wtorek, 13 kwietnia 2021

"Wonder Woman 1984" (2020)

Nothing good is born from lies. And greatness is not what you think.

Kiedy zaczynam pisać niniejszą recenzję (a przecież nigdy nie wiadomo kiedy ją skończę) mamy połowę kwietnia z dramatyczną wręcz deszczo-śniegową pogodą, która ma się utrzymać przez kilka najbliższych dni. Oczywiście, jeżeli wsłuchacie się w głos starszych pokoleń, to zapewne dowiecie się, że kiedyś na weekend majowy to się raczej lepiło bałwana, a nie piło piwcio pod parasolami (jak doskonale wiemy, czasem zdarza się, iż czas zaciera realizm wspomnień i zaczynamy wierzyć we własne wersje pewnych wydarzeń). Jednak z powodu fatalnej aury oraz represyjnych, rządowych obostrzeń wymierzonych w branżę gastronomiczną (zastanawiam się kiedy zaczniemy mówić o reżimie Morawieckiego?) na razie na piwerko pod parasolkami szans żadnych na horyzoncie nie dostrzegam. Cóż zatem pozostaje, gdy nawet kina zostały zamknięte? Ano niezawodne platformy streamingowe, a tak się składa, że HBO GO wjechała niedawno kontynuacja przygód legendarnej Wonder Woman opatrzona orwellowskim podtytułem: "Wonder Woman 1984". Po doskonale przyjętej pierwszej odsłonie z 2017 roku, tym razem już od niemal od początku na film w reżyserii Patty Jenkins hejt lał się wyjątkowo szerokim strumieniem. A ja, ponieważ czasem mam tendencje do bycia przekornym, postanowiłem sprawdzić czy rzeczywiście ma to jakieś uzasadnienie.

© Warner Bros. Entertainment Inc.

Akcja filmu, jak zapewne trudno wywnioskować z tytułu, została osadzona w 1984 roku (jest to kolejny przykład nostalgicznej pogoni za latami 80-tymi ubiegłego stulecia). Diana Prince (Gal Gadot) mieszka w Waszyngtonie i spokojnie pracuje jako archeolog w muzeum wchodzący w skład Smithsonian Institution. W wolnych chwilach zaprzyjaźnia się z dosyć przypałową koleżanką z pracy, Barbarą (Kristen Wiig), która dosyć często wymaga specjalnej troski. Jednak, gdy w ręce Barbary przypadkowo trafia starożytny, wykonany z cytrynu, artefakt, który spełnia życzenia posiadacza, a na scenie pojawia się dodatkowo żądny władzy i chciwy naftowy magnat Max Lord (Pedro Pascal), sytuacja szybko wymyka się spod kontroli.

© Warner Bros. Entertainment Inc.

Ponieważ chwilowo straciłem wenę i nie za bardzo wiem od czego rozpocząć kolejny akapit niniejszej recenzji (takie są negatywne skutki pisania tekstów w trzeźwości), to pójdę chyba na łatwiznę i poświęcę kilka zdań na aspekty fabularne. W trakcie oglądania kolejnych produkcji Marvela/DC Comics najbardziej chyba wkurwia mnie totalna, fabularna powtarzalność schematów. Oto superbohater/cała zgraja superbohaterów musi uratować naszą planetę przed kompletnie nijakim najeźdźcą z kosmosu i armią jego wiernych botów. I oglądam to raz, i potem jeszcze raz, a potem znowu i tak wręcz bez końca. Naprawdę rozumiem, że są to ekranizacje raczej nieskomplikowanych komiksów, ale naprawdę można by od czasu do czasu stworzyć coś trochę bardziej oryginalnego niż kolejna inwazja z kosmosu. W przypadku "Wonder Woman 1984" scenarzyści wymyślili przynajmniej starożytny artefakt i jak najbardziej ludzkiego villaina (który de facto zasługuje na wysoką pozycję w rankingu, deklasując wielu kompletnie pozbawionych wyrazu złoczyńców). Nie chcę tutaj wystawiać jakiejś wielkiej laurki twórcom, ponieważ momentami fabuła jest bardzo niedorzeczna, ale jest to umiarkowanie przyjemne odejście od zdecydowanie zbyt mocno eksploatowanego schematu.

© Warner Bros. Entertainment Inc.

Gdybym w tym momencie napisał, że na tym w zasadzie kończą się zalety "Wonder Woman 1984" to z pewnością nie odbiegałbym znacząco od rzeczywistości. Patty Jenkis zdecydowanie pozwoliła na zbyt wiele absurdalnych momentów w tej produkcji, które budziły u mnie spore zażenowanie (zresztą film trwa aż dwie i pół godziny!). Większość z nich wynika z przypałowego potencjału Barbary Minervy i totalnie przeszarżowanej gry aktorskiej Kristen Wiig, która wcieliła się w tę postać. Kolejna sprawa to bardzo istotny fabularnie, a momentami niezrozumiały przeze mnie mechanizm spełniania życzeń przez artefakt z cytrynu (serio, nie za bardzo załapałem ten koncept). Dodatkowo kolejna pogoń za nostalgią lat 80-tych wyszła raczej tak sobie i chyba można się było trochę lepiej postarać, aby oddać unikalny klimat tamtej dekady. Co mnie natomiast niezmiernie zdziwiło to zaskakująca miałkość efektów specjalnych przy tak dużym budżecie oraz średnio zapadająca w pamięć ścieżka dźwiękowa. Szanuję natomiast i doceniam zawsze przesłanie, które niesie ze sobą postać Diany.

© Warner Bros. Entertainment Inc.

Bardzo lubię rolę Diany w wykonaniu Gal Gadot, a występ w "Wonder Woman 1984" nie zachwiał mojej opinii. Przede wszystkim wynika to z jej naturalności i, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, prawdziwości oraz idealizmu w kreowaniu kobiecej superbohaterki. Odnoszę wrażenie, że obecnie nikt lepiej i bardziej szczerze niż izraelska aktorka nie zagrałby tak szlachetnie umotywowanej postaci. Kupuję również nieoczekiwany występ Chrisa Pine’a, ponownie wcielającego się w Steve’a, w dużej mierze za świetnie ukazany na ekranie entuzjazm prawdziwego fascynata aeroplanów. Na oklaski zasłużył również Pedro Pascal, który występując po ciemnej stronie mocy pokazał prawdziwą klasę i z pewnością nie odejdzie w niebyt zapomnienia jak wielu innych czarnych charakterów z uniwersum Marvela czy DC Comics. Największe rozczarowanie to natomiast występ Kristen Wiig, która zrobiła wszystko co w jej mocy, abym nie chciał kiedykolwiek wracać pamięcią do jej roli.

© Warner Bros. Entertainment Inc.

Jak to przeważnie bywa w przypadku sequeli "Wonder Woman 1984" nie uniosła na barkach niezłego dziedzictwa pierwszej odsłony. Jednakże nie uważam, aby wylewanie hektolitrów hejtu na film Patty Jenkins miało jakoś większe uzasadnienie albo sens. Czegoż się spodziewaliście od tego rodzaju kina? Czy naprawdę miało to być coś więcej niż typowa produkcja z logiem DC Comics albo Marvela? I tak DC Comics ma w dupie Wasze żale i opinie, dopóki hajs się zgadza, trzecia część i tak jest już zapowiedziana, a Wy i tak ją obejrzycie. Pozdro 600!

© Warner Bros. Entertainment Inc.
Ocena: 5/10.