środa, 16 października 2013

"The One"

"The One" zaliczam do filmów, które oglądam tylko i wyłącznie ze względu na jedną, genialną scenę. Do dziś pamiętam pierwszą projekcję, gdzieś w okolicach 2004 lub 2005 roku. Dostałem wtedy całą rzeszę płyt z filmami, a na jednej z nich ktoś w porywie nie wiadomo czego wypalił dzieło Jamesa Wonga i Glena Morgana. Kojarzą się Wam z czymś te dwa nazwiska? Jeśli tak to propsy, jeśli nie popracować wiele nad filmowo-serialową edukacją musicie! Jednakże nie mam zamiaru być podły: panowie Wong i Morgan byli scenarzystami w początkowych sezonach "Z Archiwum X", stworzyli solidny serial s-f "Space: Above and Beyond", a także pracowali przy "Millennium". W zasadzie na tym można zakończyć opisywanie ich sukcesów, ponieważ nie sposób zaliczyć do nich serii "Oszukać przeznaczenie" czy też tematu naszych dzisiejszych rozważań. Mimo wszystko spróbuję Was przekonać do obejrzenia choćby jednej, wspomnianej wyżej, sceny z "The One". Jednakże najpierw musimy dowiedzieć się co poszło nie tak.
Plakat poraża intelektualną taniością
źródło: http://www.impawards.com
Patrząc przez pryzmat twórczości Wonga i Morgana nie może nas zdziwić, że "The One" jest delikatnym science fiction. Film opiera się na założeniu, że istnieje wiele równoległych wszechświatów, między którymi można się przemieszczać (o ile oczywiście wcześniej wynalazło się odpowiednią technologię). Coś podobnego oglądałem już w serialu "Sliders", więc fabuła utraciła dla mnie jakiekolwiek walory odkrywcze. Najbardziej ogarnięty wszechświat stworzył coś w rodzaju międzywymiarowej policji, której zadaniem jest utrzymanie status quo. Nie jest to łatwe szczególnie, że ex-funkcjonariusz Gabriel Yulaw (Jet Li) postanowił zostać najpotężniejszą osobą we wszechświecie (w każdym). Jakkolwiek głupio to brzmi Yulaw wykonując misję w alternatywnej rzeczywistości został zmuszony do zabicia swojego lokalnego odpowiednika. Co ciekawe okazało się, że każdy z pozostałych Yulaw otrzymał porcję energii od zabitego, stając się silniejszym i szybszym od zwykłych śmiertelników – dostrzegam tu inspirację doskonałym "Highlanderem". Niemniej Gabrielowi z lekka odjebało i postanowił wyeliminować resztę swoich odpowiedników by zgromadzić całą moc. Jak łatwo przewidzieć do osiągnięcia założonego celu brakuje mu tytułowego "The One" – Gabe'a Law (też Jet Li – co za niespodzianka!), zwykłego policjanta z naszej przaśnej rzeczywistości.
źródło: www.beyondhollywood.com
Zabierając się do pisania recenzji nie spodziewałem się, że opisanie warstwy fabularnej "The One" zajmie mi aż tyle miejsca. Dla mnie jest ona prosta jak drut – raz, że oglądałem film z co najmniej dziesięć razy, dwa, że lubię s-f i pewne rzeczy przyjmuję a priori. Jednakże starałem się napisać poprzedni akapit, tak aby zwykła osoba zrozumiała o co chodzi. Czy mi się udało przekonamy się w przyszłości, lecz wróćmy teraz do tematu. Pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy: na co zmarnowano 48 milionów USD budżetu? Zważywszy, że jakieś 85% filmu rozgrywa się w normalnej rzeczywistości to naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na powyższe pytanie. Nawet lepsze i bardziej rozwinięte technologicznie wszechświaty nie urywają dupy i w zasadzie mogę napisać z pełną odpowiedzialnością, że są tandetne. Więc może epicka rozwałka, wybuchające ciężarówki, miotacze płomieni i totalny rozpierdol? Skądże znowu! Dostajemy jedynie kilka miałkich strzelanin oraz walk wręcz, z których wypada zapamiętać tylko finałowe starcie Gabe'a z Yulaw. Należy również dodać, że "The One" powstało w 2001 roku, więc inspiracje "Matrixem" są aż zanadto widoczne. Niestety w porównaniu do dzieła rodzeństwa Wachowskich wypadają dosyć ubogo.
Ale chujowo...
źródło: www.beyondhollywood.com
W porażającej większości dialogi są mega czerstwe, więc praktycznie można sobie odpuścić oglądanie z dźwiękiem – oczywiście z wyjątkiem ostatniej sceny. Fabuła przewidywalna, aczkolwiek z jednym wyjątkiem: rzadko zdarza się by ukochana głównego bohatera umierała na ekranie. Pomysł był oczywiście wyborny, niemniej Wong i Morgan w końcówce postanowili uraczyć widza ultra tanim sentymentalizmem i zepsuli jeden z niewielu pozytywnych aspektów "The One". W kwestii popisów aktorskich muszę przyznać, że Jet Li dał radę połowicznie, ponieważ o wiele bardziej wolę Yulaw od cipowatego Gabe'a. Niemniej doceniam trud włożony w zagranie dwóch skrajnie różnych postaci w jednym filmie. Jeśli chodzi o resztę obsady to niestety nie ma szału. Delroy Lindo i Jason Statham grają w standardowy sposób typowych gliniarzy, z tą różnicą, że to Statham jest bardziej miętki. Na drugim planie pojawiają się m.in. James Morrison czy Carla Gugino ale ich występy przeszły bez większego echa. Mam świadomość, że w recenzji przelało się sporo hejtu, ale zasadniczo "The One" nie jest filmem tragicznym. Po prostu w jego daleko posuniętej nijakości trudno znaleźć pozytywne cechy (z wyjątkiem ostatniej sceny) i zdecydowanie łatwiej wypunktować rzucające się w oczy wady.
źródło: www.beyondhollywood.com

SPOILER!


A jakaż jest ta zajebista scena, dla której zawsze oglądam "The One"? Otóż w finałowej walce Gabe oczywiście musiał zwyciężyć Yulaw. Każdy normalny człowiek w tym momencie powinien poczuć się zdradzony przez twórców! Za swoje grzechy villain trafia do uniwersum Hades, które jak nazwa wskazuje, nie ma raczej wesołego charakteru. Po teleportacji do kolonii karnej pojawiają się delikatne homoseksualne aluzje, niemniej Yulaw od razu pokazuje, że ma jajca ze stali:

- I am Yulaw! I am nobody's bitch! You are mine! – jednakże na tym nie poprzestaje - I don't need to know you. You only need to know me. I will be The One!

Po czym natychmiast zaczyna napierdalać najbliższych skazańców, wspinając się przy okazji na szczyt czegoś w rodzaju piramidy. Kamera powoli oddala się, ukazując setki więźniów szturmujących budowlę. Naprawdę zajebiste zakończenie! Ponadto warto oglądać film w telewizji aby usłyszeć I am nobody's bitch! przetłumaczone na nieśmiertelne już Nie będę waszą parówą!
źródło: www.beyondhollywood.com
Ocena: 5/10 (głównie za ostatnią scenę).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz