy – nadal jest słaba w chuj. Książki czytało się naprawdę wspaniale, a oglądanie serialu jest naprawdę bolesne – żeby poczuć ten poziom proponuję zamienić mięciutki papier toaletowy na najgrubszy papier ścierny. Marek Brodzki dostał soczystą pomarańczę i dołożył wszelkich starań by zamienić ją w kompletne gunwo. Fabularnie obracamy się w kręgach dwóch tomów opowiadań Sapkowskiego oraz imaginacji twórców odnośnie dzieciństwa Geralta (okres często powracający w żenujących flashbackach).
źródło: http://www.tvp.pl
Pierwsza rzecz, która uderza widza oglądającego "Wiedźmina", to totalne i bezkompromisowe ubóstwo. Pod względem materialnym świat wykreowany przez twórców ma bardzo wiele wspólnego z twórczością Rycha Peji – podobnie jak raper ze Slums Attack mocno reprezentuje biedę. Mam tyle zastrzeżeń, że aż nie wiem od czego zacząć! Wszystkie postacie z wyjątkiem Geralta (i może warunkowo Renfri, Falvicka i innych wiedźminów) są odziane tak ubogo, że aż bolą oczy. Niestety ludzie nie wypadają nawet najgorzej, co więcej można śmiało rzec, że jako zbiorowość prezentują się najlepiej (słowo klucz dla zrozumienia recenzji – relatywizm). Krasnoludy, chociaż nie pojawiają się zbyt często, są jeszcze w miarę do przyjęcia – oczywiście biorąc pod uwagę realia tej chujowej kreacji. Jednakże problem zaczyna narastać już w trzecim odcinku, gdy Wiedźmin ratuje driadę (Karolina Gruszka) przed ogromnym gumowym wężem. Wtenczas właśnie okazało się, że driady różnią od normalnych ludzkich kobiet jedynie zielonym makijażem, strzelaniem z łuku i zamieszkiwaniem w lesie. Ale to nie mieszkanki Brokilonu przelały czarę goryczy - w kolejnych odcinkach zobaczyłem bowiem elfy. Wygląd Ludu Olch w serialu to albo jakiś chory żart albo jebana abominacja. Dumni przedstawiciele starszej krwi prezentują się jak mega-ubodzy południowoamerykańscy Indianie skrzyżowani z Rumunami. Żadnej w nich wyniosłości, żadnego epatowania godnością czy też poczuciem wyższości nad ludzką rasą. W sumie to się nie dziwię, bo chociaż nie szata zdobi człowieka, lecz jego godność to powszechnie wiadomo, że tylko człowiek dobrze odziany może czuć się naprawdę godnie. Jeśli chodzi o Diaboła to pozwólcie, że posłużę się cytatem majora Grossa z "Psów": Nawet mi o tym nie mów, kurwa mać!
źródło: http://www.tvp.pl
Oczywiście ubóstwo nie dotyczy wyłącznie serialowych bohaterów. Ponieważ hajs się musiał nie zgadzać bardzo twórcy zafundowali bardzo miałką scenografię – podejrzewam, że wzorem "Quo Vadis" podpalili dekoracje i podzielili się pozostałymi monetami. W miastach, które odwiedza Geralt, zdecydowanie brakuje rozmachu, epickości i choćby wielu statystów, którzy byliby w stanie wlać w nie życie, gwar ulic, miejskie klimaty itp. Uczty na zamkach to prawdziwa padaka. Muszę przyznać, że wielokrotnie miałem okazję uczestniczyć w imprezach w krakowskich akademikach, gdzie stoły były o wiele suciej zastawione. Zwiedzamy także wiele karczm (a może tylko jedną?), w których kompletnie brakuje życia oraz wszelkiego rodzaju ruin, podziemi, katakumb. Najbardziej zabolały mnie jednak dwie miejscówki. Pierwsza to zamieszkany przez driady Brokilon – jak łatwo się domyślić zwykły las z kilkoma wiklinowymi domkami. A gdzie kurwa Wickerman się podział? Drugi zawód to oczywiście Dol Blathanna. Dolina Kwiatów, wypełniona biednymi Indiano-Rumunami elfami - takaż żałość dla oczu, kompletny brak czegokolwiek odróżniającego to miejsce od innych. Zawsze uważałem Dol Blathannę za jedno z najpiękniejszych miejsc odwiedzonych przez Geralta (oczywiście mówimy o książkach). Odrębna kwestia to oczywiście efekty specjalne. Takiego natłoku żałości próżno szukać gdziekolwiek indziej. Oczywiście największe hejty spadły na smoka – okazało się, że nawet po latach poziom legendarnego "Herculesa" z Kevinem Sorbo jest w Polszy nie do doścignięcia. Jaki był smok widział każden jeden z nas. Abominacja. Moim zdaniem o wiele groszy był jednakże mały smok zapierdalający gdzieś w trawie – prawdziwa awangarda XXI-wiecznych FX. Na dodatek przez 13 odcinków Geralt położył wielkie zasługi w eksterminacji gumowych żyjątek: ze dwa gumowe wężoidy, gumowy bazyliszek, gumowa kikimora, może nawet gumowy wiwern. O magii to nie ma co pisać, lepsze fireballe i freezy to były w Mortal Kombat II (nie obrażając przy tym tej ponadczasowej gry).
źródło: http://www.tvp.pl
Czy zatem w "Wiedźminie" można znaleźć jakiekolwiek plusy? Tak, z pewnością na wyrazy uznania zasługuje stylówka Geralta – wiedźmin prezentuje się na ekranie naprawdę godnie. Również warto pochwalić walki na miecze. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zrealizowane są całkiem przyzwoicie i nie ranią oczu. Z najmniej żenujących postaci na pewno warto wyróżnić Renfri (Kinga Ilgner) oraz Falvicka (Maciej Kozłowski) – naprawdę dobre role, które zdecydowanie wybijają się wśród rzeszy miałkich drugoplanowych postaci. Yennefer (Grażyna Wolszczak) ma swoje zalety (ha!), ale jakoś do mnie nie przemawia. Podobna sytuacja jest z Jaskrem – Zbigniew Zamachowski nie przekonał mnie niestety. Niemniej warto zauważyć, że niemal każda pojawiająca się na ekranie postać nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Dialogi wyglądają mniej więcej tak: Jestem czarodziejką! Jestem wiedźminem! Jestem królem jakiegoś zadupia! Gdzie się podziały błyskotliwe i świetne napisane kwestie z książek?! Przy poprzednich recenzjach seriali czasami stwarzałem ranking moich ulubionych bohaterów. Ponieważ w "Wiedźminie" lista zawierałaby jedynie trzy pozycje (Geralt, Renfri, Falwick) postanowiłem wyróżnić najgorsze role i postacie. A zatem ja zaczynam:
  • Ciri (Marta Bitner) – fatalna rola. Jak to zwykle bywa w przypadku dzieci w polskich filmach nikt nie pokierował młodą aktorką. Kompletny brak wyniosłości dumnej wnuczki Calanthe, Lwicy z Cintry, a na dodatek chamski dubbing. Nie mam przy tym absolutnie żadnej pretensji do Marty Bitner grającej Ciri, ponieważ za kompletne spierdolenie tej postaci odpowiedzialność ponoszą tylko i wyłącznie twórcy serialu.
  • Eyck z Denesle (Marek Walczewski) – Paździoch strzegący brodu był jeszcze spoko, doskonale pamiętam bowiem salwy śmiechu w kinie, gdy pojawił się na ekranie. Natomiast Stępień z "13 Posterunku" szarżujący na smoka to już zdecydowana przesada. Nie było nikogo innego do wzięcia?
  • Jarl Crach an Craite (Michał Milowicz) – momentami byłem przekonany, że twórcy postanowili w serialu upchnąć wszystkich polskich aktorów. W tymże przekonaniu utwierdziłem się, gdy zobaczyłem na ekranie Michała Milowicza. Jak Bolec/Brylant może komukolwiek grozić śmiercią? Prawdziwa potwarz dla Skellige!
  • Filavandrel, król elfów (Daniel Olbrychski) – w przeciwieństwie do pozostałych, ubogich i wychudłych elfów, Daniel dysponował ogromnym bańdziochem przez co musiał jeździć konno. Dziwię się elfom, że nie zajebały takiego wielkiego pasibrzucha, który zapewne wyżarł im wszystkie zapasy. Z powodu niemal komediowego patosu można uznać, że Daniel postanowił sam siebie sparodiować. I zrobił to ponad dekadę przez reklamowaniem Biedronki!
  • Iola (Maria Peszek) – definicja autyzmu. Niestety genialny "Tropic Thunder" nakręcono dopiero w 2008 roku, przez co Maria Peszek nie mogła zastosować się do wiekopomnej rady Kirka Lazarusa – Never go full retard!
  • Diaboł (Lech Dyblik) űber żenua. Do dziś budzę się w nocy z przeraźliwym krzykiem, gdy przyśni mi się ten okropny dźwięk, który wydawał z siebie Diaboł. Po prostu uczcijmy występ Lecha Dyblika minutą ciszy.
źródło: http://www.tvp.pl
Czy zatem warto poświęcić cenne chwile życia na oglądanie "Wiedźmina"? Odpowiedź nie jest prosta. Wielu serialowe ubóstwo, bieda i nędza może skutecznie zniechęcić do projekcji. Ja jednakże uważam, że z każdego, nawet najgorszego gunwa, można się czegoś nauczyć. Jak to kiedyś zarymował Eldo każdy ma iskrę, która czeka by ją znaleźć; w każdym plecaku czysta kartka i talent. Serial Marka Brodzkiego dowodzi po prostu, że w ówczesnych czasach, jak i teraz, nie ma możliwości zrealizowania przygód Wiedźmina w wersji na biedno. Masakrowanie Geralta i jego wesołej kompanii wyszło za to twórcom nad wyraz dobrze. Podobne wrażenia miałem, gdy oglądałem serial "Camelot", w którym podobnie twórcy zgarnęli całkiem niezłych aktorów i postawili na kompletne scenograficzne ubóstwo. Jednakże serial powstał w Anglii, a więc jego ubóstwo w polskich realiach zapewne uznano by za bogactwo. I have a dream: pewnego dnia znajdą się odpowiednie środki i ludzie mający zapał (polski Peter Jackson) by ponownie podjąć próbę przeniesienia cyklu wiedźmińskiego na ekranie kin lub telewizorów. Póki co serialowego "Wiedźmina" mogę polecić jedynie najbardziej hardcorowym fanom twórczości Andrzeja Sapkowskiego.
źródło: http://www.tvp.pl
Ocena: 4/10.

wtorek, 4 listopada 2014

"Filth"



Kiedy zobaczyłem w kinie trailer "Filth" (tym razem tłumacze okryli się wieczną chwałą, bezbłędnie przekładając angielski tytuł na "Brud") natychmiast zapałałem chęcią by obejrzeć produkcję Jona S. Bairda. Podobnie jak w genialnym 'Trainspotting" scenariusz filmu oparto na powieści Irvine’a Welsha, więc miałem naprawdę wielkie oczekiwania. Ludzie z Miasta CK twierdzili nawet, że "Filth" zapowiada się niemal jako szkocki "The Wolf of Wallstreet". Ja natomiast, w trakcie licznych alkoholowych odysei, zauważyłem ciekawą prawidłowość. Wszystkie plakaty filmu, które udało mi się znaleźć na mieście (nie licząc oczywiście kina Mikro), zostały umiejscowione w kiblach najbardziej topowych dla mnie miejscówek krakowskiego Kazimierza, a więc w Zlewie i Zielonym Kontrabasie. Przypadek? Nie sądzę! W końcu nie pozostało mi nic innego jak wziąć się w garść i wyruszyć do kina. Niemniej w międzyczasie dokonałem straszliwego odkrycia: otóż premiera "Filth" w normalnym świecie miała miejsce jesienią zeszłego roku! Wymieńmy jedynie mniej oczywiste państwa: Węgry, Serbia, Słowenia, Litwa, Estonia, Ukraina (sic!). A premiera w Polszy 17 października 2014 roku! What the fuck?! Czy ja żyję w jakimś kraju trzeciego świata jak Jemen czy inna Rodezja? Wyświetlać w kinach film, który od prawie roku hula wesoło na torrentach, w kraju, gdzie wszyscy uważają, że ściąganie z Internetu nie jest przestępstwem, wydaje się co najmniej bezcelowe. Jak nie po kolei trzeba mieć w głowie? Horror, horror!
Plakat jakże podobny do "Trance".
