niedziela, 18 stycznia 2015

"Guardians of the Galaxy"



Po dłuższym okresie obcowania z bardziej ambitnymi przedsięwzięciami (m.in. nadrabianie zaległości z twórczości Stanleya Kubricka) w końcu postanowiłem zmierzyć się z kolejną produkcją sygnowaną logiem Marvel. Tym razem na warsztat trafił obiekt niedawnej, powszechnej, brutalnej masturbacji z workiem foliowym na głowach wszelkiej maści krytyków i milijonów widzów, czyli "Guardians of the Galaxy". Nie będę ukrywał, że do tego rodzaju filmów podchodzę niezwykle sceptycznie. W zasadzie poza obiema częściami "Thora" i pierwszym "Iron Manem" cały ten festyn mógłby popaść w odmęty totalnego zapomnienia albo nawet nigdy nie powstać bez jakiejkolwiek szkody dla mojego jestestwa. Niemniej doskonale rozumiem szefów Marvela – przecież hajs się musi zgadzać! Gdybym był na ich miejscu tak samo ruchałbym światową widownię kręcąc kolejne sequele, prequele, rebooty, rebooty niedawno zrebootowane, czy crossovery (tutaj dostrzegam największy potencjał). Tym razem jednakże Marvel postąpił trochę inaczej i sięgnął głębiej do zasobnego w bohaterów worka by wyciągnąć z niego garść no-name’owych (przynajmniej dla mnie) postaci zwanych Strażnikami Galaktyki.
źródło: http://www.impawards.com
Jak zwykle fabuła jest fantastyczna! W dniu śmierci matki małoletni Peter Quill zostaje uprowadzony przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji. Ileś tam lat później dorosły Quill a.k.a. Star-Lord (Chris Pratt), wyraźnie obeznany z prawami kosmosu, prowadzi awanturnicze życie. Wykonując kolejne zlecenie wplątuje się w poważną aferę, która zagraża egzystencji całego wszechświata. Mocarny Ronan (Lee Pace), czując się zdradzony przez rodaków, postanawia zniszczyć planetę Xandar. Jednakże do tego celu potrzebuje pomocy wszechmocnego Thanosa, który uzależnił support od dostarczenia potężnego artefaktu.
źródło: http://marvel.com/guardians
Ponieważ podobne, ostatnie zbiorowe masturbacje miały miejsce przy "X-Men: First Class" oraz "The Avengers" naprawdę niewiele oczekiwałem od filmu Jamesa Gunna. Kategoria PG-13, wartka akcja, feeria CGI i nic ponadto – po prostu festyn. Niemniej dochodzące zewsząd głosy o rzekomej wybitności "Strażników Galaktyki" nie do końca udało mi się całkowicie zlekceważyć. W efekcie gdzieś w odmętach mojego umysłu zaczęła kiełkować nadzieja, że może tym razem będzie inaczej. Niestety prysła mniej więcej w piątej minucie seansu. Dosłownie chwilę po jednej z najsmutniejszych scen w dziejach kinematografii (piszę to bez cienia ironii!) zostałem uraczony sekwencją taneczną. Przejście od totalnej powagi do konwencji zabawowej przypomina mniej więcej jakąś produkcję rodem z Bollywood. Umierająca matka Quilla to kawał naprawdę mocarnego kina, ale co z tego skoro ciężki klimat został roztrwoniony w try miga. Reszta fabuły rozwija się w typowy dla marvelowskich opowieści sposób. W zasadzie pod wieloma względami trudno znaleźć jakiekolwiek różnice w stosunku do "The Avengers". Po raz kolejny mamy do czynienia z budowaniem drużyny z jednostek, które do siebie nie pasują, patetycznymi przemowami motywacyjnymi, a w końcu ze wspólnym działaniem ku chwale wyższych celów. Znowuż istnieniu kosmosu zagraża potężny artefakt (tym razem jeden z Infinity Stones), który może wpaść w niewłaściwe ręce. Swoją drogą zwróciliście uwagę, że w niemal każdej produkcji Marvela pojawia się tego rodzaju przedmiot? Ileż tak legendarnych itemów znajduje się jeszcze we wszechświecie?
źródło: http://marvel.com/guardians
Akcja jest bardzo wartka, niemal nie ma przestojów (nie licząc scen wzajemnych pretensji). Niestety "Strażników Galaktyki" cechuje wysoki poziom wtórności. Widzieliście już międzygwiezdny okręt wojenny rozbijający się na powierzchni planety? Ja tak – choćby w "Star Trek: Into Darkness". Widzieliście już idiotę villaina, który zamiast unicestwić planetę zaczyna wygłaszać patetyczną przemowę, która i tak nie ma sensu, ponieważ i tak planuje eksterminację wszystkich słuchaczy? W dalszym ciągu nikt nie stosuje się do złotej porady Tuco z "The Good, the Bad and the Ugly": When you have to shoot, shoot, don’t talk! Widzieliście już potężnego villaina, otoczonego przez bandę nieudaczników, którego armia przypomina do złudzenia boty z najniższego poziomu trudności w grze FPP? Jednakże "Strażnicy Galaktyki" mają również swój wkład do światowej kinematografii. Niestety odnosi się do żenady. Film ma całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową, ale nie jest to powód, który uzasadnia tańczących bohaterów. Oka, przeboleję Quilla tańczącego na początku czy też końcową scenę, ale wstęp do pojedynku z Ronanen to już po prostu grube przegięcie. Dawno nie widziałem tak idiotycznej sceny! Oczywiście jak przystało na Marvela z filmu po prostu wylewa się CGI – bolą już od tego oczy! Jeśli chodzi o pozytywy to warto wspomnieć o paru w miarę zabawnych dialogach, OST oraz tzw. dick message.
źródło: http://marvel.com/guardians
Trzeba przyznać, że bohaterowie "Strażników Galaktyki" to prawdziwa banda nieudaczników. Quill, zwany Star-Lordem (najczęściej przez siebie samego), to momentami prawdziwy człowiek-debil i wielka chwała dla Chrisa Pratta, że nadał taki, a nie inny kształt swojej postaci. Co prawda można by jeszcze pójść bardziej w stronę Kelso z "Różowych lat 70-tych", ale i tak jest wystarczająco dobrze. Mógłbym nawet polubić debilizm Quilla, gdyby nie kazano mu tańczyć. Niestety Zoe Saldana nie zrobiła kompletnie nic, abym mógł zapamiętać Gamorę po zakończeniu projekcji. Ot, kolejna bezbarwna postać do kolekcji humanoidalnych przedstawicielek płci pięknej z odmętów kosmosu. Zdecydowanie wolę ją jako Uhurę ze Star Treka. Spoglądając na resztę strażniczej ekipy z pewnością warto wyróżnić Dave’a Bautista za rolę fizycznego Draxa. Groot (głos Vina Diesela) to po prostu szlachetny Hodor kosmosu ("Game of Thrones" reference). Natomiast szop Rocket (głos Bradleya Coopera) to … ja pierdolę co to ma być? Rozumiem, że w zamierzeniu futrzak miał wprowadzać elementy komiczne, sypiąc one-linerami jak z rękawa. Niestety something went wrong i szop mnie po prostu wkurwia. I w zasadzie kiedy myślałem, że Rocket osiągnął maksymalny poziom mojego wkurwienia ujrzałem Kaczora Howarda (właśnie, nie zapomnijcie o żenującej scenie po napisach końcowych)!!! Również Glenn Close (Nova Prime) wypada jak totalny absurd i nonsens. W miarę solidnie zaprezentowali się natomiast Lee Pace, Michael Rooker (Yondo to mój faworyt wśród postaci drugoplanowych), Benicio Del Toro (Liberaci wszechświata) oraz John C. Reilly.
źródło: http://marvel.com/guardians
Jeżeli po "Strażnikach Galaktyki" spodziewacie się tego samego, co po innych produkcjach sygnowanych logiem Marvela, to nie będziecie zawiedzeni (ba, może sobie jeszcze zwalicie pod dzieło Jamesa Gunna). Jeżeli jednak wyrośliście już z mentalnej gimbazy i od filmów oczekujecie czegoś więcej niż wartkiej akcji i festyniarskiego CGI to polecam odpuścić seans. Kiedyś, w trakcie spotkania z Krzysztofem Zanussim, odbywającego się w Audytorium Maximum, z ust słynnego polskiego reżysera padło zdanie, że szkoda marnować życia na oglądanie słabych filmów (de facto zaraz potem wypuścił "Serce na dłoni" z Dodą). Jakkolwiek nie zgadzam się z panem Zanussim w tej kwestii – jak bowiem prawdziwie docenić piękno nie znając brzydoty? – to rekomenduję odpuszczenie "Strażników Galaktyki" jako namiastki "The Avengers" w wersji retarded.
źródło: http://marvel.com/guardians
Ocena: 5/10.

2 komentarze:

  1. Co to jest mentalna gimbaza ? Nie bardzo rozumiem co Pan ma na mysli ?

    OdpowiedzUsuń
  2. W tym przypadku chodziło mi o jednostki, których rozwój intelektualny nieoczekiwanie zatrzymał się na poziomie gimnazjum.

    OdpowiedzUsuń