środa, 23 października 2013

"Thor"

Nie da ukryć, że w ostatnich latach Marvel przypuścił totalną ofensywę co rusz ekranizując któryś ze swoich komiksów. Nie zawsze były to próby udane, niemniej prawie zawsze charakteryzowały się sporym rozmachem. W 2011 roku na ekranach kin pojawił się "Thor". Od razu przyznaję, że nie miałem okazji czytać komiksu, zresztą dotyczy to większości marvelowskiego dziedzictwa. Niemniej, jak łatwo wywnioskować z tytułu, tym razem opowieść miała dotyczyć nordyckiego boga burzy, piorunów i kilku jeszcze innych rzeczy. Swoją drogą są tacy, którzy twierdzą, że słowiański Perun/Perkun został bezpardonowo zerżnięty z Thora, ale tychże bezideowców odsyłam do Mitologii słowiańskiej i polskiej autorstwa Aleksandra Brücknera. Z tejże niezwykle ciekawej lektury można się ponadto dowiedzieć jak stylowo hejtować swoich oponentów i wytykać im niewiedzę. Jednakże wracając do tematu muszę przyznać, że mimo fascynacji mitologią nordycką "Thorem" zainteresowałbym się raczej średnio, gdyby nie jeden fakt. Otóż za sterami marvelowskiego okrętu stanął nie kto inny tylko Kenneth Branagh. Zaskoczenie było spore, ponieważ Irlandczyk z Sześciu Hrabstw kojarzył mi się dotychczas o wiele bardziej z utworami Shakespeara (a raczej Edwarda de Vere, siedemnastego earla Oxford – jak doskonale wiemy z "Anonymous") niż z kinem rozrywkowym.
Mistrzowska stylówa.
(źródło: http://www.impawards.com)
Akcja "Thora" rozpoczyna się w Asgardzie, którym włada potężny, ale sędziwy Odyn (Anthony Hopkins). Kwestią czasu wydaje się przejęcie władzy przez jednego z jego dwóch synów. Rozważny i spokojny Loki (Tom Hiddleston) jawi się o wiele lepszym kandydatem niż porywczy i niezwykle wojowniczy Thor (Chris Hemsworth). Sytuację naszego bohatera dodatkowo pogarsza chęć pognębienia lodowych gigantów, która niemal doprowadza do zerwania kruchego rozejmu. W ramach kary Odyn skazuje Thora na banicję, pozbawiając go boskich mocy oraz ukochanego Mjöllnira. I gdzież trafia nasz heros? Oczywiście do Midgardu, zwanego przez niektórych Ziemią. Będąc zwykłym i słabym śmiertelnikiem Thor musi udowodnić, że godzien jest wrócić do Asgardu.
Legendarny Bifrost, a w tle Asgard na bogato.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę oglądając "Thora", była niezwykle wyrazista wizja Asgardu. Do dzisiejszego dnia jestem pod wrażeniem tego zamysłu – dla mnie jest po prostu ZAJEBISTY. Królestwo Odyna tonie w czerwieni i złocie. Cennego kruszcu zgromadzono tu tak wiele, jak gdyby twórcy postanowili nakręcić film w oparciu o najbardziej ortodoksyjny odłam idei jebać biedę. Bling-blingowy Asgard naprawdę robi wrażenie i szkoda, że całość "Thora" nie rozgrywa się właśnie tam. Zestawienie krainy nordyckich bogów oraz Midgardu wygląda mniej więcej jak porównywanie Eldorado do slumsów Radomia. Ogólnie rzecz biorąc wraz z wygnaniem Thora poziom filmu dramatycznie spada. Jak to zwykle bywa na Ziemi, nie mogło oczywiście zabraknąć mega czerstwego, ckliwego i fatalnie wtórnego romansu. A przecież wybranką naszego bohatera jest Natalie Portman! Jak można było to tak spierdolić! Wątek romantyczny jest na tyle tragiczny, że nie mam ochoty o nim pisać nic więcej. To trzeba przecierpieć samemu. W zasadzie w Midgardzie rozgrywa się tylko jedna dobra scena: gdy Thor w strugach deszcze próbuje wyciągnąć Mjöllnir. Niestety oprócz tego pojawia się nikomu niepotrzebny i jak zawsze bezużyteczny Hawkeye – chyba jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie wytworów marvelowskiego świata.
Thor i Odyn też na bogato.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Należy jednak podkreślić, że sam Thor wygląda nad wyraz godnie, a Mjöllnir robi spore wrażenie. Chris Hemsworth ma niemal idealną aparycję do tej roli i sprawdza się bez przypału. Podobnie rzecz się ma odnośnie Odyna, który zalicza imponujący wjazd w pełnym rynsztunku do świata lodowych olbrzymów, ale nie od dziś wiadomo jaką klasę prezentuje Anthony Hopkins. Bogactwo i moc biją również od obsługującego Bifrost Heimdalla, w którego wcielił się Stringer Bell, to znaczy Idris Elba. Tutaj jednak mam pewną obiekcję: o ile bowiem ubóstwiam Stringa to jednak czarnoskóry Heimdall wydaje się z deczka kontrowersyjny. Nie chcę przy tym wyjść na piewcę supremacji białej rasy, ale Azjata w drużynie Thora to chyba zbyt duży ukłon Marvela w stronę poprawności politycznej. Na tle wyżej wymienionych postaci Loki prezentuje stylówę typową dla przeciętnego mieszkańca Radomia. Jednakże mimo bling-blingowego ubóstwa Tom Hiddleston potrafił wykreować niezwykle ciekawą postać, która przyciąga uwagę widza. O postaciach z Midgardu ciężko napisać, ponieważ nie są szczególnie interesujące. Fajnie zobaczyć na ekranie Natalie Portman i Stellana Skarsgårda, ale ich role są straszliwie miałkie. Poza tym nie w nich za grosz SWAG i raczej reprezentują biedę. Na samym końcu warto wspomnieć o Rayu Stevensonie, który tym razem gra postać wykreowaną przez CGI, ale mimo wszystko daje sobie świetnie radę.
Gdzie podział się SWAG Lokiego?
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Chociaż Kenneth Branagh w "Thorze" wiele rzeczy najzwyczajniej w świecie spierdolił to darzę jego dzieło wielką estymą. Przebolawszy bowiem czerstwy wątek romantyczny i miałką akcję w Midgardzie zacząłem naprawdę dobrze bawić się w trakcie seansu. Postacie Thora, Odyna, Heimdalla czy Lokiego są doskonale zagrane, przez co film wiele zyskuje w moich oczach. Ponadto doskonała wizja Asgardu zrobiła swoje i wywindowała ocenę do magicznego 6/10. Jakkolwiek zabrzmi to kontrowersyjnie, osobiście uważam "Thora" za najwybitniejsze dzieło ostatnich lat sygnowane logiem Marvela. Oglądanie produkcji Branagha przyniosło mi o wiele więcej radości niż choćby "The Avengers" czy hołubiony przez wielu "X-Men: First Class". I jeszcze te imponujące napisy końcowe – jedne z najlepszych jakie widziałem w życiu!
Majestatyczny String, czyli niearyjski Heimdall.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Ocena: 6/10.

Recenzje pozostałych części:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz