"The One"
zaliczam do filmów, które oglądam tylko i wyłącznie ze względu
na jedną, genialną scenę. Do dziś pamiętam pierwszą projekcję,
gdzieś w okolicach 2004 lub 2005 roku. Dostałem wtedy całą rzeszę
płyt z filmami, a na jednej z nich ktoś w porywie nie wiadomo czego
wypalił dzieło Jamesa Wonga i Glena Morgana. Kojarzą się Wam z
czymś te dwa nazwiska? Jeśli tak to propsy, jeśli nie
popracować wiele nad filmowo-serialową edukacją musicie! Jednakże
nie mam zamiaru być podły: panowie Wong i Morgan byli scenarzystami
w początkowych sezonach "Z Archiwum X", stworzyli solidny
serial s-f "Space: Above and Beyond", a także pracowali
przy "Millennium". W zasadzie na tym można zakończyć
opisywanie ich sukcesów, ponieważ nie sposób zaliczyć do nich
serii "Oszukać przeznaczenie" czy też tematu naszych
dzisiejszych rozważań. Mimo wszystko spróbuję Was przekonać do
obejrzenia choćby jednej, wspomnianej wyżej, sceny z "The
One". Jednakże najpierw musimy dowiedzieć się co poszło nie
tak.
Plakat poraża intelektualną taniością źródło: http://www.impawards.com |
Patrząc przez pryzmat
twórczości Wonga i Morgana nie może nas zdziwić, że "The
One" jest delikatnym science fiction. Film opiera się na
założeniu, że istnieje wiele równoległych wszechświatów,
między którymi można się przemieszczać (o ile oczywiście
wcześniej wynalazło się odpowiednią technologię). Coś podobnego
oglądałem już w serialu "Sliders", więc fabuła
utraciła dla mnie jakiekolwiek walory odkrywcze. Najbardziej
ogarnięty wszechświat stworzył coś w rodzaju międzywymiarowej
policji, której zadaniem jest utrzymanie status quo. Nie jest
to łatwe szczególnie, że ex-funkcjonariusz Gabriel Yulaw (Jet Li)
postanowił zostać najpotężniejszą osobą we wszechświecie (w
każdym). Jakkolwiek głupio to brzmi Yulaw wykonując misję w
alternatywnej rzeczywistości został zmuszony do zabicia swojego
lokalnego odpowiednika. Co ciekawe okazało się, że każdy z
pozostałych Yulaw otrzymał porcję energii od zabitego, stając się
silniejszym i szybszym od zwykłych śmiertelników – dostrzegam tu
inspirację doskonałym "Highlanderem". Niemniej Gabrielowi
z lekka odjebało i postanowił wyeliminować resztę swoich
odpowiedników by zgromadzić całą moc. Jak łatwo przewidzieć do
osiągnięcia założonego celu brakuje mu tytułowego "The One"
– Gabe'a Law (też Jet Li – co za niespodzianka!), zwykłego
policjanta z naszej przaśnej rzeczywistości.
źródło: www.beyondhollywood.com |
Zabierając się do
pisania recenzji nie spodziewałem się, że opisanie warstwy
fabularnej "The One" zajmie mi aż tyle miejsca. Dla mnie
jest ona prosta jak drut – raz, że oglądałem film z co najmniej
dziesięć razy, dwa, że lubię s-f i pewne rzeczy przyjmuję a
priori. Jednakże starałem się napisać poprzedni akapit, tak
aby zwykła osoba zrozumiała o co chodzi. Czy mi się udało
przekonamy się w przyszłości, lecz wróćmy teraz do tematu.
Pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy: na co zmarnowano 48 milionów
USD budżetu? Zważywszy, że jakieś 85% filmu rozgrywa się w
normalnej rzeczywistości to naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na
powyższe pytanie. Nawet lepsze i bardziej rozwinięte
technologicznie wszechświaty nie urywają dupy i w zasadzie mogę
napisać z pełną odpowiedzialnością, że są tandetne. Więc może
epicka rozwałka, wybuchające ciężarówki, miotacze płomieni i
totalny rozpierdol? Skądże znowu! Dostajemy jedynie kilka miałkich
strzelanin oraz walk wręcz, z których wypada zapamiętać tylko
finałowe starcie Gabe'a z Yulaw. Należy również dodać, że "The
One" powstało w 2001 roku, więc inspiracje "Matrixem"
są aż zanadto widoczne. Niestety w porównaniu do dzieła
rodzeństwa Wachowskich wypadają dosyć ubogo.
Ale chujowo... źródło: www.beyondhollywood.com |
W porażającej
większości dialogi są mega czerstwe, więc praktycznie można sobie
odpuścić oglądanie z dźwiękiem – oczywiście z wyjątkiem
ostatniej sceny. Fabuła przewidywalna, aczkolwiek z jednym
wyjątkiem: rzadko zdarza się by ukochana głównego bohatera
umierała na ekranie. Pomysł był oczywiście wyborny, niemniej Wong
i Morgan w końcówce postanowili uraczyć widza ultra tanim
sentymentalizmem i zepsuli jeden z niewielu pozytywnych aspektów
"The One". W kwestii popisów aktorskich muszę przyznać,
że Jet Li dał radę połowicznie, ponieważ o wiele bardziej wolę
Yulaw od cipowatego Gabe'a. Niemniej doceniam trud włożony w
zagranie dwóch skrajnie różnych postaci w jednym filmie. Jeśli
chodzi o resztę obsady to niestety nie ma szału. Delroy Lindo i
Jason Statham grają w standardowy sposób typowych gliniarzy, z tą
różnicą, że to Statham jest bardziej miętki. Na drugim
planie pojawiają się m.in. James Morrison czy Carla Gugino ale ich
występy przeszły bez większego echa. Mam świadomość, że w
recenzji przelało się sporo hejtu, ale zasadniczo "The
One" nie jest filmem tragicznym. Po prostu w jego daleko
posuniętej nijakości trudno znaleźć pozytywne cechy (z wyjątkiem
ostatniej sceny) i zdecydowanie łatwiej wypunktować rzucające się
w oczy wady.
źródło: www.beyondhollywood.com |
SPOILER!
A jakaż jest ta
zajebista scena, dla której zawsze oglądam "The One"?
Otóż w finałowej walce Gabe oczywiście musiał zwyciężyć
Yulaw. Każdy normalny człowiek w tym momencie powinien poczuć się
zdradzony przez twórców! Za swoje grzechy villain trafia do
uniwersum Hades, które jak nazwa wskazuje, nie ma raczej wesołego
charakteru. Po teleportacji do kolonii karnej pojawiają się
delikatne homoseksualne aluzje, niemniej Yulaw od razu pokazuje, że
ma jajca ze stali:
- I am Yulaw! I am
nobody's bitch! You are mine! – jednakże na tym nie
poprzestaje - I don't need to know you. You only need to know me. I will be The One!
Po czym natychmiast
zaczyna napierdalać najbliższych skazańców, wspinając się przy
okazji na szczyt czegoś w rodzaju piramidy. Kamera powoli oddala
się, ukazując setki więźniów szturmujących budowlę. Naprawdę
zajebiste zakończenie! Ponadto warto oglądać film w telewizji aby
usłyszeć I am nobody's bitch! przetłumaczone na
nieśmiertelne już Nie będę waszą parówą!
źródło: www.beyondhollywood.com |
Ocena:
5/10 (głównie za ostatnią scenę).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz