sobota, 29 kwietnia 2017

"The Girl on the Train" (2016)



Anything is possible, because I am not the girl I used to be.

Dzisiaj na warsztacie wylądował "The Girl on the Train", w Polszy znany pod zwięzłym i tym razem niezwykle trafnym tłumaczeniem "Dziewczyna z pociągu". Skąd pomysł na akurat tego rodzaju kino? Otóż nie będę ukrywał, że stoją za tym jakieś głębokie motywacje czy inne pierdoły. Po prostu darzę Emily Blunt sporą estymą, więc nie mógłbym sobie odpuścić produkcji, w której gra pierwsze skrzypce. Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie czytałem książkowego pierwowzoru autorstwa Pauli Hawkins, toteż w niniejszej recenzji nie znajdziecie różnić między powieścią a jej ekranizacją. Przyznam jednakże, iż całkiem niedawno miałem okazję potrzymać w rękach debiut brytyjskiej pisarki (oczywiście wydanie filmowe – hajs się musi zgadzać) i wszystko byłoby w porządku, gdybym nie spojrzał na tył okładki. Dawno nie uświadczyłem takiego natężenia miałkich sloganów reklamowych i kompletnie nieistotnych statystyk (zapewne zmanipulowanych), które miałyby zachęcić do przeczytania tego dzieła. Zaiste, raczej zniesmaczony niż zachęcony, przystąpiłem zatem do seansu.
źródło: http://www.impawards.com
"The Girl on the Train" przedstawia historię Rachel (Emily Blunt), która jakiś czas temu przeżyła burzliwy rozwód. Każdego dnia kobieta dojeżdża do pracy w Nowym Jorku tytułowym podmiejskim pociągiem, poświęcając podróż na wnikliwą obserwację doskonale znanego jej otoczenia. Mijając po drodze swój dawny dom, Rachel skupia się na byłych sąsiadach, których zaczyna uważać za wprost idealne małżeństwo (w przeciwieństwie do swojego nieudanego związku). Od czasu do czasu lubi również sięgnąć po gorzałkę i katować swojego byłego męża pijackimi smsami oraz bełkotliwymi rozmowami telefonicznymi o niczym. Niemniej, gdy pewnego dnia Rachel całkowicie przypadkowo odkrywa, że związek Megan (Haley Bennett) oraz Scotta (Luke Evans) nie jest aż tak doskonały, popada w niezbezpieczną obsesję.
© 2017 Universal Pictures Home Entertainment
Zważając na dosyć średnie oceny "Dziewczyny z pociągu" oraz opinie moich znajomych nie miałem zbyt wielkich oczekiwań co do poziomu produkcji wyreżyserowanej przez Tate’a Taylora (nie miałem wcześniej przyjemności obcować z jego twórczością). I jak w wielu dotychczasowych przypadkach nie zawiodłem się wcale w tej kwestii, a co więcej mogę nawet napisać, że moje prognozy sprawdziły się w 100%. Na pierwszy rzut oka może się jednak wydawać, że "The Girl on the Train" jest ciekawym, wciągającym filmem. Z pewnością jest to efekt wprowadzenia do fabuły kilku linii czasowych, przeplatanych licznymi retrospekcjami oraz aktualnymi wydarzeniami. Gdyby zaprezentować tę historię w sposób linearny straciłaby naprawdę sporo ze swego potencjalnego uroku. Wszystko wygląda zatem tajemniczo, fabuła się rozwija odkrywając nowe wątki i trzymając widza w ciągłym napięciu. Niemniej, jak w wielu innych produkcjach, im bliżej końca, tym łatwiej przewidywać kolejne wydarzenia, a także głowić się na bezsensownymi zachowaniami bohaterów lub brakiem wystarczającego uzasadnienia ich motywacji. Swoją drogą, jak na film o alkoholiczce, to przekaz jest dosyć kontrowersyjny: alkohol jest w sumie spoko, a wszystkie złe rzeczy, które po nim robicie wkręcają wam wasi znajomi. Super przesłanie! To lubię!
© 2017 Universal Pictures Home Entertainment
Oczywiście jeżeli film ma budżet w wysokości 45 milionów USD to musi wyglądać dobrze (no chyba, że jest kręcony w Polsce i w ramach finansowego przekrętu spłonęły dekoracje). Pod względem wizualnym trudno się czepiać –w tym aspekcie "Dziewczyna z pociągu" to naprawdę solidna, rzemieślnicza robota (przy czym jednocześnie pozbawiona błysku). Ścieżka dźwiękowa była tak doskonała, że nie potrafię sobie przypomnieć kompletnie żadnego utworu. Wracając na chwilę do rozwiązań fabularnych to mam świadomość, że alkoholizm jest poważnym problemem społecznym, ale tak jak pisałem pod koniec poprzedniego akapitu bardzo łatwo można odnieść wręcz przeciwne wrażenie po seansie (w szczególności, jeżeli dysponujecie dosyć nietypowym poczuciem humoru). Niemniej śledztwo prowadzone przez wiecznie najebaną Rachel ma takie znamiona realizmu jak dowolna produkcja TVN kręcona w Warszawie. Swoją drogą przedstawianie na ekranie ochlejstwa naszej bohaterki wygląda momentami naprawdę komicznie i można nawet zatęsknić za naturalizmem Wojciecha Smarzowskiego z "Pod Mocnym Aniołem".
© 2017 Universal Pictures Home Entertainment
W kwestii aktorstwa spodziewałem się, że Emily Blunt totalnie zawłaszczy film. Niestety, chociaż na ekranie przebywa bardzo często, to jednak Rachel w jej wykonaniu momentami wygląda naprawdę niepoważnie (sceny największego ochleju), a dodatkowo wypada dosyć nieatrakcyjnie (co jest akurat zrozumiałe w kontekście alkoholizmu bohaterki – polecam scenę ze szminką w pociągu). Emily powinna przyjechać do Polski na warsztaty albo chociaż obejrzeć występ Roberta Więckiewicza w "Pod Mocnym Aniołem", ponieważ wygląda na to, że niewiele wie o skutkach nadmiernego spożycia. Jednak na usprawiedliwienie wysiłków aktorki należy dodać, że w trakcie kręcenia filmu była w ciąży, więc nie mogła na bieżąco wzbogacać swojego warsztatu o nowe doświadczenia. Całkowicie nieoczekiwanie największym pozytywnym doświadczeniem z "Dziewczyny z pociągu" okazał się występ Haley Bennett, której wdzięki sławiłem już przy okazji "Hardcore Henry". Kolejna fajna rola, która zapisała się w mojej pamięci – mam nadzieję, że to dopiero początek pięknej kariery. O występie Rebecki Ferguson (Anna) mogę napisać tyle, że dobrze wcieliła się w troskliwą matkę i zazdrosną żonę. Z kolei Luke Evans wygląda jakby warsztat aktorski czerpał z najbardziej epickiego momentu walki z permanentnym zatwardzeniem Clive’a Owena. Justin Theroux (Tom) dostał rolę tak odrażającego pod każdym względem typa, że postanowił zagrać ją kompletnie nijako i totalnie sztampowo.
© 2017 Universal Pictures Home Entertainment
"Dziewczyna z pociągu" nie stanowi dla mnie rozczarowania, ponieważ nie spodziewałem się praktycznie niczego wielkiego po tym filmie. Szczerze powiedziawszy trudno dostrzec tutaj nawet krzty zmarnowanego potencjału na naprawdę dobre kino. Książkowy oryginał po seansie wydaje się być kompletnie odpychający, więc raczej nie przekonam się na ile sprawę spierdolił Tate Taylor a na ile wina leży po stronie Pauli Hawkins. Szkoda czasu na takie czytadła, gdy każdego dnia można odkrywać wspaniałych pisarzy (obecnie trwa moja fascynacja Phillipem Rothem).
© 2017 Universal Pictures Home Entertainment
Ocena: 4/10.

środa, 26 kwietnia 2017

"Rogue One"



We have hope. Rebellions are built on hope!

Z perspektywy czasu bardzo żałuję, że nie wybrałem się na "Rogue One" do kina. Muszę jednak przyznać szczerze, iż oprócz zniechęcającego polskiego tytułu ("Łotr 1" – no kurwa, jak to brzmi!) potraktowałem produkcję wyreżyserowaną przez Garetha Edwardsa (m.in. "Godzilla" z 2014 roku) jako jawny przejaw wcielania w życie szczytnej idei hajs się musi zgadzać. Projekt skupiający się na pobocznych historiach z uniwersum "Star Wars" wydawał mi się po prostu wręcz ordynarnym odcinaniem kuponów przy okazji powstawania nowej trylogii (w sumie dziwię się, że Peter Jackson przy okazji "Hobbita" nie podreperował dodatkowo swojej pokaźniej już sakwy). Niemniej mimo wszystko "Łotr 1" zalicza się do kanonu "Gwiezdnych Wojen" w związku z czym nie mogłem przejść obojętnie obok tej produkcji, mimo początkowych oporów. Po jakimś czasie udało mi się wreszcie dojrzeć do decyzji obejrzenia filmu i szczerze powiedziawszy nawet cieszyłem się na powrót do tego epickiego uniwersum.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Większa część akcji "Rogue One" rozgrywa się tuż przed pierwszą częścią oryginalnej trylogii, czyli "A New Hope". W prologu, osadzonym kilkanaście lat wcześniej, poznajemy młodziutką Jyn Erso. Na oczach dziewczynki zostaje zamordowana matka, a ojciec Galen (Mads Mikkelsen), utalentowany naukowiec i konstruktor, zostaje porwany przez żądnego chwały i władzy, bezwzględnego imperialnego urzędnika Krennica (Ben Mendelsohn). Pozostawione na pastwę losu dziecko ratuje i wychowuje rebeliancki ekstremista Saw Gerrera (Forest Whitaker). Kilkanaście lat później dorosła Jyn (Felicity Jones) zostaje odbita z imperialnej niewoli przez kapitana Cassiana Andora (Diego Luna). Jednakże ratunek nie ma altruistycznego podłoża: rebelianccy dowódcy uważają, że dziewczyna jest kluczem do nawiązania kontaktu z Saw Gerrerą, który, jak się mówi na mieście, znalazł się w posiadaniu informacji o kluczowym znaczeniu dla całej galaktyki.
TM & © Lucasfilm Ltd.
W przeciwieństwie do pozostałych filmów zaliczanych do kanonu "Rogue One" nie epatuje ideą wszechwładnej Mocy, przenikającej życie całej galaktyki. I to w zasadzie mogę uznać za pierwsze z dwóch największych zaskoczeń w produkcji Garetha Edwardsa. Oczywiście Moc pojawia się na ekranie (część akcji rozgrywa się w świętym mieście Jedha, a jeden z bohaterów drugoplanowych wydaje się posiadać inklinacje do bycia prawie Jedi), aczkolwiek niemal do samego końca nie odgrywa istotniejszej roli, stanowiąc jedynie tło. Ograniczenie roli potężnej, tajemniczej siły do drugiego planu daje moim zdaniem całkowicie nowe spojrzenie na całe uniwersum. Pod względem fabularnym "Łotr 1" skupia się tzw. prozie życia żołnierzy Rebelii i jest to prawdziwe kino wojenne, którego mocno brakowało mi dotychczas w "Gwiezdnych Wojnach". Film dobitnie pokazuje ile trudu, cierpienia oraz istnień ludzkich humanoidalnych kosztowało zdobycie planów legendarnej Gwiazdy Śmierci. I chociaż kategoria PG-13 ma wyraźne ograniczenia to jednak zabijanie bezbronnych ludzi czy dobijanie rannych przez pozytywnych bohaterów nie zdarza się każdego dnia. Wojna przedstawiona na ekranie wygląda dosyć realistycznie: łatwo odnaleźć nawiązania do walki z islamskimi ekstremistami na ulicach Iraku czy Afganistanu (Jedha) czy też wspomnienia krwawych jatek w Wietnamie (bitwa w dżungli na powierzchni Scarif). W sumie to w scena, w której Saw Gerrera ratuje małoletnią Jyn strasznie kojarzy mi się z "Terminatorem" (zabrakło tylko tekstu: Come with me if you want to live).
TM & © Lucasfilm Ltd.
Oczywiście "Rogue One" nie jest pozbawiony w tym względzie mankamentów typowych dla współczesnego epickiego kina (przykładowo: ratunek w ostatniej chwili czy pełne patosu monologi wygłaszane tuż przed zgonem), ale jedna rzecz pozwala zapomnieć o wszystkich wadach. I w tym miejscu przejdę właśnie do drugiego, największego zaskoczenia. Otóż końcowe sceny filmu rozgrywające się na plaży to dla mnie całkowita niespodzianka. Nigdy nie spodziewałbym się, że Disney pozwoli na coś takiego! Swoją drogą, jeżeli miałbym wskazać na scenę, która może pretendować do miana kultowej to finalny rampage Darth Vadera to oczywisty wybór. Warto również docenić zróżnicowane spojrzenie zarówno na rebelię, jak i Imperium. Rebelianci nie stanowią monolitu, prezentując w obliczu zagrożenia różne postawy i tocząc przeważnie bezowocne spory. Niezwykle interesująca w tym kontekście wydaje się być postać Saw Gerrery, wzorowana oczywiście na znanym argentyńskim lewicowym rewolucjoniście. Bezwzględny i nieustępliwy bohater, który poświęcił życie dla walki z Imperium, otrzymał od Rebelii łatkę nieobliczalnego ekstremisty. Tymczasem w imperialnych strukturach władzy rysuje się wyraźny konflikt pomiędzy ambitnym i żądnym uznania Imperatora Krennickiem a gubernatorem Tarkinem wspieranym przez Darth Vadera (przypomina to trochę relacje w Najwyższym Porządku z "The Force Awakens"). Warto także wspomnieć o monstrualnej wprost liczbie tzw. easter eggs – nie mam oczywiście ambicji ani wiedzy, aby wychwycić wszystkie nawiązania.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Pod względem wizualnym "Rogue One" po prostu onieśmiela swoją doskonałością. I chociaż doskonale zadaję sobie sprawę, że to CGI to nie sposób nie docenić piękna filmu. Poszczególne, znacznie różniące się od siebie krajobrazem lokacje, wyglądają wręcz doskonale. Co jeszcze ważniejsze do tych pięknych plenerów dopasowano znakomitą, poruszającą ścieżkę dźwiękową. I warto zauważyć, że za muzykę nie odpowiada tym razem legendarny John Williams, a Michael Giacchino, który w bardzo krótkim czasie wykonał genialną robotę. Wracając do efektów specjalnych zdecydowanie należy podkreślić maestrię Industrial Light & Magic. Statki kosmiczne, sekwencje bitew toczonych w kosmosie czy wygląd poszczególnych lokacji, których w sumie niemało, to wzorowo wykonana praca. Do tego wszystkiego warto zwrócić uwagę na niebywały zabieg wskrzeszenia postaci z uniwersum "Star Wars". Moim zdaniem zarówno Grand Moff Tarkin (który w Polszy doczekał się nawet pieśni autorstwa Kazika sławiącej jego czyny – Komandor Tarkin), jak i młodziutka księżniczka Leia, prezentują się na ekranie świetnie (choć oczywiście nie aż tak doskonale jak Peter Cushing oraz Carrie Fisher we własnej osobie). Warto także docenić wprowadzenie kolejnego znakomitego, tym razem trochę defetystycznego, robota. K-2SO robi znakomitą robotę.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Pod względem aktorstwa ciężko uświadczyć lipę, chociaż przez film przewija się postaci bez liku. Z pewnością zaobserwowałem, że Jyn Erso, w którą wcieliła się Felicity Jones, wydaje się być dla mnie o wiele bardziej interesującą, a przede wszystkich lepiej zagraną postacią niż Rey z "Przebudzenia Mocy". Ciekawe zaprezentował się na ekranie Diego Luna, grający Cassiana Andora. Między parą głównych bohaterów czuć prawdziwą ekranową chemię i bardzo fajnie, że ich relacja nie jest od początku usłana różami. Znakomicie wypada także imperialny urzędnik Krennic, którego bezbłędnie zagrał Ben Mendelsohn (świetne sceny z Tarkinem i Vaderem). Z ról drugoplanowych na pewno warto wyróżnić Madsa Mikkelsena (Galen Erso) oraz Foresta Whitakera w przejmującej roli Saw Gerrery. Oglądając "Rogue One" można odnieść wrażenie, że każdy z aktorów, pojawiając się choćby w najkrótszym epizodzie, postanowił dać z siebie wszystko i zagrać na 100%.
TM & © Lucasfilm Ltd.
Czego mi zatem najbardziej brakuje w "Rogue One"? Otóż, gdyby twórcy mieli jeszcze większe jaja ze stali, ba a może nawet z kryptonitu, i zdecydowali nakręcić film wojenny w kategorii R bez tego całego szajsu typowego dla blockbusterów to poziom starej trylogii byłby naprawdę na wyciągnięcie ręki. Niemniej i tak jestem ogromnie zadowolony z końcowego efektu i mam nadzieję, że w kolejnych historiach będzie coraz lepiej i lepiej. Polecam gorąco sprawdzić trochę inne spojrzenie na uniwersum "Gwiezdnych Wojen".
TM & © Lucasfilm Ltd.
Ocena: mocarne jak bice Vin Diesela 8/10.

