sobota, 18 listopada 2017

"American Pastoral" (2016)



Daddy, how much suffering do you want?

Im bardziej dogłębnie poznaję twórczość Philipa Rotha, tym więcej cenię amerykańskiego pisarza urodzonego w Newark. Przeczytawszy całą tzw. trylogię amerykańską (Wyszłam za komunistę, Ludzka skaza oraz Amerykańska sielanka), a obecnie chłonąc znakomity i bezwstydny wręcz Kompleks Portnoya, jestem pełen najszczerszego uznania oraz zachwytu. A cała przygoda rozpoczęła się oczywiście od filmu, ponieważ w zeszłym roku Ewan McGregor postanowił zadebiutować na reżyserskim stolcu i na rozdziewiczenie swojej przygody wybrał nie lada powieść. Amerykańska sielanka (w oryginale American Pastoral) wydana w 1997 roku, rok później otrzymała Nagrodę Pulitzera, a Time umieścił książkę na liście stu najlepszych powieści anglojęzycznych. W pełni zresztą zasłużenie, co mogę potwierdzić po lekturze tego ponad 600-stronicowego dzieła (dysponuję egzemplarzem wydanym przez Wydawnictwo Literackie w 2017 roku). Trochę zwlekałem z obejrzeniem filmu McGregora, ponieważ chciałem najpierw zapoznać się z oryginałem, aby potem nie doszło do błędów i wypaczeń w odbiorze. Niemniej muszę przyznać, że z uwagi na charakter tej powieści Szkot musiał mieć prawdziwe jaja ze stali, iż podjął się tak karkołomnego wyzwania.
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
"American Pastoral" to opowieść o życiu i rodzinie Seymoura "Szweda" Levova (Ewan McGregor), utalentowanego sportowca i biznesmena o żydowskich korzeniach. Przedsiębiorczy ojciec bohatera (Peter Riegert) rozkręcił chałupniczy biznes wytwarzania eleganckich, skórzanych rękawiczek do sprawnie działającej fabryki położonej w rodzinnym Newark w New Jersey. Po przejściu na emeryturę przedsiębiorstwo spoczęło w rękach doskonale przygotowanego do zarządzania syna. Oprócz sukcesów na polu zawodowym "Szwed" całkiem nieźle radził sobie w życiu osobistym. Poślubiwszy byłą miss New Jersey (Jennifer Connelly) Seymour zakupił starą rezydencję w sielankowej mieścinie Old Rimrock. Wkrótce na świat przychodzi długo upragniona córka – Meredith (Dakota Fanning). Nieoczekiwanie wraz z dojrzewaniem dziewczynki dotychczasowa idylliczna egzystencja "Szweda" zaczyna coraz częściej stawać pod znakiem zapytania.
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Pierwsza rzecz, która zastanowiła mnie, gdy sięgnąłem po "Amerykańską sielankę" to jakim cudem Ewan McGregor upchnął w trwającym niecałe dwie godziny filmie 600-stronicową powieść? Mam oczywiście świadomość, że Philip Roth postanowił dogłębnie i niezwykle precyzyjnie wzbogacić wiedzę czytelnika w zakresie wszystkich etapów produkcji skórzanych rękawiczek (a także wyboru właściwej skóry) i nie są to może rzeczy, które koniecznie trzeba przedstawić na ekranie. Niemniej akcja powieści toczy się na przestrzeni wielu dekad, ukazując niemalże początki rodziny Levovów w USA i zahaczając daleko w przyszłość poza tragiczne wydarzenia z końca lat 60-tych, a dodatkowo wszystko zostało opisane z perspektywy alter ego pisarza, Nathana Zuckermana, który również pojawia się w filmie (David Straithairn). A zatem wystąpienie tzw. epizodyczności wydawało się być nieuniknione! W trakcie projekcji okazało się natomiast, że John Romano, który napisał scenariusz, wyciął po prostu praktycznie wszystkie retrospekcje bohaterów, skupiając się na wydarzeniach z 1968 roku oraz ich następstwach. Możliwe, że przyjąłbym ten fakt o wiele spokojniej, gdyby nie to, że twórcy oprócz koniecznych z ich punktu widzenia cięć, pozwolili sobie na drobne zmiany fabularne, które w mojej opinii diametralnie zmieniły wymowę powieści Rotha (w szczególności mam na myśli zakończenie). Długo zadawałem sobie pytanie dlaczego ktokolwiek wpadł na pomysł poprawienia tak znakomitego materiału i naprawdę nie doszedłem do żadnego konstruktywnego wniosku…