(źródło: http://www.impawards.com)
"Filth" to historia kompletnie zdegenerowanego policjanta z Edynburga. Bruce (James McAvoy) przemierza ulice miasta szukając anielskiego pyłu, sypkich kobiet, szantażując podejrzanych oraz wyłudzając pieniądze na wszelkiego rodzaju nielegalne rozrywki. Ponieważ nasz bohater staje przed szansą awansu, który w jego mniemaniu ma całkowicie naprawić rodzinne relacje, postanawia skupić się na wyeliminowaniu z gry kolegów i koleżanek z komisariatu. Okazją do osiągnięcia szybkiego zwycięstwa wydaje się być rozwiązanie sprawy zamordowania japońskiego studenta. Niestety, oprócz policyjnych rywali, Bruce musi pokonać również uzależnienie od narkotyków, alkoholizm i coś na kształt poważnej choroby psychicznej.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Spodziewałem się, że "Filth" będzie filmem o wiele lżejszym w odbiorze. Liczyłem na półtorej godziny lekkiej, zwiewnej zabawy, bez ocierania się o poważne tematy. Oczywiście w jakimś tam niewielkim stopniu produkcja Jona S. Bairda spełniła powyższe oczekiwania. Wystarczy wspomnieć choćby znakomitą sekwencję śpiewania piosenki Silver Lady Davida Soula w aucie (słynny detektyw Hutch siedzi za kółkiem), scenę z balonikiem czy zabawny, świąteczny konkurs z kserokopiarką. Niemniej całkowicie zaskakująco "Brud" przygniótł mnie ciężkim wiekiem. Problemy, które de facto przykryto niewybrednymi żartami o rasistowskich czy seksualnych podtekstach, nadają się naprawdę na solidny dramat psychologiczny. O ile w "Trainspotting" Danny Boyle poradził sobie z tym świetnie, o tyle reżyser "Filth" nie potrafił znaleźć odpowiedniej proporcji między zabawowością a powagą. Momentami perypetie Bruce’a są naprawdę przytłaczające, żeby nie rzecz przerażająco smutne i depresyjne. Fabuła to generalnie mozolnie toczące się śledztwo, przeplatane libacjami alkoholowo-narkotykowymi oraz seksem, a także totalnymi odpałami głównego bohatera coraz bardziej pogrążającego się w mizantropii i chorobie psychicznej. Niestety przynajmniej jeden wątek wydaje się zagrywką z najtańszego wyciskacza łez. Na szczęście ostatnia scena ratuje całą produkcję, doskonale oddając szyderstwo losu. Zakończenie podobało mi się tak bardzo, że postanowiłem przyznać za nie dodatkową gwiazdkę. Jeśli chodzi natomiast o kreskówkę z napisami końcowymi to naprawdę nie wiem co o tym myśleć.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Nie ma cienia wątpliwości, że ewentualny sukces "Filth" opierałby się na dwóch czynnikach. Pierwszy to oczywiście scenariusz, o którym wspominałem powyżej. Drugi element to natomiast gra aktorska Jamesa McAvoya. Bruce w jego wykonaniu to wyjątkowo odpychająca postać, mająca praktycznie nieustającą fazę albo znajdująca się w totalnym zjeździe po alkoholu i prochach. Setkom przekleństw miotanych przez bohatera wyjątkowego kolorytu nadawał silny szkocki akcent aktora. McAvoy ze swojego zadania wywiązał się po prostu znakomicie i z nieukrywaną przyjemnością patrzyłem na jego ekranowe popisy. Zagrać tak niesympatyczną, maniakalną postać nie jest łatwo, dlatego też Szkotowi należą się ogromne brawa. Ogólnie rzecz biorąc Bruce to bardzo interesujący bohater, który zdecydowanie wybija się ponad straszliwe sztampową szarzyznę drugiego planu. Policjanci wypadają bardzo typowo: od niekompetentnego szefa Toala (John Sessions) poprzez sypką karierowiczkę Drummond (Imogen Poots), homofoba rasistę Gillmana (Brian McCardie), metroseksualistę Inglisa (Emun Elliott) po zdolnego i ambitnego rookie Lennoxa (Jamie Bell). Troszkę za szeroki przekrój społeczny jak na jeden komisariat, nieprawdaż? W zasadzie nikt z nich nie stworzył kreacji, która zapadła by wyjątkowo w pamięć, ale z drugiej strony wszyscy spisali się dosyć solidnie. Sztampowo wypada również najlepszy przyjaciel naszego bohatera, pocieszny fajtłapa Bladesey (Eddie Marsan), oraz jego napalona małżonka (Shirley Henderson). Bardzo ładnie na ekranie prezentuje się za to Shauna Mcdonald, wcielająca się w Caroline, żonę Bruce’a.
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Podsumowują temat "Filth" niestety okazał się dla mnie sporym rozczarowaniem. Scenariusz z wyraźnie niestabilnym balansem między zabawowością a poważnymi tematami nie sprawdził się zbyt dobrze. W zaistniałej sytuacji nawet heroiczna gra aktorskiej Jamesa McAvoya na niewiele się zdała, zważywszy, że jak pisałem powyżej na drugim planie nie dzieje się zasadniczo nic ciekawego. Jeśli zdecydujecie się obejrzeć "Brud" nie miejcie wcześniej zbyt wielkich oczekiwań. Produkcja Jona S. Bairda ma naprawdę dobre momenty, ale jako całość prezentuje się dosyć niemrawo: lekkość walcząc z powagą rozsadzają wewnętrznie film. A może po prostu nie przygotowałem się odpowiednio do projekcji i powinienem był wzorem Bruce’a do whisky wciągnąć sporych rozmiarów kokainowe wzgórze?
źródło: http://www.aceshowbiz.com
Ocena: 6/10 (w tym dodatkowa gwiazdka za ostatnią scenę).

sobota, 1 listopada 2014

"Boardwalk Empire" (2010-2014)



Rok 2014 wydaje się wyjątkowo smutny dla miłośników seriali sygnowanych logiem HBO. W sierpniu pożegnaliśmy "True Blood", natomiast 26 października w USA wyemitowano ostatni odcinek "Boardwalk Empire" (w Polszy oczywiście idiotycznie przetłumaczonego jako "Zakazane Imperium"; oryginalny tytuł nawiązuje do słynnej promenady w Atlantic City). Podobnie jak w przypadku "Czystej Krwi", ostatnie sezony oglądałem całkiem niedawno, natomiast finałową serię miałem przyjemność śledzić na bieżąco. Oczywiście nie mogłem zatem odpuścić sobie podzielenia się moimi refleksjami na temat tego kiedyś znakomitego serialu. Doskonale pamiętam początek przygody w 2010 roku – byłem totalnie zachwycony premierowym sezonem "Boardwalk Empire". Druga odsłona dobrze trzymała wysoki poziom, ale zaczynały się już pojawiać niepokojące wątki, które w trzeciej i czwartej serii znacznie wrosły w siłę. A co z finałową odsłoną? Otóż sezon piąty to moim zdaniem zdecydowanie i bezapelacyjnie największa porażka twórców.
źródło: http://www.impawards.com
Co ciekawe "Boardwalk Empire" opiera się na losach prawdziwej, historycznej postaci. Pierwowzorem Enocha Nucky’ego Thompsona (Steve Buscemi) był Enoch Lewis Nucky Johnson, który przez kilka dekad twardą ręką rządził Atlantic City oraz jego najbliższymi okolicami. Serial rozpoczyna się na początku lat 20-tych, tuż przed wejściem w życie ustawy Volsteada. Pozycja Nucky’ego w nadmorskim kurorcie nie jest jeszcze do końca ugruntowana, ale prohibicja otwiera nowe możliwości szybkiego zarobku oraz nawiązania ciekawych, przestępczych koneksji. Poznajemy zatem persony pokroju nikomu ówcześnie nieznanego Ala Capone (Stephen Graham), który terminuje u chicagowskiego gangstera Johny’ego Torrio (Greg Antonacci), czy choćby równie no name’owego Charlesa Lucky’ego Luciano (Vincent Piazza), powiązanego ze słynnym Arnoldem Rothsteinem (Michael Stuhlbarg), szarą eminencją przestępczego świata w Nowym Jorku. Pierwsze cztery sezony rozgrywały się w relatywnie krótkich okresach po sobie, ale w finałowej serii twórcy zafundowali widzom przeskok do roku 1931. Dla znawców amerykańskiej przestępczości zorganizowanej nie będzie zatem zaskoczeniem brak niektórych postaci historycznych.
Nucky Thompson we własnej osobie.
(źródło: http://www.hbo.com/boardwalk-empire#)
Można wiele pisać o "Boardwalk Empire", ale na początek należy zdecydowanie podkreślić, że serial HBO wspaniale oddawał realia lat 20-tych oraz 30-tych ubiegłego stulecia. I nie chodzi mi wyłącznie o znakomitą scenografię, te wszystkie stroje, Tommy guny oraz auta, ale także ścieżkę dźwiękową. W trakcie napisów końcowych każdego odcinka mogliśmy bowiem posłuchać jakiejś starej piosenki z tamtej epoki, a ponadto zobaczyć wiele występów rewii kabaretowych. To naprawdę największa zaleta "Zakazanego Imperium". Pod względem fabularnym było równie ciekawie i muszę przyznać, że przynajmniej na początku wplatanie serialowej akcji w wydarzenia historyczne wypadało znakomicie. Niestety, mniej więcej pod koniec drugiego sezonu, twórcy zaczęli transformować znakomitą dotychczas postać Gillian (Gretchen Mol) w straszliwie irytującą bohaterkę. Do dziś uważam, że była to jedna z najgorszych metamorfoz w dziejach, a zarazem pierwsza rysa na wizerunku "Boardwalk Empire". Równie wiele mam zastrzeżeń do postaci agenta Nelsona Van Aldena (Michael Shannon). W pewnym momencie jego losy zaczęły się wydawać kompletnie oderwane od ówczesnej rzeczywistości. Ponadto im większy był nacisk na wątki obyczajowe, tym akcja wydawała się mniej wartka, a scenariusz zaczynał autentycznie zamulać. Margaret (Kelly Macdonald) miała co prawda piękny irlandzki akcent, ale naprawdę potrafiła wkurwić i to nie tylko Nucky’ego. Trzeci i czwarty sezon przez większość czasu wydawały się kompletne bezbarwne - w zasadzie oglądałem jedynie dla A.R., Lucky’ego i Meyera.
Arnold Rothstein na pierwszym planie.
(źródło: http://www.hbo.com/boardwalk-empire#)
Niemniej to, co twórcy wysmażyli w finałowej serii przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Totalny brak pomysłu na akcję – podobnie jak w "True Blood" już od pierwszego odcinka zaserwowano flashbacki z młodości Nucky’ego, które nikogo nie obchodzą. Jest to o tyle dziwne, że było o wiele więcej ciekawszych tematów do pokazania. Moja pierwsza lepsza propozycja to choćby ukazanie rosnącej potęgi Lucky’ego i Meyera oraz ich dążenia do realizacji idei ponadnarodowego syndykatu przestępczego. Natomiast jeżeli twórcy tak bardzo ukochali flashbacki to również mam o wiele lepsze pomysły. Czemu nie można było pokazać w jaki sposób pożegnał się z życiem A.R. albo nawet słynnej konferencji w Atlantic City z 1929 roku? Zamiast ważnych dla akcji serialu wydarzeń skupiamy się na młodości Nucky’ego, jego trudnych relacjach z ojcem i innych pierdołach. Jestem przekonany, że zabieg wprowadzono tylko w jednym celu. Otóż przez większość czterech pierwszych sezonów Thompson epatował brutalnością i bezwzględnością, więc na sam koniec twórcy postanowili trochę bardziej uczłowieczyć swojego bohatera i pokazać, że kiedyś był również dobrym człowiekiem. Moim zdaniem było to potrzebne jak kurwie deszcz. Jednakże najgorsze jest samo zakończenie, które ma tyle samo wspólnego z prawdą historyczną, co A.R. z legalną bukmacherką albo Nucky z uczciwymi wyborami.
Meyer & Lucky.
(źródło: http://www.hbo.com/boardwalk-empire#)

"Boardwalk Empire" miało jednakże ogromny wpływ na moje życie, gdyż zrodziło fascynację gangsterami z lat 20-tych oraz 30-tych ubiegłego stulecia, a także późniejszą, bardziej zorganizowaną działalnością przestępczą. W ciągu pięciu sezonów przez serial przewinęły się takie tuzy jak: Arnold Rothstein, Charles Lucky Luciano, Meyer Lansky, Johnny Torrio, Al Capone, Benjamin Bugsy Siegel, Joe Masseria, Salvatore Maranzano, Waxey Gordon czy choćby Owney Madden, właściciel słynnego Cotton Club w Harlemie. Mieliśmy do czynienia również ze sławnymi politykami i przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości (m.in. J. Edgar Hoover, Joseph Kennedy). Przy tej okazji pozwoliłem sobie sporządzić ranking moich ulubionych postaci z "Boardwalk Empire". Znakomitych kreacji pierwszo- i drugoplanowych było naprawdę wiele. A zatem zaczynamy:
  • Billie Kent (Meg Chambers Steedle) – jedna z najsympatyczniejszych, a jednocześnie najbardziej uroczych postaci w całym "Boardwalk Empire". Po prostu radość z życia! Bardzo fajna kreacja, która zapadła mi w pamięć, mimo że Billie pojawiła się zaledwie w kilku odcinkach. Jedyne nad czym ubolewam to fakt, że było jej zdecydowanie za mało na ekranie.
  • Owen Slater (Charlie Cox) – sympatyczny, inteligentny ale momentami bezwzględny Irlandczyk w służbie Nucky’ego. Obok Margaret najlepszy irlandzki akcent w serialu i łącznik ze Starym Krajem. Świetnie zagrana postać – brawa dla Charliego Coxa, który sprawił, że Owena naprawdę zaczęło mi brakować.
  • Mickey Doyle (Paul Sparks) – kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Doyle’a od razu pomyślałem, że to człowiek-debil. Byłem przekonany, że Mickey przez swój wrodzony debilizm bardzo szybko zarobi kulkę w bańkę i pożegna się z serialem. Nieoczekiwanie postać Paula Sparksa okazała się bardzo żywotna, a z każdym kolejnym odcinkiem wzbudzała u mnie coraz większą sympatię. W szczególności polecam wszelkie sceny, w których Doyle opowiada idiotyczne historie, okraszone niezwykle oryginalnym śmiechem.
  • Enoch Nucky Thompson (Steve Buscemi) – pomimo, że w piątym sezonie twórcy postanowili uczłowieczyć Nucky’ego to pozostał on w dalszym ciągu znakomitym bohaterem, który zrobił z gówna pomarańczę. Ogromne brawa dla Steve’a Buscemi za wyborną rolę. Nie ma o czym pisać – to należy zobaczyć!
  • Charles Lucky Luciano (Vincent Piazza) & Meyer Lansky (Anatol Yusef) – prawdziwe postacie historyczne, doskonale sportretowane w "Boardwalk Empire". Lucky oraz Meyer opisani zostali razem, ponieważ w serialu (podobnie jak w życiu) ściśle ze sobą współpracowali. Narwany Luciano oraz opanowany Lansky to znakomite role i bardzo ubolewałem, że w piątym sezonie twórcy nie skupili się na ich działalności.
  • Arnold Rothstein (Michael Stuhlbarg) – podobnie jak Lucky i Meyer, The Brain był również postacią historyczną. Inteligentny, przebiegły gangster wyrafinowanego typu z wprost monstrualnymi skłonnościami do hazardu. Mentor Lucky’ego oraz Meyera. Genialna rola Michaela Stuhlbarga i jednocześnie moja ulubiona postać w "Boardwalk Empire". Każdy odcinek bez A.R. wypełniał mnie ogromnym smutkiem.
Billie Kent.
(źródło: http://www.hbo.com/boardwalk-empire#)
Mimo tendencji spadkowej w ostatnich sezonach "Boardwalk Empire" pozostał w mojej opinii bardzo dobrych serialem. Z pewnością jest to pozycja obowiązkowa dla fanów gangsterów z czasów prohibicji. Trudno wskazać inne dzieło, które tyle uwagi poświęcałoby na ukazanie wydarzeń, które doprowadziły do stworzenia ponadnarodowego syndykatu i ustanowiły władzę Pięciu Rodzin w Nowym Jorku. Doskonale przedstawiono także mechanizmy polityczne, które pozwalały Nucky’emu przez dziesięciolecia zarządzać Atlantic City. Uważam, że "Boardwalk Empire" to obowiązkowa pozycja dla każdego szanującego się fana seriali. Jeśli macie kilkadziesiąt godzin wolnego czasu, zachęcam Was do spędzenia ich w fascynującym świecie Nucky’ego!
Mickey Doyle - niezwykle żywotny człowiek-debil.
(źródło: http://www.hbo.com/boardwalk-empire#)
Ocena: 7/10.