środa, 12 kwietnia 2017

"Passengers"



If you live an ordinary life, all you'll have are ordinary stories.

Nie mogę ukrywać, że filmy science fiction chłonę jak beje Amarenę albo denaturat filtrowany przez bułeczkę. Nie może zatem dziwić, że cieszyłem się szczerze na seans "Passengers", chociaż recenzje były może niezbyt zachęcające. Na pewno zaletą, nawet pomimo pewnego spadku sympatii po słynnym skandalu z wyciekiem nagich fotek, wydawała się być obecność Jennifer Lawrence. Ponadto film otrzymał dwie nominacje do tegorocznych Oscarów (najlepsza muzyka oraz scenografia), w związku z czym idealnie wpisywał się w cykl recenzji związanych z nagrodami Akademii. Jednakże z drugiej strony moje dotychczasowe spotkania z twórczością norweskiego reżysera ograniczają się jedynie do "The Imitation Game", które wspominam raczej słabo, więc miałem poważne obawy co do produkcji Mortena Tylduma.
źrodło: http://www.impawards.com
W nieokreślonej bliżej przyszłości, w której moda nie poszła wcale do przodu, ludzkość sięgnęła wreszcie gwiazd i rozpoczęła kolonizację nowych światów. Homestead Corporation umożliwia ludziom odbycie międzygwiezdnej podróży oraz rozpoczęcie nowego życia wśród odległych układów planetarnych. Akcja filmu rozgrywa się na statku kosmicznym Avalon zmierzającym do nowej koloni, nazwanej niezwykle oryginalnie Homestead II. W założeniach podróż miała potrwać, aż 120 lat, więc wyobraźcie sobie zaskoczenie nagle wybudzonego z hibernacji Jima Prestona (Chris Pratt), kiedy dowiaduje się, że został przywrócony do życia o 90 lat za wcześnie. Po wyczerpaniu wszystkich opcji powrotu do poprzedniego stanu nasz bohater staje przed widmem spędzenia reszty życia mając za jedynego towarzysza androida-barmana Arthura (Michael Sheen) oraz hektolitry darmowego alkoholu.
© 2016 Columbia Pictures Industries, Inc.
Od pierwszych chwil widać, że "Passengers" reprezentują wizję idealnej, wesołej przyszłości, w której wszystko poszło dobrze, a ludzkość rozwija się permanentnie. Już sam design statku kosmicznego wskazuje na ten właśnie trend – to zdecydowanie bardziej "Star Trek" niż "Battlestar Galactica". Ogromne korytarze, bezużyteczne, marnujące cenną przestrzeń hole, basen, bar czy restauracja przypominają raczej luksusowy statek wycieczkowy kursujący po Karaibach niż poważną, międzygwiezdną wyprawę kolonizacyjną. Korporacja Homestead jawi się raczej jako instytucja niemalże dobroczynna niż współczesna firma pragnąca za wszelką cenę zmaksymalizować zyski upychając na statku jak najwięcej zahibernowanych pasażerów oraz drogocennego ładunku. Nie przeczę, że przedstawione w filmie wnętrza zostały zaprojektowane naprawdę stylowo (bar Arthura jest naprawdę przytulny, wręcz piękny) i w pełni rozumiem decyzję Akademii o przyznaniu nominacji w tej kategorii. Niemniej moim zdaniem pod względem przydatności do podróży międzygwiezdnych Avalon nadaje się jak Grzegorz Krychowiak do PSG. Co więcej, "Pasażerowie" zaliczają się do grona filmów, w których nie przywiązuje się większej wagi do rozwiązań technologicznych – dowiadujemy jedynie, że statek ma napęd jonowy, a naprawa reaktora ogranicza się do otworzenia drzwi (serio!).
