sobota, 23 września 2017

"Alien: Covenant" (2017)



Serve in Heaven or reign in Hell?

Wydawało się, że monstrualny zjazd kariery Ridleya Scotta (jebać fanów marsjańskiego stolca – recenzja w linku: "The Martian") uratować może wyłącznie powrót do korzeni. I w założeniu tym właśnie miał być "Alien: Covenant" (w Polszy znany jako "Obcy: Przymierze"). Po budzącym skrajne emocje "Prometeuszu" angielski heros reżyserii postanowił zrezygnować z pierwotnego, o wiele bardziej ambitnego pomysłu na sequel (a przy okazji ze znakomitego tytułu "Paradise Lost", nawiązującego do siedemnastowiecznego poematu Johna Miltona) i wrócić do sprawdzonego schematu z oryginalnego "Obcego". Także zamiast poznawać najgłębsze tajemnice Inżynierów, które w zasadzie były dla mnie jedyną interesująca rzeczą w poprzedniej produkcji, otrzymaliśmy kolejny odgrzewany kotlet. Niemniej liczyłem, że w Ridleyu pozostały jeszcze okruchy dawnej wielkości i może tym razem uda mu się odbić od dna, na które stopniowo opadał przez ostatnie lata. Dodatkowo czynnikiem dającym jakąś tam nadzieję były ambitne plany reżysera, czyli zapowiedź nakręcenia 65 kolejnych części "Obcego".
źródło: http://www.impawards.com
W jedenaście lat po tragicznych wydarzeniach przedstawionych w "Prometeuszu" załoga statku kolonizacyjnego Covenant przemierza odmęty kosmosu, by dotrzeć do odległej planety Origae-6. Wskutek niespodziewanej awarii spokojny dotychczas lot zostaje przerwany, a kapitan Branson (James Franco) traci życie w dramatycznych okolicznościach. Podczas naprawy uszkodzeń pozostali przy życiu członkowie załogi odbierają dosyć dziwny komunikat radiowy z pobliskiej, niewielkiej planety łudząco przypominającej Ziemię. Wbrew korporacyjnemu etosowi kontynuowania misji za wszelką cenę zapada decyzja o porzuceniu dotychczasowego celu i skupieniu się na eksploracji źródła tajemniczego przekazu. Czy to nie brzmi znajomo?
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
Ostatnio, przy okazji zaznajamiania Grażki z serią, miałem okazję odświeżyć sobie wszystkie dotychczasowe produkcje. W trakcie niedawnego maratonu nie pominęliśmy również "Prometeusza". Muszę przyznać, że kolejny seans pogłębił moje przekonanie o głupocie tegoż dzieła i dał poważnie do myślenia czy wystawione parę lat temu 6/10 nie stanowi zdecydowanie zbyt wysokiej noty. Niemniej, jak się okazało wkrótce po obejrzeniu ostatniej części, twórcy postanowili pójść jeszcze dalej w ukazywaniu głupoty oraz intelektualnego lenistwa swoich bohaterów. Wyobraźcie sobie bowiem, że lądujecie na obcej planecie, trochę podobnej do Ziemi. Czy wychodząc ze statku kosmicznego nie założylibyście skafandrów ochronnych, choćby na wszelki wypadek? Oczywiście załoga Covenant, twardo przekonana o swojej odporności na wszelkie pozaziemskie zagrożenia, tego nie czyni – jak się łatwo domyślić konsekwencje są opłakane i pojawiają się niemal błyskawicznie. Z drugiej strony nawet najgrubsze skafandry ochronne mogłoby nie pomóc tej bandzie profesjonalnych inaczej eksploratorów kosmosu. Jak można w poważnym filmie nakręcić scenę, w której dwójka bohaterów w odstępie kilku sekund zalicza glebę na tej samej kałuży krwi? Jakim trzeba mieć iloraz inteligencji, aby rozpocząć chaotyczny ostrzał wewnątrz statku kosmicznego wypełnionego zbiornikami, które mogą eksplodować w każdej chwili? Jak bardzo trzeba być odpowiedzialnym, aby zaryzykować życie dwóch tysięcy zahibernowanych kolonistów dla czystej prywaty? Niestety, ku mojemu absolutnemu zdziwieniu, takich scen są całe masy – tylko usiąść i rzewnie zapłakać nad tym absurdem oraz nonsensem.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
 Skoro czynnik ludzki kompletnie nie spełnia pokładanych w nim nadziei (mentalnie jest to poziom w okolicach dalszych części "Transformers") to czy warto w ogóle oglądać "Alien: Covenant"? Z pewnością warto docenić wrażenia wizualne, które zaserwował nam Ridley Scott i spółka. Pod tym względem trudno się do czegokolwiek przyczepić, ale jednak jest jeden spory wyjątek. Oglądanie xenomorpha czy też neomorpha to już zdecydowanie nie to samo doznanie co kiedyś. W szczególności, gdy stworzenie zostało w całości wykreowane w CGI i możemy zobaczyć je w dziennym świetle. Okrutna, bezwzględna istota traci w ten sposób wszystkie dotychczasowe atuty, które budowały przerażenie u widza. O wiele lepiej, gdyby xenomorph pozostał tam gdzie jego naturalne miejsce – w półmroku, klaustrofobicznie ciasnych wnętrz statków kosmicznych czy pozaziemskich baz. W scenach rozgrywających się pomiędzy androidami dostrzegam z kolei szczątki pierwotnego, o wiele bardziej ambitnego projektu Ridleya. Liczne nawiązania do literatury, filozoficzne dysputy – o ileż wypada to ciekawiej od oglądania skutków kolejnej kretyńskiej decyzji! Konfrontacje poglądów Davida (Michael Fassbender) oraz Waltera (również Michael Fassbender) to tak naprawdę najciekawsze i najlepsze momenty "Alien: Covenant". Swoją drogą można również wysnuć niepokojący wniosek, że ludzie stali się podrzędną rasą w stosunku do sztucznej inteligencji, którą sami stworzyli (a przy najmniej takiż wniosek wysnuła ona sama). Podobnie jak w "Prometeuszu" pojawia się wyraźny problem z zaawansowaną technologią widoczną na ekranie - w szczególności, jeżeli zestawimy to z pierwotnymi "Alienami", które rozgrywały się przecież znacznie później.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
 Omówienie wyczynów aktorskich tym razem rozpocznę nietypowo, ponieważ pragnę zwrócić uwagę na kompletnie nonsensowny i wręcz absurdalny angaż Jamesa Franco do roli kapitana Covenant, który ginie w ciągu pierwszych pięciu minut filmu. Świetny pomysł, żeby spektakularnie zmarnować potencjał tak doskonałego aktora! I chuj z tego, że nakręcono niby jakieś tam sceny z nim, skoro nie ma ich w ostatecznej wersji filmu! Gdy otrząśniemy się już z pierwszego szoku to warto zwrócić uwagę na znakomity występ Michaela Fassbendera w podwójnej roli. Zarówno David, znany z "Prometeusza", jak i Walter to kawał świetnej aktorskiej roboty i jeden z niewielu powodów, dla których warto oglądać kolejny epizod rozmieniania się Ridleya na drobne. O reszcie występów najlepiej byłoby nic nie pisać, ponieważ poziom ich miałkości jest totalny. Aktorzy postarali się tak dobrze, że z wyjątkiem imion androidów, po seansie nie byłem w stanie nazwać żadnego z bohaterów. Warto jedynie napomknąć o trochę mniej miałkich rolach Katherine Waterston (Daniels), Billy’ego Crudupa (Oram) czy Danny’ego McBride’a (Tennessee).
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
Po raz kolejny w ciągu ostatnich lat Ridley Scott kompletnie zawiódł moje oczekiwania. "Obcy: Przymierze" po raz kolejny powiela ten sam pomysł na film, aczkolwiek tym razem toniemy w oceanie absurdu, głupawych decyzji oraz CGI, które kompletnie niszczy złowieszczy wizerunek xenomorpha. To naprawdę nadaje się do oglądania wyłącznie dla najbardziej zagorzałych miłośników serii. Aha, jeśli liczycie, że dostaniecie jakiekolwiek odpowiedzi na pytania postawione w "Prometeuszu" to kindybał Wam w szamot.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation
Ocena: 4/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz