poniedziałek, 31 grudnia 2012

"Weekend"

W końcu nadszedł ten długo oczekiwany moment. Biorę na warsztat najchujowsze polskie produkcje ostatnich lat. Nie wiem co prawda czy nie porzucę tego projektu po jednej projekcji, ale na razie czuję się silny jak nigdy, chociaż wkurwiony jak zwykle. Na początek zajmę się komedią gangsterską z 2011 roku. "Weekend" w reżyserii Cezarego Pazury przed premierą obwieszczano jako najśmieszniejszą polską komedię od czasu "Chłopaki nie płaczą". Bardzo odważne deklaracje. W przeszłości reżyser był obiecującym aktorem, ale zdaje się, że w ostatnich latach postanowił zostać zostać wyjątkowo czerstwym komikiem i ewidentnie dąży by przejąć "Familiadę" po śmierci Karola Strasburgera. Chociaż nie wiem, może komuś imponują suche żarty o teściowych. Mniejsza z tym, Pazura zgromadził doborową obsadę (czyli swoich ziomów) i wysmażył swój debiut reżyserski.
źródło: http://www.filmweb.pl/
Jak przystało na jawną kopię kina zachodniego "Weekend" to wielowątkowa opowieść. W pierwszym z nich gangster Norman (Paweł Wilczak) traci czterech ludzi oraz walizkę pełną koksu na rzecz tajemniczej killerki (Małgorzata Socha). Drugi to opowieść o wdrażaniu do policyjnej służby niemal upośledzonego aspiranta Malinowskiego (Antoni Królikowski). Trudnego zadania, na prośbę kochanki dziwki, podejmuje się Komisarz (Jan Frycz). Ostatnia podopowieść przedstawia natomiast losy dwuosobowej grupy windykacyjnej (brutalny gwałt albo sadystycznie nieudolna parodia "Pulp Fiction"). Max (któż by inny - Paweł Małaszyński) i Gula (Michał Lewandowski) mają odebrać kasę od Ruskich. A w międzyczasie, jako wątek rozrywkowy, oglądamy zabawne inaczej perypetie cygańskiego gangu.
Norman - "chuj wcielony"
(źródło: http://www.interia.pl/)
Ponoć scenariusz "Weekendu" wybrano spośród 100 nadesłanych projektów. Opcje są zatem dwie: albo pozostałe 99 było ultra-słabe (chociaż nie umiem sobie tego wyobrazić) albo Cezary Pazura jest debilem i nie zdołał pojąć ich sensu i wybrał jedyny, który zrozumiał. Pozwólcie, że wyjątkowo przytoczę słowa twórcy o własnym dziele: "Nie pamiętam, żebym oglądał coś takiego w polskim wydaniu." No kurwa, ja też nie! Co więcej, nie pamiętam żebym oglądał takie gówno w niepolskim wydaniu. "Weekend" to upośledzona produkcja czerpiąca garściami z wybitnych dzieł Quentina Tarantino (głównie echa "Pulp Fiction") oraz Guya Ritchie'ego ("Snatch", "Rock'N'Rolla", "Lock, Stock and Two Smoking Barrels"). Jest mi niezmiernie przykro wymieniać nazwiska tych wielkich reżyserów w takim kontekście, dlatego z góry przepraszam Quentina i Guya za haniebne zestawienie z Cezarym Pazurą w jednej recenzji. Hejting byłbym na pewno skromniejszy, gdyby nie jedna rzecz: "Weekend" dostał dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (sic!). Dlaczego? - zapewne spytacie. Nie ma pojęcia, naprawdę. Szczerze powiedziawszy nie wyobrażam sobie, aby można je było gorzej zainwestować.
Przykra scena akcji...
(źródło: http://www.interia.pl/)
Przyjrzyjmy się postaciom. Oczywiście jak przystało na polski film gangsterski, nasi bohaterowie wożą się BMW lub Mercedesem i noszą ciemne garnitury. Max to typowy iceman – zawsze rozważny, skupiony i gotowy do akcji. Gula z kolei prawdopodobnie ma homoseksualne ciągoty i dlatego oddaje się spółkowaniu z coraz młodszymi małolatami. Norman to prawdziwy kutas i postrach całego półświatka, określany też jako "chuj wcielony". Komisarz, jak przystało na prawdziwego glinę, żłopie wódę i żre obiady w firmowej stołówce. Jest także twardy jak kryptonit i skorumpowany do granic możliwości. O jego pomagierze, Malinowskim, napiszę jedynie, że to true retard. Maja (Małgorzata Socha), zawodowa zabójczyni, to dla mnie postać wyjęta z jednego z odcinków serialu "Fastlane". Podobnie zresztą jak wysoce przewidywalny wątek miłosny. Widać nie tylko Oliver Stone czerpie inspirację od McG w tych trudnych czasach. W każdym razie niezwykle realna rzecz jak na polską rzeczywistość. Handlarz bronią i alkoholik Borys (Radosław Pazura) to polska wersja Borysa Klingi z "Przekrętu". Z kolei pederasta Johnny (Tomasz Tyndyk) jest jawnie inspirowany Johnnym Quidem z "Rock'N'Rolli". W całym filmie podobała mi się w zasadzie tylko jedna postać – mianowicie Stefan (Andrzej Andrzejewski) i jego wesoły warsztat. Jak na 66-osobową obsadę to trochę słaby wynik. A pojawia się wiele znanych twarzy: Olaf Lubaszenko, Filip Bobek, Tomasz Sapryk, Piotr Miazga, Adrianna Biedrzyńska, chłopcy z Ani Mru Mru czy Sławomir Sulej (w zasadzie też bardzo w porządku). Chociaż część nazwisk może Wam nic nie mówić, to gwarantuję, że znacie te twarze.
źródło: http://www.interia.pl/
Od samego początku zostałem zaatakowany przez natłok dialogów czerstwych jak tygodniowy chleb z Tesco oraz suchych i jednocześnie upośledzonych żartów. Humor "Weekendu" opiera się na najbardziej prymitywnych gagach (pierdy, homoseksualizm – w tej materii szczególnie szerokie pole do popisu) oraz na nieustannym bluzganiu. W co najmniej jednej scenie dorośli bohaterowie wyzywają się od pedałów, nie osiągając nawet poziomu gimbazy. Wszystko to razem sprawia, że tak naprawdę trudno znieść te przykre dialogi. Sceny akcji miały być jak w Hollywood, a oglądamy nieudolne naśladownictwo, żeby nie powiedzieć parodię. W szczególności chciałbym zwrócić uwagę na scenę rozwałki w ruskiej melinie. Określenie totalny żen nie odda w pełni tych wrażeń. Do tego przykry i niezwykle nachalny product placement. To już nie chodzi o to, że widzimy bohaterów na tle jakiegoś logo. Cezary Pazura uraczył mnie kilkoma dodatkowymi ujęciami samych produktów! W finale oczywiście pościg samochodowy, jak na polskie realia rozwiązany nietypowo – jednocześnie wyjątkowo bezsensownie. Jakieś plusy? Chyba kilka niezłych ujęć, przy czym kilka rozumiem jako maksymalnie trzy, a bardziej dwa. Odejmuję jedną gwiazdkę za brak rozbieranych scen z Małgorzatą Sochą, gdyż bez tego jej udział w filmie jest kompletnie bezsensowny. Jedynki nie będzie, bo niby jakaś fabuła jest, niemniej przestrzegam przed oglądaniem tej produkcji! Okazuje się przy tym, że ocena ocenie nie równa, bo chociaż "3000 mil do Graceland" też dostało 2/10 to jest o wiele lepszym filmem pod każdym względem.
źródło: http://www.interia.pl/
Ocena: 2/10.


niedziela, 30 grudnia 2012

"Deadly Prey"

Do obejrzenia "Deadly Prey" zachęciła mnie fantastyczna recenzja z portalu film.org.pl Od razu po jej przeczytaniu zapragnąłem zapoznać się z dziełem Davida A. Priora z 1987 roku. Szczerze przyznam, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Gdybym poznał je w odmętach przeszłości moje życie wyglądałoby na pewno inaczej i nie musiałbym teraz spędzać całego popołudnia na rewidowaniu ocen wszystkich filmów akcji, jakie zobaczyłem w swoim życiu. Impakt po obejrzeniu "Deadly Prey" jest naprawdę kolosalny! Trudno go nawet wyrazić za pomocą słów - to trzeba zobaczyć na własne oczy!
źródło: http://www.rottentomatoes.com/
Już pierwsze sceny wbijają w fotel. Napisy początkowe przerywane są imponującymi ujęciami, w których nieznani bliżej, zmilitaryzowani osobnicy zbroją się po zęby. Za chwilę wyruszają w pogoń za obdartusem w łachmanach, który walczy o przetrwanie w leśnej gęstwinie. Niemniej ofiara okazuje się całkiem niełatwym celem: uciekający przeżył bez większej szkody bezpośrednie trafienie granatem oraz obezwładnił kamulcem jednego z napastników. Aczkolwiek kosa wkrótce trafiła na kamień: porucznik Thornton (Fritz Matthews) bez mrugnięcia okiem skutecznie eksterminuje ofiarę oraz swojego nieudolnego pomagiera. Po chwili dowiadujemy się, że polowanie to odbywało się w ramach szerszej akcji, za którą odpowiada pułkownik Hogan (David Campbell). Nieopodal L.A. weteran sił specjalnych organizuje prywatną armię najemników. Aby wyszkolić prawdziwe maszyny do zabijania rekruci ćwiczą na ludziach porywanych z ulic Miasta Aniołów. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby pewnego dnia siepacze pułkownika Hogana nie uprowadzili Michaela "Mike'a" Dantona (Ted Prior).
Ludzkie wcielenie testosteronu stąpające po kalifornijskim lesie
(źródło: http://www.rottentomatoes.com/)
Fabuła w "Deadly Prey" nie ma większego znaczenia. Co prawda dowiadujemy się, że pułkownik Hogan szkoli najemników na zlecenie i za pieniądze Dona Michaelsona (Troy Donahue), ale szerszy cel tejże operacji pozostaje nieznany. Kogo to zresztą obchodzi, skoro na ekranie pojawia się największy heros w historii kinematografii – Mike Danton. Trudno porównać go do czegokolwiek znanego, gdyż Danton wytycza nowe trendy w dziedzinie ekranowego fragowania. Wystarczy spojrzeć na jego bezbłędną stylówę: krótkie poszarpane szorty, blond czupryna, a do tego ultra-muskularne ciało skąpane w hektolitrach oliwy, aby błyszczało nawet w mroku. Jednym zdaniem Danton to stąpające po Ziemi uosobienie testosteronu. Z opowieści dowiadujemy się, że w przeszłości nasz bohater walczył w Wietnamie – spoglądając na jego wiek prawdopodobnie dostał się do armii zaraz po ukończeniu przedszkola. Niemniej był najlepszy wtedy, a co ciekawe jest najlepszy również teraz. Danton określany jest w "Deadly Prey" jako "the most perfect killer ever" i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Ja bym dodał do tego także "ultimate guerilla warfare champion". Chociaż Danton rozpoczyna bez żadnego sprzętu, to już po mniej więcej 60 sekundach ucieczki posiada karabin oraz nóż. Jest bezkompromisowy i brutalny: przesłuchuje schwytanego najemnika dopiero po zabiciu czterech innych. Mike dysponuje wspaniałym warsztatem oraz wyjątkowymi umiejętnościami. Pod względem eksterminacji przeciwników nie możemy narzekać na nudę: łamanie o drzewo, przebijanie oszczepem lub nawet zwykłym patykiem, śmierć w różnego rodzaju eksplozjach, szeroka gama leśnych pułapek, a nawet kamienna lawina. Nie wspominam o zwykłych ranach postrzałowych i od noża/maczety, bo tego jest multum. Każdy strzał z bazooki to monster kill, a granatnik służy Dantonowi do niszczenia helikopterów (czołgi rozwala pojedynczym granatem). Jak kiedyś napisano Danton to wirtuoz broni palnej i urodzony nożownik/maczetnik. Prawdopodobnie to właśnie od siepaczy z Vietcongu nauczył się trudnej sztuki silent kill, kamuflażu  w każdych warunkach oraz budowy wszelkiego rodzaju leśnych kryjówek. Oprócz tego Danton wspaniale radzi sobie z survivalem – Bear Grylls mógłby jedynie ostrzyć piaskiem jego maczetę.
Mike Danton - mistrz guerilli
(źródło: http://horrornews.net/)
W "Deadly Prey" ciekawe są również czarne charaktery. Villain, czyli pułkownik Hogan, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Jest to co prawda brutalny pojeb i gwałciciel, ale przy Dantonie jego gwiazda wydaje się blada. Ma jeden świetny tekst (ogólnie jest to genialna scena w filmie), gdy na leśnej ścieżce znajduje dwa zmasakrowane ciała swoich najemników: "I know this... I know this style... It's my style!". Równie ciekawe podsumowuje wojnę: "The war is fucking crazy". O wiele bardziej od pułkownika podobał mi się porucznik Thornton, zawsze skrywający swoje oblicze za ciemnymi okularami. Bezwzględny i świetnie wyszkolony fighter to jedyny godny przeciwnik dla Dantona. Ha, w jednym w licznych mordobić zdołał nawet zwyciężyć naszego herosa (aczkolwiek nie możemy być pewni czy Danton po prostu nie dał się pokonać by zinfiltrować obóz przeciwnika). Thornton dokonuje egzekucji w wyszukany sposób. Zamiast użyć pistoletu najpierw obezwładnia ofiarę imponującym kopem w twarz z obrotu, by następnie skręcić jej kark. To się nazywa akcja! Polecam szczególnie finałową akcję z Dantonem. Warto wspomnieć jeszcze o Cooperze (William Zipp), przyjacielu Dantona z Wietnamu. Początkowo bad guy, aczkolwiek później poczuje się zobowiązany by spłacić dług z dżungli – Mike uratował mu życie przyjmując na siebie kulę. Niestety żona Dantona, Jaimie (Suzanne Tara), kompletnie nie spełnia pokładanych w niej nadziei.
Porucznik Thornton i jego ekipa w czasie polowania
(źródło: http://horrornews.net/)
Moim skromnym zdaniem "Deadly Prey" to najprawdziwsze arcydzieło kina klasy C. Film oferuje bezkompromisową rozrywkę z brutalną przemocą (tylko krwi za mało! - ale rozumiem, budżet nie był wysoki). Gdzież można ujrzeć scenę, w której główny bohater z tekstem "Fuck you" na ustach policzkuje kobietę, a następnie dobija ją trzema strzałami z pistoletu? Nie ukrywam, że parę ułomności fabularnych się znalazło, aczkolwiek zakończenie jest ZAJEBISTE! Takich prekursorskich rozwiązań z oczywistych względów nie uświadczę w mainstreamowych produkcjach. Oczywiście można się czepiać momentami tragicznego montażu, wołającej o pomstę do niebios gry aktorskiej, identycznych leśnych lokacji czy przykrych efektów specjalnych, ale po co? To nic odkrywczego hejtować film z końca lat 80-tych z tak niskim budżetem, który na dodatek nie miał żadnych ambicji artystycznych. "Deadly Prey" przyniósł mi kupę radości i śmiechu. Naprawdę nie mogę żałować ani jednej z 88 minut, które poświęciłem na obejrzenie tej produkcji.
"Aaaaaaaaaaaaaa!!!"
(źródło: http://horrornews.net/)
Ocena: 6/10.

czwartek, 27 grudnia 2012

"Savages"

Rzekli hejterzy "Londyńskiego Bulwaru", iż "Savages" to najgorsza produkcja kończącego się roku. Jakże cieszą mnie tego rodzaju opinie! Potraktowałem odważne deklaracje jako swoiste wyzwanie z którym musiałem się zmierzyć. Zważywszy, że czytałem również w miarę pozytywne opinie na temat tego filmu. Przyznaję, że od samego początku założyłem, że "Savages" nie dostanie z pewnością zaszczytnego miana the worst movie of the year, nawet w kategorii film anglojęzyczny. "Savages" to produkcja Olivera Stone'a, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Co prawda ostatnio jego gwiazda nie świeci już tak jasno, ale nadal jest to wielki reżyser.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Savages" opowiada o narkobiznesie w słonecznej Kalifornii. Dwójka przyjaciół: twardy jak granit Chon (Taylor Kitsch) i miętki, acz wrażliwy Ben (Aaron Taylor-Johnson), prowadzi bardzo dochodową plantację marihuany. Zaradni chłopcy sprowadzili z Afganistanu najlepsze nasionka, które zasadzone w żyznej glebie południowej Cali dały towar legendarny na całym West Coast. Oprócz narkobiznesu nasi bohaterowie mają jeszcze jedną rzecz, która ich łączy: wspólną dziewczynę O (Blake Lively). Niestety idylliczne życie całej trójki w pięknej nadmorskiej posiadłości zaczyna się sypać, gdy potężny meksykański kartel Baja składa propozycję współpracy nie do odrzucenia. W niezwykle trudnej sytuacji może nie pomóc nawet zażyła znajomość ze skorumpowanym funkcjonariuszem DEA Dennisem (John Travolta). Swoją drogą, czy ktokolwiek z Was widział agentów DEA przedstawionych w pozytywnym świetle?
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Pod względem fabularnym oraz wizualnym "Savages" bardzo przypomina serial "Fastlane", opowiadający o parze nietypowych gliniarzy z Kalifornii. Generalnie nie byłby to zarzut, gdyby najnowsza produkcja Olivera Stone'a nakręcona została z przymrużeniem oka, a nie na całkiem serio. Poziom przemocy jest wysoki: na ekranie oglądamy odcięte głowy, wybuchające miny i RPG, a kobiety torturuje się i zabija bez mrugnięcia okiem. Wszystko to zostało skontrastowane z niemal idylliczną Kalifornią. Znacie to na pewno bardzo dobrze: imponujące nadmorskie posiadłości, surfing, nagie torsy oraz piękne kobiety w skąpym bikini. Trudno uwierzyć, że takie choćby "End of Watch" dzieje się w tym samym stanie. Mimo wszystko zdjęcia bardzo mi się podobały i zaliczam je na plus. Nasi bohaterowie stworzyli niewielką, ale bardzo prężną organizację zajmującą się uprawą oraz dystrybucją marihuany. W dobie różnego rodzaju inwigilacji wydaje się to niemal nieprawdopodobne – ale oka, można uznać, że wszystko zawdzięczają ochronie Dennisa. Niestety Chon i Ben to bardzo sztampowa para: brutalny, zmilitaryzowany mięśniak vs. wrażliwy intelektualista. Takich rozwiązań jest niestety więcej: oczywiście oglądamy obowiązkowy porzyg po zabiciu człowieka. Pewne rozwiązania są wątpliwe mocno. Przykładowo czyż nie byłoby prościej i rozsądniej, gdyby Frank pojechał z O w jednym aucie na zakupy? A do pilnowania więźniów można było znaleźć kogoś znacznie bardziej ogarniętego niż Esteban. Ciekawy jest również wątek własnego CSI, które posiada kartel Baja. Finał „Savages” (a w zasadzie dwie jego wersje) są tak ultra-żenujące, że aż trudno mi stwierdzić która zasługuje na większe potępienie.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Troszkę o postaciach. Ben to lewacki utalentowany botanik, który w chwilach wolnych od handlowania narkotykami, pomaga biednym ludziom na całym świecie. Wyjątkowo szlachetna postać. Z kolei Chon w trakcie służby wojskowej zatracił widocznie poczucie realności i najchętniej fragowałby wszystkich przeciwników jego organizacji. Jak upośledzony może być pomysł zamordowania wysłanników potężnego meksykańskiego kartelu oceńcie samodzielnie. Pod względem aktorskim główny wykonawcy są w sumie tacy sami – coś tam niby się starają, ale nie tłoczą życia w drewniane postacie. Trójcę dopełnia O – bogata, rozkapryszona paniusia, szczycąca się posiadaniem dwóch chłopaków. W tej roli Blake Lively wypada moim zdaniem nawet przekonująco. John Travolta pojawia się na ekranie rzadko i w sumie mogłoby go nawet w filmie nie być bez straty dla widza. Salma Hayek dostała natomiast rolę straszliwie przerysowaną i niewdzięczną. Niemniej jako Elena Sanchez naprawdę zrobiła na mnie wrażenie mimo faktu, że scenariusz okrutnie zabawia się z tą postacią (m.in. żenujący wątek z syndromem sztokholmskim). Jednak najlepszą rolę w filmie zagrał Benicio del Toro. Jego bezlitosny Lado jest po prostu świetny, a motyw z towarzyszącymi mu meksykańskimi ogrodnikami po prostu wspaniały.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Po projekcji "Savages" śmiało mogę stwierdzić, że na obecnym etapie kariery Oliver Stone czerpie inspirację oraz warsztat od McG (m.in. "Aniołki Charliego", "The O.C." czy wspomniany wyżej "Fastlane"). Idźmy zatem dalej: jeżeli film w konwencji "Fastlane" nakręciłby właśnie McG to nie miałbym praktycznie żadnych zarzutów i bym to łyknął bez problemu, gdyż bardzo lubię ten serial. Niestety, gdy reżyser pokroju Stone'a bierze się za kręcenie "Savages" na serio, a nie z przymrużeniem oka, to coś jest zdecydowanie nie tak. Stone absolutnie nie przekonuje mnie, że ta historia ma jakiekolwiek znamiona realności i mogła się wydarzyć naprawdę. Poza tym losy większości bohaterów miałem głęboko we dupie, a to chyba dobrze nie świadczy o nich samych. Jeśli Oliver Stone chce kręcić więcej filmów w stylu "Savages" to musi się jeszcze wiele nauczyć od McG. Niemniej nie jest to na pewno film, aż tak tragiczny jak się niektórym wydaje. W zasadzie pozycja idealna do obiadu (chociaż ponad dwie godziny!), ewentualnie na kacowe popołudnie. Nie polecam, ale i nie odradzam.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ocena: 4/10.

sobota, 22 grudnia 2012

"Lara Croft: Tomb Raider"



Na wstępie recenzji zastanówmy się czy "Lara Croft: Tomb Raider" miał w ogóle szansę na przyzwoitą ocenę? It was a rhetorical question - rzekłby sławny Brick Top z "Przekrętu" . Ekranizacje gier komputerowych nigdy nie osiągają wybitnego poziomu (wyjątkiem recenzowany kiedyś "Doom"), a bardzo rzadko są choćby solidne. Bez wątpienia taki status otrzymał pierwszy "Resident Evil", natomiast pierwszy "Mortal Kombat" bardziej z sentymentu. Zdecydowanie dominują produkcje reprezentujące tragiczny poziom. Wystarczy wspomnieć kolejne odsłony "Resident Evil", drugą część "Mortal Kombat" czy choćby "Street Fighthera". Ciekawe czemu nikt nie bierze się za ekranizacje RPG, które często przedstawiają niezwykle interesujące historie, a zabiera się za gry ze szczątkową fabułą? Zbyt trudne zadanie? Za wyreżyserowanie "Tomb Raidera" wziął się Simon West, odpowiedzialny choćby za recenzowany "Con Air" czy dziwny, acz niezwykle wciągający serial "Keen Eddie".
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Kim jest Lara Croft (Angelina Jolie) wie chyba każdy, więc skupmy się na fabule. Fabuła… Trudno w sumie coś napisać, ale mniej więcej chodzi o to, że zbliża się niezwykła koniunkcja planet, możliwa jedynie raz na 5 000 lat. W związku z tym wiekopomnym eventem żydo-masoneria, a przepraszam Iluminaci, próbują wejść w posiadanie niezwykłego artefaktu. Ów legendarny Trójkąt Światła ma ponoć dawać moc władania czasem. Po co Iluminatom tego rodzaju zabawka nie dowiadujemy się wcale. Czy chcą zniszczyć świat? A jeśli tak to jaka z tego korzyść dla ich organizacji? Niemniej wracając do wątku fabularnego, zadanie dostarczenia niebezpiecznej zabawki dostaje geniusz zła Manfred Powell (Ian Glen). Tymczasem znana archeolog i grave digger Lady Croft wiedzie wesoły żywot w angielskiej posiadłości, od czasu do czasu popadając w tęsknotę za zmarłym Lordem Croftem (John Voight). Pod wpływem snu Lara odnajduje dziwny artefakt, który okazuje się jedną z trzech części Trójkąta Światła. Oczywiście postanawia nie dopuścić do realizacji demonicznego planu Iluminatów.
źródło: http://movies.yahoo.com/
I dalej w zasadzie nie ma sensu opisywać fabuły, ponieważ im w dalej w film, tym bardziej zanika na rzecz akcji. Niedorzeczności fabuły czepiać się tym razem nie mam zamiaru, gdyż nie mogę zbyt wiele wymagać od ekranizacji serii efektownych gier przygodowych. Wraz z panną Croft mamy okazję zwiedzić kilka ładnych lub egzotycznych miejsc m.in.: londyńska posiadłość rodowa, Wenecja, Kambodża oraz mroźna Syberia. Niestety przy okazji oglądania całkiem interesujących widoków byłem zmuszony do wysłuchiwania czerstwych dialogów. "Tomb Raider" pod względem efektów specjalnych wcale mi dupy nie urwał. Ba, nawet nie mogę powiedzieć że są solidne (przykładowo ożywione kamienne posągi). Tu naprawdę można było zrobić znacznie więcej, zwłaszcza przy budżecie wynoszącym 115 milionów USD. Wszystko psuje zastosowanie nieudolnego slow motion w kluczowych momentach filmu. Nie wspominając już o kompletnym braku przemocy! Nie sugeruję, że „Tomb Raider” powinien czerpać z gore, ale hektolitry krwi i kilka urwanych kończyn nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Do tego dodam żenujące flashbacki, straszliwie komputerową scenę ukazującą upadłe miasto oraz obowiązkowy skok z wodospadu. Oczywiście na koniec wszystko nie wiadomo dlaczego eksploduje, a z sufitu sypią się tony gruzu.
Lady Croft w całej okazałości
(źródło: http://movies.yahoo.com/)
Przyjrzyjmy się trochę postaciom. Jak wspomniałem wyżej Lara Croft jest doskonale znaną osobistością ze świata gier komputerowych. Angelina Jolie pod względem fizycznym nawet bardzo ładnie się prezentuje, prężąc biust w odpowiednich momentach. Niestety w kwestii biustu potencjał aktorki zdecydowanie nie został w pełni wykorzystany, czym jestem ogromnie rozczarowany. Jeśli chodzi o zarys postaci to krótko mówiąc Lara jest pro. Nie dość, że zna nieprzydatne nikomu języki, to na dodatek jest wysportowana i świetnie strzela z każdej broni, a nawet doskonale posługuje się mieczem. Profesjonalizm panny Croft widać doskonale w żenującej scenie szturmu na jej posiadłość. Swoją drogą jest to jedna z najgorszych sekwencji tego rodzaju, jakie widziałem dotychczas. Nasza bohaterka fraguje przeciwników-noobów pozbawionych wszelkiego skilla z niespotykaną łatwością (m.in. za pomocą śrubokręta). W zasadzie, z wyjątkiem finałowego pojedynku (oczywiście bez broni), Lara nie ma równorzędnych sobie przeciwników. Czarny charakter grany przez Iana Glena wypada nawet nieźle. Co ciekawe przez większość filmu budził moją sympatię, aczkolwiek jak klasyczny chciwy villain postanowił mieć więcej niż mógł dostać. Niemniej trzeba docenić jego stalowe jaja, gdyż po bezpośrednim trafieniu nożem w klatkę piersiową postanowił walczyć na gołe pięści, chociaż miał broń w dłoni. Bardzo interesująco wypada także Daniel Craig (Alex West), który nie wciela się w herosa, a w pomniejszego, lecz sympatycznego leszcza. Na tym można zakończyć wymienianie fajnych postaci, gdyż reszta ma charakter albo epizodyczny albo straszliwe irytuje – sztandarowy przykład to Bryce, pół geniusz, pół debil (Noah Tyler). Oprócz wymienionych w filmie pojawiają się jeszcze m.in. John Voight, Richard Johnson, Chris Barrie i Julian Rhind-Tutt.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Szczerze powiedziawszy, gdy zabierałem się do oglądania "Tomb Raidera" nie sądziłem, że będę w stanie aż tyle napisać. Z pewnością na plus filmu mogę zapisać brak żenującego wątku romantycznego, ale poza tym nie widzę żadnych podstaw do podniesienia oceny poza standardową. Niestety "Tomb Raider" odniósł sukces finansowy i powstał sequel oraz prequel, a na IMDb krążą plotki o kolejnym filmie w 2013 roku. Cóż poradzić, kiedyś to wszystko będę musiał obejrzeć.
Chillin' in Cambodia
źródło: http://movies.yahoo.com/

Ocena: 3/10.

środa, 19 grudnia 2012

"Fighting"



W niedzielny wieczór TVP 2 uraczyło mnie projekcją, która zdecydowanie wstrząsnęła moją wiarą w jakąkolwiek misję telewizji publicznej. Nie widzę sensu opłacania abonamentu, skoro jestem zmuszany do oglądania filmów pokroju "Fighting". Reżyser Dito Montiel wywołuje u mnie fear and loathing, gdyż jest odpowiedzialny za tragedię, której nie oddadzą żadne słowa, czyli "The Son of One" (2/10 - recenzję napiszę tylko jak mi zapłacą, bo nie obejrzę tego filmu jeszcze raz za friko). Na szczęście Montiel nie jest za bardzo płodny i nakręcił dotychczas jedynie cztery filmy. Niestety dla mnie dwa z nich miałem okazję oglądać.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Pod względem fabularnym "Fighting" nie przedstawia się dobrze ani nawet interesująco. Shawn (Channing Tatum) przyjeżdża do Nowego Jorku z zadupnego Birmingham w Alabamie. Zamiast znaleźć uczciwą pracę - jest młodym, a co najważniejsze białym człowiekiem - zaczyna sprzedawać podrabiane towary na ulicy. Już pierwszego dnia nieudolny biznes ściąga kłopoty na naszego bohatera. Shawn pada ofiarą ataku bandy miejscowych zakapiorów, aczkolwiek dzielnie stawia im czoła. Dzięki swoim umiejętnościom wpada w oko Harveyowi (Terrence Howard), który postanawia wypromować go jako zawodnika w nielegalnych walkach nowojorskiego półświatka. Shawn swoim talentem wspina się po szczeblach zawodniczej kariery i jednocześnie próbuje zdobyć serce Zulay (Zulay Henao).
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
"Fighting" to iście fatalna produkcja. Fabularne niedorzeczności mnożą się z każdą minutą, powodując, że im dłużej film trwał, tym mniej miałem ochotę go oglądać. Główna umiejętność naszego bohatera, czyli legendarne obijanie facjaty, tak naprawdę nie występuje na ekranie. Shawn przyjmował wpierdol na ryło, po czym farcił w jednej akcji i ostatecznie zwyciężał. Może dobry patent na pierwszą walkę, ale z pewnością nie na każdą następną. Kolejne walki rozgrywane są w innych sceneriach, trochę to przypomina przechodzenie klasycznego mordobicia (m.in. jedna walka u Latynosów na Bronxie, inna w wypasionym apartamencie Koreańczyków). Nie wiem co miało przynieść to rozwiązanie, bo film starano się utrzymać w relatywnie realistycznej konwencji. Niestety nie wyszedł z tego nawet niezamierzony pastisz - dostałem w twarz totalną fabularną porażką. Wszystko wypada straszliwie przerysowanie. Same walki, które de facto powinny być esencją filmu, są słabe i nudne. Do tego dochodzi przykry romans naszego bohatera z Zulay.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Postacie, z wyjątkiem jednej, są ultra słabe. Shawn to szlachetny prowincjusz, zawsze gotowy do pomocy każdej napotkanej osobie, a w tle tli się konflikt z wymagającym ojcem. Channing Tatum tą rolą ostatecznie przekonał mnie o kompletnym braku umiejętności aktorskich. Równie dobrze w rolę Shawna mógł wcielić się mój fotel. Ukochana Shawna, Zulay, to z kolei dzieciata kobieta pracująca, jedyna żywicielka rodziny, jak łatwo się domyślić, mająca permanentne kłopoty finansowe. Zulay Henao jest taka sobie, ale na pewno nie wypada tak żenująco jak Channing Tatum. Trzecia najważniejsza postać, promotor i drobny oszust Harvey, to jedyna rzecz dla której warto było poświęcić 105 minut na to ścierwo. Terrence Howard stworzył imponującą i niezwykle przekonującą kreację, moim zdaniem godną najwyższych laurów za rolę drugoplanową. Oprócz wyżej wymienionej trójki w filmie pojawia się kilka znanych twarzy: Luis Guzman, Brian White, Roger Guenveur Smith. Podsumowując: jeśli chcecie zmarnować 105 minut na oglądanie żenujących popisów Tatuma to proszę bardzo. Szkoda jedynie Howarda, bo swoją kreacją przewyższa film o kilka poziomów.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 3/10 (tylko za kreację Terrence'a Howarda).

niedziela, 16 grudnia 2012

"The Thin Red Line"



Czytając "Cienką czerwoną linię" Jamesa Jonesa postanowiłem odświeżyć sobie ekranizację tej książki, którą wyreżyserował Terrence Malick. Wybaczcie zatem liczne odwołania do oryginału, ale uważam je za niezbędne, gdyż moim zdaniem Malick z deczka wypaczył sens książki. Powieść Jonesa to środkowa część trylogii wojennej, którą otwiera genialne "Stąd do wieczności", natomiast zamyka całkiem niezły "Gwizd" wydany już po śmierci pisarza. Autor posłużył się dosyć interesującym rozwiązaniem, gdyż trójka głównych bohaterów każdej z książek to w zasadzie te same postacie. Znani ze "Stąd do wieczności" Prewitt, Warden i Stark zmienili się w „Cienkiej czerwonej linii” odpowiednio w Witta, Welsha oraz Storma. Jones w czasie drugiej wojny światowej służył w 25 Dywizji Piechoty (wśród wielu przydomków m.in. Elektryczna Truskawka), dlatego jego powieści doskonale oddają ówczesny klimat panujący w amerykańskiej armii. Wydaje mi się, że "Cienka czerwona linia" to książka bardzo trudna do adaptacji filmowej, gdyż Jones bardzo wiele uwagi poświęcił na to co działo się w umysłach żołnierzy. Zatem na starcie muszę pogratulować Malickowi odwagi do podjęcia tegoż trudnego wyzwania.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Cienka czerwona linia" opowiada o losach żołnierzy 25 Dywizji Piechoty walczących na Guadalcanal w czasie II wojny światowej. W książce koncentrujemy uwagę na losach trzech głównych postaci: niepokornego szeregowca Witta (Jim Caviezel), sierżanta Storma (John C. Reilly) odpowiadającego za kuchnię polową oraz doświadczonego sierżanta Welsha (Sean Penn), który nienawidzi oficerów. W filmie wygląda to troszkę inaczej, ale podobnie jak w oryginale występuje całe mrowie innych postaci, przez co czasem naprawdę trudno zapamiętać kto jest kim. Zasadniczo twierdzenie, że bohaterem zbiorowym "Cienkiej czerwonej linii" jest cała kompania nie mija się zbytnio z prawdą. Główna oś fabularna koncentruje się na przygotowaniach do natarcia i zdobywaniu poszczególnych punktów oporu Japończyków na Guadalcanal.
źródło: http://www.foxmovies.com/
Tym razem zaczniemy od pozytywów. Po pierwsze – wizualia. Momentami film jest naprawdę piękny. Wspaniałe krajobrazy i piękno przyrody zostały uchwycone w sposób doskonały. Podobno na potrzeby filmu Malick kazał sadzić wysoką trawę, która naturalnie nie występowała na wyspie. Grozę wojny skontrastowano ze statycznymi ujęciami przedstawiającymi miejscową faunę. Bardzo dobrze wyglądała także sekwencja lądowania na Guadalcanal. "Cienka czerwona linia" jest niemal rozsadzona przez liczny zastęp gwiazd: Nick Nolte, Jim Caviezel, Sean Penn, John Cusack, Adrien Brody, Elias Koteas, John C. Reilly, Miranda Otto, Woody Harrelson (najlepsza mina w filmie w trakcie akcji z granatem), John Travolta, George Clooney, a nawet Jared Leto. Generalnie pod względem aktorskim jest w porządku, aczkolwiek epizody z Travoltą i Clooneyem można byłoby wyciąć bez szkody dla całości. Wydawało mi się, że dołożono ich trochę na siłę, tak jakby "Cienka czerwona linia" walczyła o miano najbardziej napakowanego gwiazdami filmu w dziejach kinematografii. Poza tym, jak na niemal 3-godzniną projekcję, muszę przyznać, że się nie nudziłem.
źródło: źródło: http://www.foxmovies.com/
Niestety piękno przyrody i krajobrazy nie mają żadnego znaczenia w książce Jonesa. "Cienka czerwona linia" to nie jest jakieś pierdolone "Nad Niemnem", żeby autor przez 50 stron opisywał wszystkie okazy flory i fauny jakież można napotkać w regionie. Jones skupia się na tym co dzieje się w umysłach poszczególnych żołnierzy oraz na prawdziwej grozie wojny. Masturbacja, pederastia, alkoholizm, celowe ignorowanie poleceń przełożonych, rasizm, czy też wydawanie bezsensownych i niemal niewykonalnych rozkazów w celu jak najszybszego awansu są na porządku dziennym. Przyroda ma znaczenie tylko wtedy, kiedy wpływa w jakiś sposób na żołnierzy (np. poprzez wysokie temperatury i ogromną wilgotność). Pod wieloma względami film znacznie ugrzeczniono. Przykładowo zmieniono narodowość jednego z głównych bohaterów z żydowskiej na grecką oraz pominięto scenę, w której amerykańscy żołnierze dokonują radosnej profanacji japońskiego zbiorowego grobu. Tychże kontrowersyjnych elementów brakowało mi w filmie najbardziej. Mimo wszystko z uwagi na wizualia jest to dzieło godne polecenia, aczkolwiek jeszcze lepiej przeczytać oryginał, a już najlepiej całą trylogię Jonesa.
źródło: źródło: http://www.foxmovies.com/
Ocena: 6/10 (książka bardzo odmienna, dla mnie o wiele lepsza).

sobota, 15 grudnia 2012

"Cowboys & Aliens"



Czy po filmie zatytułowanym "Cowboys & Aliens" można spodziewać się wyszukanej intelektualnej rozrywki? Oczywiście, że nie, aczkolwiek można spodziewać się przyzwoitego kina akcji z totalnym rozpierdolem w tle. Wracając do samego pomysłu: gdy po raz pierwszy usłyszałem o tym przedsięwzięciu pomyślałem sobie, że jest to jedno z najgłupszych zestawień w dziejach kina. Niestety po krótkim wysiłku intelektualnym (jeśli można takie procesy w ten sposób nazywać) wymyśliłem coś bardziej idiotycznego - "Spartans vs. Predator". Mam świadomość, że Hollywood jest otwarte na tego rodzaju idee, toteż w przypadku realizacji mojego pomysłu oczekuję procenta od zysków i obiecuję wspomóc pozytywną recenzją.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Najlepszym streszczeniem fabuły jest tytuł filmu: kowboje walczą z przybyszami z kosmosu. Imponujące, nieprawdaż? Niemniej wspomnę, iż akcja rozgrywa się w gorącej Arizonie w 1873 roku naszej ery. Jake (Daniel Craig) budzi się na pustyni z całkowicie wyzerowaną pamięcią o swoich przeszłych dokonaniach. Nie jest to bynajmniej efekt grubego melanżu, gdyż nasz bohater nosi na ręce tajemniczą bransoletę, wyraźnie niewykonaną ludzką technologią. Wkrótce Jake dostaje się do pustynnego miasteczka Absolution, którym twardą ręką rządzi pułkownik Dolarhyde (Harrison Ford). I tu w zasadzie urywa się wszelka sensowność, bo wkrótce pojawiają się obcy, których trzeba napierdalać.
W poszukiwaniu Melanżu Ostatecznego
(źródło: http://www.allmoviephoto.com/)
"Cowboys & Aliens" są aż tak dramatyczni, jak wskazuje tytuł. Nonsensowna fabuła to chyba największy zarzut. Do tego można dodać żenującą gloryfikację dzielnej rdzennej ludności, która tymczasowo uniknęła eksterminacji. Szybko okazuje się, że Apacze to mistrzowie górskiej guerilli, niczym nieustępujący afgańskim Talibom. Naprawdę jest tragicznie pod tym względem i trudno to zdzierżyć. Oprócz nonsensowności fabuła ma jeszcze jedną cechę, która ją wyróżnia pośród tego rodzaju produkcji. Generalnie składa się z samych doskonale znanych klisz i stanowi nihil novi sub sole. Pytam się dlaczego w każdym klasycznym westernie trzeba przeskoczyć z konia na jakiś inny środek transportu? W tym akurat zakrawa to na absurd. Oprócz wspomnianych powyżej Indian "Cowboys & Aliens" uświadczyło mnie bandą złodziejów, złym charakterem, który nie jest naprawdę zły oraz wyjątkowo ckliwymi scenami śmierci poszczególnych postaci wypełnionymi patosem do porzygu.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
W obsadzie mamy zarówno gwiazdy wielkiego formatu (Daniel Craig i Harrison Ford) jak i gwiazdy mniejszego formatu (Sam Rockwell, Olivia Wilde, Paul Dano, Clancy Brown). Craig jest w porządku i w tej gównianej konwencji wypada nawet przekonująco, aczkolwiek po raz kolejny gra małomównego twardziela. Niestety na przeciwstawnym biegunie znalazł się Harrison Ford, który wkurwiał mnie po prostu niemiłosiernie. Reszta obsady gra na tyle, na ile pozwala wspaniały scenariusz. Jestem głęboko przekonany, że filmu nie uratowałyby nawet najlepsze efekty specjalne w historii ludzkiej kinematografii. Muszę przyznać, że pod tym względem "Cowboys & Aliens" wypadają dosyć solidnie. Nie są to może wyjątkowo porywające efekty, aczkolwiek widziałem tyle filmów science fiction, że trudno mnie czymś zaskoczyć. Jakoś wygląd obcych mi się niezbyt podobał i to zasadniczo jedyne zastrzeżenie jakie mogą sformułować. "Cowboys & Aliens" mogę polecić jedynie jako idealny film obiadowy i dlatego taka a nie inna ocena.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 3/10.

środa, 12 grudnia 2012

"The Dark Knight Rises"



Zajawienie społeczeństwa i oczekiwania wobec "The Dark Knight Rises" były ogromne. Nie trzeba dodawać chyba co było ich powodem. "Dark Knight" został uznany za film wybitny, głównie z powodu kreacji Jokera Heatha Ledgera. Chociaż rola rzeczywiście olśniewająca, to czy zachwyty nad całością nie były troszkę na wyrost? Co mi zostało po poprzedniej odsłonie w pamięci? W zasadzie kreacja Jokera oraz feeria efektów specjalnych. Obecnie poważnie rozważam rewizję oceny. Niemniej jestem zmuszony docenić warsztat Christophera Nolana bo to bardzo solidny reżyser, miewający czasami przebłyski geniuszu (m.in. "Memento", "Prestige").
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Akcja nowego Batmana rozpoczyna się osiem lat po wydarzeniach z poprzedniej części. Gotham City potrzebowało bohatera, więc został nim poległy w "Dark Knight" Harvey Dent, któremu przypisano ogromne zasługi w zwalczaniu przestępczości. Większość miejscowych bandytów i zakapiorów osadzono w więzieniach, toteż w mieście panuje spokój. Tym samym nie ma zapotrzebowania na usługi Batmana, więc od ośmiu lat nikt go nie widział. Bruce Wayne (Christian Bale) wycofał się z życia społecznego i prowadzi egzystencję w stylu Howarda Hughesa. Tymczasem ciemne chmury zbierają się nad Gotham. Nieznany nikomu geniusz zła Bane (Tom Hardy) rozpoczyna złowrogą operację w miejskich kanałach. Jednakże dopiero zuchwała próba kradzieży z posiadłości Wayne’a oraz postrzelenie komisarza Gordona (Gary Oldman) motywują Batmana do powrotu.
Bane - jedyna perełka w filmie
(źródło: http://www.allmoviephoto.com/)
Jeśli ktoś liczył na kino akcji, podobne jak w poprzedniej części, to może poczuć się srodze zawiedziony. "Dark Knight Rises" opiera się bowiem głównie na dialogach (sic!). Niemniej w filmie nie zabrakło kilku widowiskowych sekwencji, aczkolwiek ich liczba jest relatywnie niska w stosunku do poprzedniej odsłony. Niestety rozmowy naszych bohaterów zaczynają bardzo szybko męczyć. W zasadzie dialogi odebrałem jako straszliwie miałkie i czerstwe: albo są to motywacyjne speeche albo użalanie się nad własnym losem. Jedyną postacią, która ma coś ciekawego do powiedzenia jest Bane. W zasadzie można podłączyć pod to stwierdzenie również Alfreda (Michael Caine), aczkolwiek kamerdyner Wayne’a pojawia się na ekranie dosyć rzadko. Pod względem rozwoju fabuły, podobnie jak w poprzedniej części, czekają na nas nieoczekiwane zwroty akcji. Niestety tym razem się one dla mnie zupełnie nieprzekonujące. Dodam przy tym, że wracają echa pierwszego Batmana Nolana, a Ducard (Liam Neeson) objawia się naszemu bohaterowi w totalnie żenującej scenie. Uwięzienie policjantów w kanałach to dla mnie chyba najbardziej poroniony pomysł w całym filmie. Co za absurdalne rozwiązanie! Uwzględniając oczywiście, że początkowa sekwencja znalazła się w "Dark Knight Rises" przez przypadek, gdyż oryginalnie planowano ją na "Mission: Impossible 5". Anarchistyczno-lewacka rewolucja Bane’a wydaje mi się mocno kontrowersyjna. Przemowa Bane’a pod więzieniem przypominała mi przemówienia Lenina z 1917 roku. Więzienie w pustynnym jakimś zadupiu? Bitch, please! Opowieść o dziecku, które stamtąd uciekło jest prawie jak z Disneya. Żenada. Nie chcę nawet wspominać o finale, bo dla mnie to była totalna porażka. Pod względem fabularnym film odstaje i to bardzo od części poprzedniej, która de facto pod tym względem również wybitna nie była.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Jak wypada "Dark Knight Rises" pod względem aktorstwa? Christian Bale jest taki sam jak w każdej poprzedniej części. W zasadzie można powiedzieć to samo o Garym Oldmanie, Morganie Freemanie oraz Michaelu Caine. Sporym zaskoczeniem była dla mnie postać Johna Blake’a (Joseph Gordon-Levitt), a zakończenie daje nadzieję nad podjęcie homoseksualnego wątku w kolejnej części. Role kobiecie są żenujące, przy czym Marion Cotillard (Melinda) dostała rolę lepszą niż Anne Hathaway (Selina). Moim zdaniem Kobieta Kot jest całkowicie zbędna w tym filmie i naprawdę można ją było wyciąć bez szkody dla odbioru całości. Najlepszą postacią w całej produkcji jest Bane. Tom Hardy z powodu maski bohatera mógł operować tylko głosem, ale wypada świetnie. Miał znacznie trudniej niż Heath Leder, ale stworzył równie porywającą kreację. Chciałem widzieć Bane’a na ekranie, a raczej słuchać jego głosu, przez cały czas. Niestety scenarzyści postanowili pod koniec zjebać historię tej postaci. Dziękuję, naprawdę, dziękuję, za zepsucie najlepszego punktu w filmie. I w tym momencie zbliżamy się do fundamentalnego pytania: czy warto obejrzeć "Dark Knight Rises"? W mojej opinii tak, ale tylko z jednego powodu: dla Bane’a. Czym byłby "Dark Knight Rises" bez niego? Bardzo długą, miałką i przegadaną opowieścią o człowieku, którego do porażki doprowadziło zwycięstwo podpartą względnie umiarkowaną ilością efektów specjalnych.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 5/10 (tylko za Bane’a).

wtorek, 11 grudnia 2012

"3000 Miles to Graceland"



To nie było tak, że nie wiedziałem o słabości "3000 mil do Graceland". Wielokrotnie spotykałem się z powszechnym i całościowym hejtingiem na dzieło Demiana Lichtensteina. Za starych, złotych czasów "Gazety Telewizyjnej" regularnie zbierało jedną na pięć gwiazdek. Zawsze nurtowało mnie pytanie: czy "3000 mil do Graceland" może być aż tak złe? Czy Lichtenstein balansował na cienkiej granicy pomiędzy geniuszem a upośledzeniem? Czy może jest to prawdziwa perełka, którą złośliwa krytyka strąciła ze szczytów hollywoodzkiego Olimpu w najgłębsze czeluście Hadesu kina klasy Z? Ostatnio nadarzyła się okazja (ba, nawet dwukrotna – kocham TV4) na zmierzenie się z tą legendą.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Fabułę już od samego początku można określać mianem retarded. Michael Zane (Kurt Russell) wychodzi właśnie po 5-letniej odsiadce z kryminału. Zamiast zacząć uczciwie zarabiać na życie wraz z kumplami spod celi bierze udział w śmiałym napadzie na kasyno w Las Vegas. Dzięki przebiegłości geniusza zbrodni Murphy’ego (Kevin Costner) nasi dzielni zbóje wykorzystują międzynarodowy zjazd sobowtórów Elvisa Presleya i w przebraniach Króla dokonują zuchwałej zbrodni. Wszystko przebiega gładko i zgodnie z planem do momentu, gdy jeden z bandytów, Franklin (Bokeem Woodbine), umiera na skutek ran postrzałowych. Śmierć kompaniona budzi bardzo negatywne uczucia wśród naszych bohaterów, a ich wspólna ucieczka staje pod dużym znakiem zapytania.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Lichtenstein nie balansował na żadnej granicy – on po prostu zanurkował w najbardziej niedostępne głębiny chujowej kinematografii. Ale muszę przyznać, że były to głębiny hollywoodzkie – tamtejsi twórcy jeszcze nie mają odpowiedniego doświadczenia, żeby upaść tak nisko jak niekiedy upada nasza, rodzima kinematografia. Totalnie niedorzeczna fabuła – what the fuck happened? W jakim wymiarze znajdowali się scenarzyści w trakcie tworzenia scenariusza? Jakie narkotyki zażywali? To pytania, na które odpowiedzi nie poznamy nigdy. Legendarnie chujowe "Gigli" w porównaniu do "3000 mil do Graceland" wypada jak szczytowe osiągnięcie ludzkiej kinematografii. Fatalny scenariusz tworzy sztampowe i przykre do oglądania postacie. Prawdziwy szczyt tegoż zjawiska to Murphy i Hamilton (Ice-T). Na szczęście występują tylko w jednej sekwencji – niestety dla widza razem. Dialogi są po prostu ultra-przykre i nie da się ich słuchać. Poza tym 42 miliony USD budżetu? Bitch, please! Gdzie te pieniądze się podziały? Czyżby malwersacja?
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Aktorstwo… W "3000 mil do Graceland" prawie nie występuje. Kevin Costner to najprawdziwszy dramat. Jedyną zaletą pojawienia się na ekranie Christania Slatera (Hanson) jest jego stosunkowo szybka śmierć. Niestety trzeba oglądać jego popisy ponad 30 minut – smuteczek. Courteney Cox (Cybil) – nie wierzę, że to się działo naprawdę. Jedynie do Kurta Russella mam stosunkowo mało zastrzeżeń, bo widać, że się starał się wykrzesać coś ze swojej chujowej postaci. Bokeem Woodbine był w miarę spoko, ale umarł żenującą śmiercią i miał słabe kwestie, toteż wychodzi poniżej zera. Zatem pod względem gry aktorskiej jest to jeden z najtragiczniejszych filmów jakie miałem przyjemność (ha, ha, ha) oglądać w moim życiu. Czy można zatem odnaleźć w "3000 mil do Graceland" jakieś pozytywy? Owszem, ale trzeba się nieźle ubabrać w gównie. W zasadzie zalety są dwie. Po pierwsze kilka piosenek Presleya – zawsze dobrze posłuchać. Po drugie samochód Murphy’ego – czerwony cadillac, zawsze miło popatrzeć. Są takie filmy, które mimo swojej ułomności sprawiają kupę radości (sztandarowy przykład - "Młode Wilki"). Niestety "3000 mil do Graceland" przynosi tylko czarną, bezdenną rozpacz i nieopisany smutek. Horror, horror...
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 2/10.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Backdraft"



"Backdraft", czyli "Ognisty podmuch", oglądałem wielokrotnie w czasie mojego życia. Za każdym razem dzieło w reżyserii Rona Howarda sprawiało mi kupę radości. Pewnie zastanawiacie się co może być fascynującego w losach strażaków z Chicago? Otóż, pozwólcie, że odpowiem: ogień. Dla mnie "Ognisty podmuch" to wspaniała opowieść o walce z tym żywiołem, traktowanym przez bohaterów filmu jak żywa istota, która je, oddycha i co najważniejsze nienawidzi. Mimo, że od nakręcenia filmu (1991) minęły ponad dwie dekady to nie wiem czy gdziekolwiek widziałem lepsze efekty pirotechniczne.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Wspomniałem powyżej, iż "Ognisty podmuch" to historia strażaków z Chicago. Głównymi bohaterami są dwaj bracia: starszy, doświadczony wyjadacz Stephen „Bull” McCaffrey (Kurt Russell) oraz młodszy, rookie Brian (William Baldwin). Bracia kontynuują rodzinną tradycję: ich ojciec był legendą i zginął bohatersko w czasie pożaru. Niemniej braterskie relacje są niezwykle napięte: Stephen bardzo ostro traktuje swojego młodszego brata, aczkolwiek w ten sposób stara się o niego troszczyć i zapewnić mu bezpieczeństwo. Z kolei Brian chce udowodnić, że potrafi być tak świetnym strażakiem jak reszta jego rodziny. Tymczasem w mieście wybuchają tajemnicze pożary, w których giną na pozór przypadkowi ludzie. Radny Marty Swayzak (J.T. Walsh) zleca złapanie podpalacza doświadczonemu inspektorowi Donaldowi „Shadow” Rimgale (Robert de Niro).
Ogień - główny bohater filmu w całej okazałości
(źródło: http://www.allmoviephoto.com/)
Nie ukrywam, że jestem fanem "Ognistego podmuchu" z powodu ognistej tematyki. Pod względem fabularnym film prezentuje niegłupią i całkiem sensowną historię, której rozwiązanie wcale mnie nie żenuje. Postacie zostały świetnie napisane: napięcia na linii Brian – Stephen wypadają niezwykle naturalnie i ja to kupiłem od razu. Ogromna w tym zasługa Kurta Russella oraz Williama Baldwina. Szczególnie przekonującą kreację stworzył ten pierwszy – człowiek z poważnymi problemami, które odreagowuje brawurą i niemal szaleńczą odwagą w czasie gaszenia pożarów. Do tego dostajemy interesującą postać, w którą wcielił się Robert de Niro. O klasie tego aktora nie trzeba chyba pisać. W "Ognistym podmuchu" po raz kolejny stworzył przykuwającą uwagę kreację, chociaż dostał rolę drugoplanową. Spokojny i rozważny Shadow to idealna przeciwwaga dla porywczego Bulla. Role kobiece raczej w porządku, chociaż znacznie bardziej podobała mi się Rebecca De Mornay (Helen McCaffrey) niż Jennifer Jason Leigh (Jennifer). Na drugim planie wyróżniają się ponadto J.T. Walsh (Swayzak), Scott Glenn (Adcox) oraz Jason Gedrick (Tim). Idealnie wpasował się w film Donald Sutherland, który po raz kolejny zagrał totalnego pojeba.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Siłą "Ognistego podmuchu" są wyjątkowo realistyczne efekty pirotechniczne. Ogień, który oglądamy na ekranie, jest po prostu piękny i zachowuje się jak żywa istota. Wszelkie pożary wyglądają naprawdę imponująco, a tytułowy backdraft robi spore wrażenie. Do tego przyzwoita fabuła plus świetne aktorstwo, więc przepis na sukces murowany. Tym samym jestem bardzo zdziwiony niskimi ocenami filmu (Metascore zaledwie 38/100), gdyż dla mnie jest to doskonałe kino rozrywkowe. W zasadzie jedyna rzecz do której mogę się przyczepić to finał w stylu patosowego porzygu (chociaż monumentalna scena konduktu pogrzebowego jest epicka). Z uwagi na to, że film powstał w 1991 roku wybaczam ten zabieg i cieszę się z ogólnego kształtu filmu. Jeśli pewnego dnia będzie oglądać "Ognisty podmuch" zwróćcie uwagę na elementy irlandzkiego i szkockiego folkloru w filmie. Widocznie nie tylko policja na wschodnim wybrzeżu USA została opanowana przez potomków emigrantów z Wysp Brytyjskich. "Ognisty podmuch" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich piromanów.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 7/10.