© 2016 Columbia Pictures Industries, Inc.
"Pasażerowie" stawiają przed widzem w zasadzie tylko jeden bardzo poważny dylemat moralny, który de facto szybko znika. Niemniej, gdyby reżyser i scenarzysta mieli jaja ze stali i postanowili utrzymać swoje dzieło w zdecydowanie poważniejszej tonacji to byłbym o wiele bardziej zadowolony. Poszczególne segmenty filmu kompletnie do siebie nie przystają, a im bliżej końca tym większe są podobieństwa do typowego science fiction, w którym coś się zepsuło i trzeba to szybko naprawić. A jak doskonale wiadomo, niektóre naprawy wymagają ogromnych poświęceń – finał kojarzy mi się niestety z najgorszymi motywami z "Grawitacji". Ale żeby nie hejtować nadmiernie "Passengers" muszę przyznać szczerze, że pod względem realizacyjnym filmowi nie można niczego zarzucić. Dodatkowo scena, w której Jim odbywa swój pierwszy spacer w przestrzeni kosmicznej, wypada naprawdę znakomicie i poważnie (przez co nie pasuje do reszty filmu). Warto również zwrócić uwagę na kilka nieoczywistych nawiązań: bar na Avalonie został niemalże wyjęty rodem z "Lśnienia", nazwa statku oraz imię barmana nawiązujące do mitu arturiańskiego czy też tabletki rodem z "Matrixa".
© 2016 Columbia Pictures Industries, Inc.
Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę dlaczego u boku Jennifer Lawrence po raz kolejny nie pojawił się Bradley Cooper, ale doszedłem do wniosku, że dzięki udziałowi w "Strażnikach galaktyki" Chris Pratt o wiele bardziej kojarzy się widowni z kosmosem. Aktor nieźle sprawdził się w roli Jima Prestona – jest przejmujący kiedy trzeba i zabawny, gdy wymaga tego sytuacja. Jennifer Lawrence również nie zawodzi, aczkolwiek z drugiej strony trochę słabo pasuje mi do roli intelektualistki. Niemniej muszę z przykrością przyznać, że scenariusz nie wykorzystuje ogromnego potencjału, jaki stwarza obecność dwójki tak popularnych aktorów i im bliżej końca filmu, tym gorsze rzeczy mają do zagrania. W zasadzie jedyną osobą z obsady, do której występu nie mam kompletnie żadnych zastrzeżeń, jest Michael Sheen. Pod wieloma względami rola czarującego, zawsze kulturalnego, acz nie pozbawionego złośliwości androida-barmana Arthura wydaje mi się po prostu wybitna i moim zdaniem stanowi największą zaletę filmu. Niestety Laurence Fishburne (Gus), pojawiający się w bezsensownym epizodzie, nie ma praktycznie nic do zagrania i w zasadzie jestem bardzo zdziwiony, że do filmu nie zaangażowano w jego miejsce Seana Beana.
© 2016 Columbia Pictures Industries, Inc.
Niestety "Passenger" to kolejny przykład głupawego kierunku, w którym zdaje się podążać współczesne science fiction. Nie jest może aż tak kretyńsko jak w "Grawitacji", ale tak naprawdę końcowy akt "Pasażerów" zasługuje jedynie na miano dramatu wtórności. Warto zobaczyć jedynie dla świetnej roli Michaela Sheena oraz pięknego, przytulnego wystroju baru, w którym Arthur serwuje drinki.
© 2016 Columbia Pictures Industries, Inc.
Ocena: 4/10.