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Naprawdę nie wiem, o czym bym pomyślał, gdybym obejrzał "Amerykańską sielankę" nie znając książkowego oryginału (chociaż Grażka twierdzi, że film jest spoko). Czy film Ewana McGregora zachęciłby mnie do przeczytania powieści Rotha? Trudno powiedzieć, ale abstrahując od haniebnego wypaczenia sensu powieści, muszę docenić warsztat reżyserski Szkota. Jak na debiut to "American Pastoral" ogląda się całkiem nieźle - ach te kolory! Warto zwrócić uwagę na interesującą scenografię. Dom "Szweda" w Old Rimrock (a także całe miasteczko) wyobrażałem sobie dokładnie w taki właśnie sposób. Doskonale ukazano dzielnice nędzy w Newark, w które nieopatrznie zapuszcza się Seymour – za te sceny przyznaję nagrodę imienia Rycha Peji. Co ciekawe, praktycznie cały film powstał w Pensylwanii, nie zahaczając nawet o rodzinne dla Philipa Rotha New Jersey (byłem przekonany, że wspomniane ulice nędzy kręcono w Detroit albo w Łodzi). W fabułę książki sprawnie wplecione zostały ważne zjawiska oraz wydarzenia polityczno-społeczne: amerykański antysemityzm, wojna w Wietnamie, afera Watergate, premiera „Głębokiego gardła” czy zamieszki w Newark z 1967 roku, które doprowadziły do zniszczenia sporych połaci miasta. W filmie z kolei wygląda to tak sobie, troszkę jakby na siłę. Dodatkowo zdecydowanie zabrakło głębszego skupienia się na wewnętrznych problemach trapiących w szczególności „Szweda” - głównie jego umiłowania dla Ameryki i amerykańskiego snu (dodam, że spora część powieści to po prostu przemyślenia bohatera na różne tematy, które raczej trudno przedstawić na ekranie).
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Ciekawie wypada z kolei kwestia doboru obsady, ponieważ Ewan McGregor nijak nie pasuje do mojego wyobrażenia o "Szwedzie". Szkot zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z wychudzonym heroinistą Rentonem z legendarnego "Trainspotting" niż z żydowskim sportowcem o aryjskim wyglądzie, który stał się niemal mityczną postacią dla młodzieży w Weequahic. I jakkolwiek by się nie starał na ekranie to nie jestem w stanie uwierzyć w jego wiarygodność. Podobnie wygląda sytuacja w przypadku córki Seymoura, Merry. Dakota Fanning jest, nie owijajmy w bawełnę, zbyt ładną dziewczyną, bym mógł ją zaakceptować w tej roli (zgodnie z książkowym opisem jej postać w pewnym momencie życia roztyła się, a z powodu trądziku nie była uważana za zbyt atrakcyjną). O wiele lepiej sprawy mają się z Jennifer Connelly, która zagrała Dawn, żonę "Szweda". Bardzo dobrze dobrana aktorka, po raz kolejny potwierdziła swój nieprzeciętny talent. W kwestii Lou Levova mam natomiast ambiwalentne odczucia, ponieważ Peter Riegert postarał się całkiem nieźle, ale książkowy pierwowzór miał wyjątkowy pazur. Zdecydowanie najbardziej wierna powieściowemu oryginałowi rola to z pewnością David Strathairn, który wcielił się w narratora opowieści.
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
"Amerykańska sielanka" z pewnością nie jest filmem, który może dorównać w jakimkolwiek stopniu książkowemu oryginałowi. Ewan McGregor na początku swojej drogi reżyserskiej porwał się na wybitną powieść i chociaż należy docenić jego ambicję, to jednak bez wątpienia poniósł sromotną porażkę niemal w każdym aspekcie. W dzisiejszym czasach pełnych kompletnej ignorancji warto jednakże zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Przyglądając się współczesnym mediom, zwłaszcza tym o prawicowej, wyjątkowo ograniczonej orientacji, łatwo można odnieść wrażenie, że terroryzm jest wyłącznie narzędziem walki radykalnych islamistów, a przed Al-Ka’idą nie było zamachów (któż bowiem pamięta zamach w Oklahoma City w 1995 roku?). Dlatego też w ramach uzupełnienia wiedzy do "Amerykańskiej sielanki" polecam obejrzeć znakomity, nominowany do Oscara, dokument "The Weather Underground" z 2002 roku (temat kompletnie nieznany lub zapomniany w Polszy).
© 2016 Lions Gate Entertainment Inc.
Ocena: 5/10.

wtorek, 7 listopada 2017

"Blade Runner 2049" (2017)



 I have memories, but I can't tell if they're real.

Od premiery bez mała jednego z najważniejszych filmów w historii nie tylko science fiction, ale i całej kinematografii minęło 35 długich lat. Chociaż od dawna mówiło się na mieście o remake’u lub sequelu "Blade Runnera" to niezbyt chciało mi się wierzyć, że ktokolwiek podejmie się tego nie lada wyzwania. Niemniej moda na odświeżanie klasyków ma się w najlepsze (mimo różnych efektów końcowych) i na nic w tej kwestii zdają się moje obawy czy niezbyt optymistyczne podejście. Tym razem na reżyserskim stolcu zasiadł Denis Villeneuve i trzeba przyznać, że po ostatnich osiągnięciach Ridleya Scotta (żenujący głupotą "Alien: Covenant") może to nawet lepiej. Kanadyjczyk miał już na koncie kilka ciekawych produkcji (m.in.: "Prisoners", "Enemy" czy "Sicario"), a jego ostatni flirt z s-f w postaci "Arrival" przyjęto nadspodziewanie dobrze. Niemniej podziwiam człowieka, ponieważ do podjęcia się wyzwania tak dużego kalibru trzeba mieć jaja z najtwardszej stali. Zanim wybrałem się do kina obejrzałem trzy krótkie filmiki, które przedstawiały wydarzenia mające miejsce pomiędzy 2019 rokiem, w którym rozgrywał się oryginał, a 2049 rokiem, w którym osadzono akcję sequela. Animowany "Black Out 2022" przedstawia tragiczne wydarzenia, które doprowadziły do jednego z najpoważniejszych kryzysów w dziejach ludzkości, "2036: Nexus Dawn" to z kolei opowieść o początkach nowej generacji androidów, natomiast "2048: Nowhere to Run" stanowi już swoisty wstęp do najnowszej części.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
W ciągu trzydziestu lat ludzkość przeszła tragiczną drogę od kompletnego zakazu produkcji androidów do powtórnego przywrócenia ich do łask. Wszystko za sprawą genialnego wynalazcy Niandera Wallace’a (Jared Leto), który uratował rodzaj ludzki przed klęską głodu, a na fundamentach upadłej korporacji Tyrella zbudował własne imperium zajmujące się wytwarzaniem sztucznej siły roboczej. Tym razem androidy nowej generacji mają być bezwzględnie posłuszne ludzkim panom i wykonywać wszystkie rozkazy bez zająknięcia. Niemniej zawód łowcy androidów wcale nie stracił racji bytu – w 2049 roku w dalszym ciągu egzystuje wiele androidów wytworzonych jeszcze za czasów Tyrella, które funkcjonują bez żadnych ograniczeń wiekowych. Młody blade runner K (Ryan Gosling) eliminując kolejny relikt z poprzedniej epoki wpada na trop przedziwnej i wręcz niemożliwej do wyobrażenia anomalii, która może doprowadzić do całkowitej zmiany relacji pomiędzy ludźmi oraz ich sztucznymi odpowiednikami.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
"Blade Runner 2049", podobnie jak pierwowzór, przedstawia wyjątkowo spójną i jednocześnie wysoce pesymistyczną wizję przyszłości totalnie zdominowanej przez monumentalne korporacje transnarodowe. Jest to także rzeczywistość, w której nigdy nie powstało Apple, a triumfy święcą Atari czy Pan Am (nie wspominając już o Sony). Ogromne metropolie, spowite wiecznym smogiem, przerywanym częstymi opadami kwaśnego (i podejrzewam przy okazji radioaktywnego) deszczu, ulice na najniższym i najpodlejszym poziomie miasta, pełne śmieci oraz różnego rodzaju mętów to właśnie środowisko, w którym osadzony został sequel "Łowcy androidów". Jeśli pamiętacie jeszcze niezwykle oryginalny klimat pierwszej części to naprawdę nie będziecie zawiedzeni pod tym względem (chociaż spotkałem się z opiniami, że film kompletnie zatracił całą otoczkę noir). Los Angeles 2049 roku to wizja przyszłości obok której nie można przejść obojętnie. Szokujące wrażenia robią także pozostałe miejscówki w kiedyś słonecznej Kalifornii, które odwiedza K, ale prawdziwym majstersztykiem jest