niedziela, 14 października 2012

"Con Air"



"Con Air” to chyba szczytowe osiągnięcie kariery Cage’a i jeden z najbardziej znanych poniedziałkowych megahitów Polsatu. Dlaczegóż? Otóż rzadko się zdarza, aby obok gwiazdy pokroju Cage’a ktoś ustawił rzeszę tak doskonałych aktorów dużego formatu dodając jednocześnie solidnych i rozpoznawalnych wyrobników jako dopełnienie całości. A wszystko to podlane sosem bezsensownej fabuły, „brutalnej przemocy”, ciętych dialogów oraz wielu eksplozji wynikających ze sporego budżetu (75 mln USD).
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Cameron Poe (Nicolas Cage), ex-Ranger, ma wkrótce wyjść z więzienia. Bardzo mu na tym zależy, gdyż po raz pierwszy ujrzy swoją ukochaną córkę. Ostatnim więziennym eventem, w którym Poe bierze udział jest transport skazańców samolotem. Niestety wszystko wymyka się spod kontroli, gdy grupa niebezpiecznych psychopatów pod wodzą Cyrusa „The Virus” (John Malkovich) opanowuje maszynę i zaczyna realizować wysoce bezsensowny plan. Chociaż Poe kocha swoją żonę i córkę, to jednak decyduje się zostać na pokładzie i walczyć o życie pojmanych strażników oraz czarnoskórego przyjaciela spod celi. Jednocześnie agent federalny Vince Larkin (John Cusack) próbuje udaremnić plan Cyrusa, ale oprócz przebiegłych geniuszy zbrodni, ma przeciwko sobie również tępych kolegów po fachu.
źródło: http://www.ugo.com/
Zacznę od wymienienia obsady: Cage, Malkovich, Cusack, Danny Trejo (w roli gwałciciela – czyż można było wybrać lepiej?), Steve Busceni (psychopata w stylu Hannibala Lectera), Ving Rhames (sławny Marsellus Wallace z "Pulp Fiction”), Dave Chappelle (zabawna rola), Rachel Ticotin (wielce zasłużona dla kina akcji), Emilio Rivera, Colm Meaney (znany ze "Star Trek”). Imponujące zestawienie prawda? Pod tym względem niewiele filmów mogło dorównać "Con Air”. Do czasów "The Expendables” lepszy był chyba jedynie "True Romance”. Jakiż jest nasz główny heros? Na szczęście, w przeciwieństwie do wielu ról w karierze, Cage nie jest w ogóle demoniczny. Ha, mogę powiedzieć, że takiego Cage’a (oprócz scen w których się rozkleja) mogę oglądać na co dzień bez żenady. Malkovich jest bardzo spoko, Busceni fajnie się wpasował w rolę totalnego pojeba, natomiast Trejo wygląda tak bardzo realistycznie jako gwałciciel, że nawet chyba nie musiał nic grać. Poza tym jest bardzo efektownie – ale niestety często efektownie w idiotyczny sposób. Fajnie, że jest dosyć brutalnie (dwie osoby zostają podpalone, sporo innych ginie w różny sposób), ale finałowa sekwencja to popis hollywoodzkiej żenady. Cage i Cusack na motorach ścigający wóź strażacki z Malkovichem i Rhamesem chwilę po wylądowaniu samolotem w środku Las Vegas. Przeczytajcie sobie to zdanie na głos, aby dotarł do Was jego sens (czy raczej bezsens).
źródło: http://fanboyz.net/
Całość ogląda się mimo bezsensownej fabuły całkiem nieźle, bo jak to zwykle w przypadku wysoko-budżetowych hollywoodzkich produkcji wszystko nakręcone jest niezwykle sprawnie i profesjonalnie. Ładne zdjęcia, fajne plenery w Nevadzie, eksplozje i rozmach cieszą oko. Najbardziej jednakże cieszy niedemoniczny Cage i aby uhonorować jego wyjątkową oraz godną naśladowania postawę wystawiłem „Con Air” odpowiednio wysoką notę.

Ocena: 5/10.


W filmie znalazła się świetna definicja ironii:

["Sweet Home Alabama" plays in background]
Garland Greene: Define irony. Bunch of idiots dancing on a plane to a song made famous by a band that died in a plane crash.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz