Po dłuższym okresie obcowania z
bardziej ambitnymi przedsięwzięciami (m.in. nadrabianie zaległości z twórczości
Stanleya Kubricka) w końcu postanowiłem zmierzyć się z kolejną produkcją
sygnowaną logiem Marvel. Tym razem na warsztat trafił obiekt niedawnej,
powszechnej, brutalnej masturbacji z workiem foliowym na głowach wszelkiej
maści krytyków i milijonów widzów,
czyli "Guardians of the Galaxy". Nie będę ukrywał, że do tego rodzaju filmów
podchodzę niezwykle sceptycznie. W zasadzie poza obiema częściami "Thora" i
pierwszym "Iron Manem" cały ten festyn mógłby popaść w odmęty totalnego
zapomnienia albo nawet nigdy nie powstać bez jakiejkolwiek szkody dla mojego
jestestwa. Niemniej doskonale rozumiem szefów Marvela – przecież hajs się musi zgadzać! Gdybym był na ich
miejscu tak samo ruchałbym światową widownię kręcąc kolejne sequele, prequele, rebooty, rebooty niedawno zrebootowane, czy crossovery
(tutaj dostrzegam największy potencjał). Tym razem jednakże Marvel postąpił
trochę inaczej i sięgnął głębiej do zasobnego w bohaterów worka by wyciągnąć z
niego garść no-name’owych
(przynajmniej dla mnie) postaci zwanych Strażnikami Galaktyki.
źródło: http://www.impawards.com |
Jak zwykle fabuła jest
fantastyczna! W dniu śmierci matki małoletni Peter Quill zostaje uprowadzony
przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji. Ileś tam lat później dorosły
Quill a.k.a. Star-Lord (Chris Pratt),
wyraźnie obeznany z prawami kosmosu, prowadzi awanturnicze życie. Wykonując
kolejne zlecenie wplątuje się w poważną aferę, która zagraża egzystencji całego
wszechświata. Mocarny Ronan (Lee Pace), czując się zdradzony przez rodaków,
postanawia zniszczyć planetę Xandar. Jednakże do tego celu potrzebuje pomocy
wszechmocnego Thanosa, który uzależnił support
od dostarczenia potężnego artefaktu.
źródło: http://marvel.com/guardians |
Ponieważ podobne, ostatnie zbiorowe
masturbacje miały miejsce przy "X-Men: First Class" oraz "The Avengers" naprawdę niewiele oczekiwałem od
filmu Jamesa Gunna. Kategoria PG-13, wartka akcja, feeria CGI i nic ponadto –
po prostu festyn. Niemniej dochodzące zewsząd głosy o rzekomej wybitności "Strażników Galaktyki" nie do końca udało mi się całkowicie zlekceważyć. W
efekcie gdzieś w odmętach mojego umysłu zaczęła kiełkować nadzieja, że może tym
razem będzie inaczej. Niestety prysła mniej więcej w piątej minucie seansu.
Dosłownie chwilę po jednej z najsmutniejszych scen w dziejach kinematografii
(piszę to bez cienia ironii!) zostałem uraczony sekwencją taneczną. Przejście
od totalnej powagi do konwencji zabawowej przypomina mniej więcej jakąś
produkcję rodem z Bollywood. Umierająca matka Quilla to kawał naprawdę mocarnego
kina, ale co z tego skoro ciężki klimat został roztrwoniony w try miga. Reszta fabuły rozwija się w
typowy dla marvelowskich opowieści sposób. W zasadzie pod wieloma względami
trudno znaleźć jakiekolwiek różnice w stosunku do "The Avengers". Po raz kolejny
mamy do czynienia z budowaniem drużyny z jednostek, które do siebie nie pasują,
patetycznymi przemowami motywacyjnymi, a w końcu ze wspólnym działaniem ku
chwale wyższych celów. Znowuż istnieniu kosmosu zagraża potężny artefakt (tym
razem jeden z Infinity Stones), który może wpaść w niewłaściwe ręce. Swoją
drogą zwróciliście uwagę, że w niemal każdej produkcji Marvela pojawia się tego
rodzaju przedmiot? Ileż tak legendarnych itemów znajduje się jeszcze we wszechświecie?
źródło: http://marvel.com/guardians |
Akcja jest bardzo wartka, niemal
nie ma przestojów (nie licząc scen wzajemnych pretensji). Niestety "Strażników
Galaktyki" cechuje wysoki poziom wtórności. Widzieliście już międzygwiezdny
okręt wojenny rozbijający się na powierzchni planety? Ja tak – choćby w "Star Trek: Into Darkness". Widzieliście już idiotę villaina, który zamiast unicestwić planetę zaczyna wygłaszać
patetyczną przemowę, która i tak nie ma sensu, ponieważ i tak planuje eksterminację
wszystkich słuchaczy? W dalszym ciągu nikt nie stosuje się do złotej porady
Tuco z "The Good, the Bad and the Ugly": When
you have to shoot, shoot, don’t talk! Widzieliście już potężnego villaina,
otoczonego przez bandę nieudaczników, którego armia przypomina do złudzenia boty z najniższego poziomu trudności w
grze FPP? Jednakże "Strażnicy Galaktyki" mają również swój wkład do światowej
kinematografii. Niestety odnosi się do żenady. Film ma całkiem niezłą ścieżkę
dźwiękową, ale nie jest to powód, który uzasadnia tańczących bohaterów. Oka,
przeboleję Quilla tańczącego na początku czy też końcową scenę, ale wstęp do
pojedynku z Ronanen to już po prostu grube przegięcie. Dawno nie widziałem tak
idiotycznej sceny! Oczywiście jak przystało na Marvela z filmu po prostu wylewa
się CGI – bolą już od tego oczy! Jeśli chodzi o pozytywy to warto wspomnieć o
paru w miarę zabawnych dialogach, OST oraz tzw. dick message.
źródło: http://marvel.com/guardians |
Trzeba przyznać, że bohaterowie "Strażników Galaktyki" to prawdziwa banda nieudaczników. Quill, zwany
Star-Lordem (najczęściej przez siebie samego), to momentami prawdziwy
człowiek-debil i wielka chwała dla Chrisa Pratta, że nadał taki, a nie inny
kształt swojej postaci. Co prawda można by jeszcze pójść bardziej w stronę
Kelso z "Różowych lat 70-tych", ale i tak jest wystarczająco dobrze. Mógłbym
nawet polubić debilizm Quilla, gdyby nie kazano mu tańczyć. Niestety Zoe
Saldana nie zrobiła kompletnie nic, abym mógł zapamiętać Gamorę po zakończeniu
projekcji. Ot, kolejna bezbarwna postać do kolekcji humanoidalnych
przedstawicielek płci pięknej z odmętów kosmosu. Zdecydowanie wolę ją jako
Uhurę ze Star Treka. Spoglądając na resztę strażniczej ekipy z pewnością warto
wyróżnić Dave’a Bautista za rolę fizycznego
Draxa. Groot (głos Vina Diesela) to po prostu szlachetny Hodor kosmosu ("Game
of Thrones" reference). Natomiast szop Rocket (głos Bradleya Coopera) to … ja
pierdolę co to ma być? Rozumiem, że w zamierzeniu futrzak miał wprowadzać
elementy komiczne, sypiąc one-linerami
jak z rękawa. Niestety something went
wrong i szop mnie po prostu wkurwia. I w zasadzie kiedy myślałem, że Rocket
osiągnął maksymalny poziom mojego wkurwienia ujrzałem Kaczora Howarda (właśnie,
nie zapomnijcie o żenującej scenie po napisach końcowych)!!! Również Glenn
Close (Nova Prime) wypada jak totalny absurd i nonsens. W miarę solidnie
zaprezentowali się natomiast Lee Pace, Michael Rooker (Yondo to mój faworyt
wśród postaci drugoplanowych), Benicio Del Toro (Liberaci wszechświata) oraz
John C. Reilly.
źródło: http://marvel.com/guardians |
Jeżeli po "Strażnikach Galaktyki"
spodziewacie się tego samego, co po innych produkcjach sygnowanych logiem
Marvela, to nie będziecie zawiedzeni (ba, może sobie jeszcze zwalicie pod
dzieło Jamesa Gunna). Jeżeli jednak wyrośliście już z mentalnej gimbazy i od
filmów oczekujecie czegoś więcej niż wartkiej akcji i festyniarskiego CGI to
polecam odpuścić seans. Kiedyś, w trakcie spotkania z Krzysztofem Zanussim,
odbywającego się w Audytorium Maximum, z ust słynnego polskiego reżysera padło
zdanie, że szkoda marnować życia na oglądanie słabych filmów (de facto zaraz potem wypuścił "Serce na
dłoni" z Dodą). Jakkolwiek nie zgadzam się z panem Zanussim w tej kwestii – jak
bowiem prawdziwie docenić piękno nie znając brzydoty? – to rekomenduję
odpuszczenie "Strażników Galaktyki" jako namiastki "The Avengers" w wersji retarded.
źródło: http://marvel.com/guardians |
Ocena: 5/10.
Co to jest mentalna gimbaza ? Nie bardzo rozumiem co Pan ma na mysli ?
OdpowiedzUsuńW tym przypadku chodziło mi o jednostki, których rozwój intelektualny nieoczekiwanie zatrzymał się na poziomie gimnazjum.
OdpowiedzUsuń