dopiero porzucone przez ludzi Las Vegas z monumentalnymi pozostałościami epickich kasyn. Pod względem wizualnym "Blade Runner 2049" to absolutne mistrzostwo świata – oprócz wspomnianych powyżej miejsc, zwróćcie koniecznie uwagę na bazę (główną siedzibę) Wallace’a: czyż nie zapiera tchu w piersiach? Osobny akapit należałoby w zasadzie poświęcić na efekty specjalne, ale postanowiłem ograniczyć się do wspomnienia o Joi (Ana de Armas), formie sztucznej inteligencji, którą można sobie dowolnie personalizować. Oczywiście od razu kojarzy się z "Her", ale oglądając tę istotę można zadać sobie tylko jedno pytanie: jak oni to zrobili? Muzyka świetnie komponuje się ze stroną wizualną filmu, choć i tu udało mi się przeczytać, że to już nie to samo co ścieżka dźwiękowa z oryginału (oczywiście, że nie skoro to inny film).
źródło: http://bladerunnermovie.com/
Fabuła "Blade Runner 2049" nie należy może do najbardziej oryginalnych i z pewnością nie jest najmocniejszym punktem filmu. Niemniej rozwiązania fabularne nie urągają inteligencji bardziej rozwiniętego intelektualnie widza, a co najważniejsze nie odbierają wcale przyjemności z seansu. W tym miejscu warto wspomnieć o długości produkcji Denisa Villeneuve’a: aż 2 godziny i 44 minuty! Jak na dzisiejsze standardy to naprawdę sporo! Niemniej muszę przyznać, że dawno niemal trzy godziny nie minęły tak szybko (no chyba, że nad oceanem w Miramar). Po prostu mam wrażenie, że chociaż ekranowych wydarzeń tak naprawdę nie było zbyt wiele, to ledwie rozsiadłem się w kinowym fotelu, a już za chwilę oglądałem napisy końcowe. Pod względem oglądalności oraz czerpania przyjemności z seansu "Blade Runner 2049" osiągnął wszystko, co można było osiągnąć. Oczywiście od razu pojawiły się głosy ortodoksyjnych wyznawców oryginału, że fabuła chujowa z powodu pozbawienia głębi filozoficznej i ma na celu jedynie wprowadzenie do kolejnych części. Dla mnie jest to troszkę śmieszne, ponieważ nie możemy zapomnieć, że nikt nie będzie kręcił po raz drugi takiego samego filmu, jakim był pierwotny "Łowca androidów". W kategorii sequelu Denis Villeneuve wycisnął ze swojej produkcji wszystko co można. Jedyne, czego tak naprawdę mi brakuje, to przejmującej sceny pokroju legendarnego monologu Rutgera Hauera.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
Pod względem aktorskim jest bardzo dobrze. Ryan Gosling, wcielając się w K, nie tworzy może kreacji szczególnie oryginalnej dla swojej kariery (małomówny twardziel), ale na ekranie sprawdza się znakomicie. Partnerujący mu Harrison Ford (Rick Deckard), po raz kolejny wracający do legendarnej roli po latach, jest dokładnie taki jak trzeba: zgorzkniały, rozgoryczony i wkurwiony. Znakomity występ. Sporo ciekawych rzeczy ma miejsce na drugim planie. Poczynając od fantastycznej Any de Armas (Joi), przez przejmującego Dave’a Bautistę (Sapper Morton) oraz starego znajomego Edwarda Jamesa Olmosa (Gaff), a kończąc na niezwykle interesującej roli Robin Wright (porucznik Joshi). Oczywiście nie sposób pominąć świetnych czarnych charakterów: Jareda Leto wcielającego się w potężnego i bezwzględnego Niandera Wallace’a oraz Sylvii Hoeks (Luv) grającej jego absolutnie oddaną asystentkę.
źródło: http://bladerunnermovie.com/
"Blade Runner 2049" to znakomite oraz, co najważniejsze, inteligentne kino na bardzo wysokim poziomie. Wizualna maestria pesymistycznej wizji przyszłości, zapierające dech w piersiach efekty specjalne oraz świetne aktorstwo to bez wątpienia trzy największe zalety filmu Denisa Villeneuve’a. Dawno nie miałem ochoty tak bardzo polecić żadnego filmu!
źródło: http://bladerunnermovie.com/
Ocena: 8/10.