czwartek, 26 września 2013

"The Tailor of Panama"

Twórczością Johna le Carré zainteresowałem się dopiero po obejrzeniu genialnego "Tinker Tailor Soldier Spy" (polski tytuł ordynarnie skrócony do "Szpiega"), które było niezwykle wierną ekranizacją jego powieści pod tym samym tytułem. Jako były pracownik MI6, brytyjski powieściopisarz bardzo interesująco i autentycznie przedstawiał realia panujące w służbach specjalnych JKM, bez nadmiernego efekciarstwa charakteryzującego serię o przygodach 007. Jednakże chociaż jego książki ekranizowano wiele razy (m.in. Sidney Lumet i "The Deadly Affair" z 1966 roku czy "Wydział Rosja" z 1990 roku), to śmiem twierdzić, że dopiero w XXI wieku naprawdę doceniono jego dziedzictwo w kontekście przemysłu filmowego. Na pierwszy rzut poszła powieść Krawiec z Panamy, którą w 2001 roku, przy współudziale samego autora, zekranizował John Boorman. Przez lata byłem przekonany, że jest to jakaś wariacja na temat Bonda. Wynikało to zapewne z obsadzenia w głównej roli Pierce'a Brosnana. Niemniej kiedy ostatnio rzuciłem okiem na resztę obsady stwierdziłem, że jest to absolutny must see.
źródło: http://www.impawards.com
"Krawiec z Panamy" to historia szpiegowska, aczkolwiek pod wieloma względami dosyć nietypowa. Andy Osnard (Pierce Brosnan), agent brytyjskiego wywiadu, za liczne machloje finansowe, romanse i wynikające z nich skandale dyplomatyczne, zostaje skazany na banicję w Panamie. Jednakże przełożeni oczekują od niego wartościowych informacji na temat przyszłości kanału panamskiego oraz zamierzeń spadkobierców generała Manuela Noriegi. Andy, jak na ambitnego Brytyjczyka przystało, zabiera się do pracy niemal zaraz po przybyciu na miejsce. Źródłem cennych informacji staje się pogrążony w długach tytułowy krawiec, Harry Pendel (Geoffrey Rush), szyjący garnitury dla całej panamskiej elity polityczno-biznesowej. Problem w tym, że mimo rozlicznych znajomości, Harry najzwyczajniej w świecie fabrykuje kolejne sensacyjne wiadomości, aby podreperować własny budżet i wspomóc finansowo przyjaciół.
źródło: 2001 Columbia Pictures, Inc.
Czemuż "Krawiec z Panamy" wydaje się wyjątkowy? Otóż po pierwsze bohaterem nie jest tak jak zwykle inteligentny i przenikliwy agent, lecz człowiek wyraźnie nastawiony na robienie kariery i mający głęboko w dupie JKM. Cała historia natomiast nie ma charakteru czysto szpiegowskiego i została pozbawiona elementów takich jak brutalna walka wywiadów, prowokacje czy misterne intrygi. Zasadniczo można to uznać albo za tzw. zwyczajną historię albo po prostu za nudną opowiastkę pozbawioną większych emocji. Niestety po seansie bardziej przychylam się do drugiej hipotezy. Pomimo zwyczajności fabularnej finałowe rozwiązania wydają się być kompletnie absurdalne, a na dodatek zostały jeszcze wykonane niemal tragicznie! Ponadto wobec większości filmowych scen mogłem przejść kompletnie obojętnie, ponieważ nie wykorzystują one zebranego potencjału aktorskiego (chlubnym wyjątkiem Geoffrey Rush). "Krawiec z Panamy" wydaje się po prostu filmem letnim, który nie ma ani większych wad, ani też większych zalet. Na pewno na plus można zaliczyć obraz Panamy niemal dekadę po upadku Noriegi. Tak naprawdę niewiele się zmieniło, a grupa zauszników generała w dalszym ciągu okupuje koryto. Fajne były również liczne flashbacki, stanowiące swoisty komentarz do aktualnych wydarzeń w filmie.
źródło: 2001 Columbia Pictures, Inc.
Pierce Brosnan znowu dostał rolę szpiega JKM, aczkolwiek wyraźnie widać, że stara się nie być na wskroś bondowski. Niemniej moim skromnym zdaniem zdecydowanie przeszarżował, tworząc postać niemal obleśnego ruchatrona, któremu muszą oddać się wszystkie kobiety występujące w filmie. Trudno polubić bohatera, którego jedyną ambicją są seks i pieniądze, aczkolwiek stanowi on przeciwwagę dla Harry'ego, który przecież kryształowy nie jest. Geoffrey Rush jest za to naprawdę ujmujący w swojej beztrosce i od razu wzbudza sympatię widza. W mojej opinii aktor został idealnie dobrany do roli krawca fantasty i ponadto znakomicie sobie poradził ze stojącym przed nim wyzwaniem. Kreacja Rusha zdecydowanie wybija się ponad ogólną miałkość "Krawca z Panamy". Warto pochwalić również Brendana Gleesona (Mickie Abraxas), grającego wiecznie pijanego przeciwnika Noriegi, którego życie złamało więzienie. Irlandczyk do roli menela nadaje się bowiem idealnie. Jeśli chodzi o role kobiece to zdecydowanie przedkładam Catherine McCormack (Francesca) nad Jamie Lee Curtis (Louise, żona Harry'ego). I nie chodzi tu jedynie o względy wizualne, ponieważ Cathrine wygląda naprawdę świetnie, ale także o ogólną sympatię do postaci. Jedyne nad czym mogę ubolewać to ograniczona liczba scen z Francescą. Na koniec ciekawostka: zwróćcie uwagę na małota wcielającego się w syna Harry'ego – toż to sam Daniel Radcliffe, zanim jeszcze został małym czarodziejem!
źródło: 2001 Columbia Pictures, Inc.
Z uwagi na wybitność "Tinker Tailor Soldier Spy" oraz świetną obsadę miałem spore oczekiwania co do "Krawca z Panamy". Niestety, jak to często bywa w życiu, nadzieje zostały zrównane z ziemią. Trochę zastanawiałem się nad oceną, ponieważ z jednej strony chciałem wyróżnić Geoffreya Rusha, ale z drugiej strony trudno mi naprawdę wskazać jakieś większe zalety filmu. Nie zrozumcie mnie źle: to nie jest tragiczne kino, tylko raczej niezbyt wciągająca opowieść, którą można bardzo szybko zapomnieć. Stąd też postanowiłem troszkę obniżyć pierwotnie zakładaną ocenę. Generalnie mogę wyróżnić jedynie cztery powody, dla których warto obejrzeć "Krawca z Panamy":
  • aktorstwo Geoffreya Rusha,
  • uroda Catherine McCormack,
  • wujek Benny objawiający się w krytycznych momentach,
  • obraz pogrążonej w korupcji Panamy, gdzie wieżowce buduje się za pieniądze z kokainy.
źródło: 2001 Columbia Pictures, Inc.
Ocena: 5/10.

wtorek, 24 września 2013

"Machete"


Fake'owy trailer "Machete" to jedna z najlepszych produkcji tego rodzaju w historii kinematografii. Geniusz zawarty w ponad 3-minutowym filmiku, stanowiącym integralną część "Grindhouse", jest niemal nie do opisania. Naprawdę nie wyobrażam sobie, żeby można to było zrobić lepiej! Jakież było zatem moje zdziwienie, gdy usłyszałem, że Robert Rodriguez postanowił nakręcić wersję pełnometrażową. Z drugiej strony powszechnie wiadomo, że postać Machete cieszyła się ogromną popularnością, więc próby przekucia jej sukcesu w dolary mają uzasadnienie. Ponadto według informacji z IMDb Danny Trejo niemal codziennie molestował Rodrigueza, aby wziął się wreszcie za kręcenie filmu. Jednakże obawiałem się mocno czy geniusz ukazany w 3-minutowym trailerze da się na pewno przekuć w znacznie dłuższą i równie dobrą produkcję? Z trzeciej strony uważam również, że aktor tak charakterystyczny i zasłużony dla kina jak Danny Trejo, zasłużył na choćby jedną szansę w karierze, aby zostać obsadzonym w roli głównej, a nie jak zawsze szwendać się gdzieś po drugim planie.
Zajebisty plakat!
(źródło: http://www.impawards.com)
W zasadzie jeśli znacie trailer "Machete" z "Grindhouse", to fabuła w żaden sposób Was nie zaskoczy. Meksykański Ex-Federale o pseudonimie Machete (Danny Trejo) nielegalnie dostaje się na teren USA, gdzie prowadzi marną egzystencję fizycznego robola do wszystkiego. Wkrótce nasz bohater staje przed szansą zarobienia wielkich pieniędzy. Michael Booth (Jeff Fahey) oferuje 150 tysięcy USD w gotówce za zabicie senatora McLaughlina (Robert De Niro), którego polityczna kariera opiera się w głównej mierze na walce z nielegalną imigracją. Jednakże zamach nie udaje się, a Machete zostaje wystawiony przez zleceniodawcę. Uchodząc ledwie z życiem, postanawia zemścić się na swoich oprawcach za pomocą swojej ulubionej broni – maczety. Natomiast w drugim wątku nie występującym w trailerze, Sartana (Jessica Alba), funkcjonariuszka służby imigracyjnej, próbuje rozpracować meksykańską organizację zwaną Siecią i dowiedzieć się kim jest jej tajemnicza przywódczyni znana jako She.
źródło: Hollywood.com Staff/Syndicated by: 20th Century Fox
"Machete" rozpoczyna znakomita sekwencja totalnego rozpierdolu w meksykańskiej mieścinie. Od razu w moim oku zakręciła się łezka na wspomnienie olśniewającego "Desperado". Kończyny ucinane maczetą, headshoty oraz hektolitry krwi robią niezapomniane wrażenie! Wspaniałe sceny, aczkolwiek szkoda, że takie krótkie. Potem niestety nie jest już tak dobrze, aczkolwiek wspólne dzieło Rodrigueza i Ethana Maniquisa ma genialne momenty. Warto wspomnieć choćby imponującą i niepowtarzalną akcję z jelitem w szpitalu, makabryczne ciosy zadawane maczetą (mam nadzieję, że film nie stanie się nigdy inspiracją dla krakowskich maczetników), reklamówkę Osirisa Amanpoura, czy choćby ukrzyżowanie w kościele. Do tego należy dodać momentami doskonałe dialogi (polecam w szczególności konwersacje Machete i Padre) z legendarnym Machete don't text na czele oraz galerię znakomitych postaci. I w zasadzie wszystko byłoby super, gdyby nagle Rodriguez nie zdecydował się wprowadzić do filmu całkiem zbędnego wątku Sartany, sieci oraz She. Cytując klasyków: potrzebne to jak kurwie deszcz! Kompletnie nie interesowały mnie perypetie Jessici Alby oraz Michelle Rodriguez (Luz). Przecież jest o film o Machete, więc chcę oglądać defragmentację przeciwników, a nie czerstwe pogadanki biednych Meksykanach.. Powyższy wątek w znaczącym stopniu zaburzył zajebistość całego przedsięwzięcia, co w efekcie doprowadziło do znacznego obniżenia oceny. Bardzo ubolewam, że Rodriguez i Maniquis nie mieli lepszego pomysłu na wypełnienie reszty filmu!
źródło: Hollywood.com Staff/Syndicated by: 20th Century Fox
Wracając do znakomitych postaci – Machete to pomysł tak doskonały i powszechnie rozpoznawalny, że trudno o nim napisać cokolwiek odkrywczego. Jak wszyscy wiemy pomysł wyewoluował z postaci Navajasa, drugoplanowego bohatera "Desperado". Warto zauważyć, że scenariusz "Machete" powstał już w 1993 roku, zaraz po tym jak Rodriguez ukończył pisać wspomniane wyżej dzieło. Oczywiście nikt inny poza Dannym Trejo nie dysponuje wystarczająco parszywą aparycją, by wcielić się w meksykańskiego siepacza w tak doskonały sposób. Trejo jest idealnym Maczetą i jest to fakt nie do podważenia. Równie doskonałe kreacje stworzyli Jeff Fahey oraz Cheech Marin. Obydwaj doskonali w swoim rzemiośle, a ich role sprawiają, że mogę oglądać "Machete" do znudzenia. Fajnie w roli epizodycznej pokazał się także znany z "Boardwalk Empire" Shea Whigham. Oprócz wymienionych wyżej w "Machete" znalazła się rzesza znanych aktorów – m.in.: Don Johnson, Steven Seagal, Robert De Niro, Jessica Alba, Lindsay Lohan, Tom Savini czy choćby wspomniana Michelle Rogriguez. Niestety z wyjątkiem ostatniej dwójki są to w dużej mierze kreacje bezbarwne i nieszczególnie zapadające w pamięć. Szkoda niewykorzystanego potencjału aktorów pokroju Johnsona czy De Niro. Twórcy chyba wyszli z założenia, że wystarczy zebrać wielkie gwiazdy i będzie fajnie. Niestety nie jest.
źródło: Hollywood.com Staff/Syndicated by: 20th Century Fox
Gdy wracam pamięcią do pierwotnego seansu "Machete" na pierwszy plan wysuwają się olbrzymie rozterki co do końcowej oceny. Z jednej strony świetny trailer, postać Maczety, doskonała gra aktorska Trejo oraz Faheya, fajny klimat oraz kilka genialnych motywów, ale poza tym wszystkim zostają miałkie wątki fabularne i cała rzesza niewykorzystanego potencjału aktorskiego. Gdyby skupić się na samej postaci Maczety, dodać więcej rozpierdolu i scen z Faheyem lub Cheech Marinem, byłbym gotów uznać film Rodrigueza i Maniquisa za dzieło ze wszechmiar wybitne. Niestety stało się inaczej, nad czym można tylko ogromnie ubolewać. Spoglądając na obsadę sequelu zatytułowanego "Machete Kills" (premiera w USA 11 października), ze smutkiem dostrzegam, iż Rodrigeuz nie wyciągnął żadnych wniosków i poszedł utartą ścieżką dokładając jeszcze więcej aktorskich sław. Jaki będzie tego efekt przekonamy się niebawem, ale wielkiego sukcesu jakoś nie wyczuwam.
źródło: Hollywood.com Staff/Syndicated by: 20th Century Fox
Ocena: 6/10.

czwartek, 19 września 2013

"Get Carter" (2000)

Dzięki recenzji "The 6th Day" wiemy już czym zajmował się Arnold Schwarzenegger na przełomie wieków (a raczej w jakich chujowiznach brał udział). Dziś natomiast przyjrzymy się działalności jego największego rywala z lat chwały w analogicznym okresie. Od czasów recenzowanego kiedyś "Specjalisty" do pierwszych prób reaktywacji Rocky'ego i Johna Rambo minęła ponad dekada. W tym czasie Sylvester Stallone brał udział w wysoce żenujących projektach, o których po prostu żal pisać. Można zatem stwierdzić, że podobnie jak w przypadku Arniego, jego kariera aktorska przeżywała wówczas głęboki regres. W 2000 roku Sly wystąpił w remake'u angielskiego klasyka z 1971 roku. Oryginalne "Get Carter" z Michaelem Cainem w roli głównej jest uznawane za jeden z najlepszych filmów poświęconych tematyce kryminalnej w dziejach dumnego Albionu. Wydaje się, że nowa wersja niestety nie podbiła serc widowni, o czym najlepiej świadczy wymowne 24% na Metascore. Tak wysoka ocena stanowiła dla mnie sporą zachętę, ponieważ tęskniłem za dobrym hejtingiem. Od razu przyznaję, że nie widziałem jeszcze oryginału (nad czym bardzo ubolewam), toteż w recenzja nie będzie miała charakteru porównawczego.
źródło: http://www.impawards.com
Kilkanaście lat temu Jack Carter (Sylvester Stallone) porzucił rodzinne Seattle na rzecz Las Vegas. W jaskini hazardu zajął się odzyskiwaniem należności od opornych i zapominalskich dłużników (metoda wpierdol + wpierdol), przez co całkowicie olał swoją rodzinę. Dopiero wieść o śmierci brata skłoniła go do powrotu do miasta. Jack od samego początku ma wątpliwości, ponieważ wypadek w którym po pijaku zginął Richie wydaje mu się wysoce podejrzany. Ponadto sam będąc uwikłanym w ciemnie interesy zaczyna wierzyć, że również jego brat wplątał się w jakąś kryminalną aferę. Zatem jak w milijonie podobnych produkcji Carter rozpoczyna prywatne śledztwo, które ma doprowadzić go do domniemanych zabójców Richiego.
Dobra stylówka to podstawa sukcesu.
źródło: http://www.imdb.com
W zasadzie po obejrzeniu "Get Carter" nie mogę się dziwić, że nowa wersja stała się obiektem powszechnego hejtingu. W filmie Stephena Kaya (dla mnie kompletny reżyserski no name) trudno znaleźć jakiekolwiek elementy, które wyróżniałyby go na tle setek podobnych produkcji. Pierwszy zarzut mogę postawić samej intrydze – jest mocno średnio wciągająca, w zasadzie nudna, całkowicie nieprzekonująca, a na dodatek łatwo przewidywalna. W efekcie powstała miałka i rozlazła produkcja, na której naprawdę ciężko skupić uwagę. Za dużo tutaj udziwnień – po co wprowadzono postać multimilionera Kinneara (Alan Cumming)? Czy wnosi cokolwiek ważnego do fabuły? A już pomieszanie jego wątku z branżą porno wydaje się być kompletnie bezsensowne. Brak napięcia był widoczny aż nadto, przez co w dupie miałem los głównego bohatera. I nawet nie mam za bardzo pretensji do Stallone'a za jego wysiłki aktorskie, bo widać, że się chłopak stara, ale z takiego scenariusza nic wykrzesać sam nie zdołał. Nawet pościg samochodowy był kompletnie pozbawiony dynamiki i choćby śladowych emocji. Jedyne skojarzenie jakie nasuwa mi się do określenia dialogów to czerstwe.
"Jebać biedę!"
źródło: http://www.imdb.com
Jeśli miałbym wskazać jakiekolwiek plusy to z pewnością będzie to ścieżka dźwiękowa, ładne górskie plenery z pola golfowego oraz scena rozgrywająca się cmentarzu w czasie pogrzebu Richiego. Zasadniczo mogę również pochwalić starania by nadać filmowi jakiś klimat. W większości ujęć albo pada deszcz albo jest pochmurno, co bardzo dobrze oddaje wylansowany przez Hollywood wizerunek Seattle. Słońce pojawia się jedynie na samym końcu, ale jest to zagrywka bardzo sztampowa – swoiste i kompletnie zbędne podkreślenie takiego, a nie innego zakończenia. Ponadto w tym bezkresnym oceanie filmowej nędzy nieźle zarysowano relację Jacka z jego bratanicą Doreen (Rachael Leigh Cook). Ich konwersacje wydawały mi się w miarę interesujące – oczywiście jeżeli spojrzymy przez pryzmat całego "Get Carter". Niewiele więcej mogę napisać o zaletach filmu. Przynajmniej dla mnie Stallone dosyć dziwnie wygląda w garniturze i trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do takiego outfitu. Przecież przez lata zapierdalał po dżungli lub po ringu obnażony do pasa! Niemniej jako twardy i nieustępliwy Jack Carter wypada całkiem poprawnie – nie twierdzę, że jest to jakaś szczególnie zajebista rola, ale można go znieść bez bólu. Oprócz Sly'a w "Get Carter" znalazło się kilku niezłych aktorów. W ukłonie dla oryginału zarekrutowano Michaela Caine'a (Brumby), który tym razem nie gra jeszcze wariacji Alfreda z Batmana. Brawa dla twórców za angaż, bo Caine to klasa sama w sobie, ale następnym razem mogliby się postarać bardziej, ponieważ występ w takiej produkcji powodem do chwały nie jest. W roli głównego badassa oczywiście pojawia się Mickey Rourke (Cyrus). Aktor nie musiał się nawet specjalnie starać, ponieważ wygląd jego parszywej mordy sprawia, że automatycznie klasyfikujemy go jako czarny charakter. Jeśli chodzi o ocenę jego roli to fajnie, że jest, ale poza tym wiele nie wnosi do filmu. Brawa natomiast z pewnością należą się Rachael Leigh Cook, ponieważ jak wspominałem wyżej jej kreacja wnosi pewne ożywienie do tego wszechobecnego marazmu. Oprócz wymienionych wyżej w "Get Carter" pojawia się m.in.: Rhona Mitra, John C. McGinley oraz znany z "Sons of Anarchy" Mark Boone Junior.
Na bogato.
źródło: http://www.imdb.com
Czy jestem zatem rozczarowany po obejrzeniu "Get Carter"? Zdecydowanie nie, ponieważ doskonale wiedziałem czego się spodziewać po tym remake'u. Niemniej nie jest to film aż tak zły by zasługiwać na wyjątkowo niską notę z Metascore. W trakcie oglądania zastanawiałem się nawet nad wystawieniem trochę wyższej wyceny niż poniżej, aczkolwiek pisząc recenzję zreflektowałem się, iż nie mam żadnych argumentów by ją obronić. Jednakże "Get Carter" podobał mi się o wiele bardziej niż "The 6th Day" i jeśli kiedyś będzie możliwość, to podniosę mu ocenę o połowę (chociaż w sumie nie wiem skąd taka potrzeba u mnie występuje). Z seansu zapamiętam na pewno ogromny marazm twórców i Stallone'a w garniturze – widok dla mnie wyjątkowy. Kino typu obejrzeć, ocenić i zapomnieć!
"Zobacz, elegancko jest na ulicy."
źródło: http://www.imdb.com
Ocena: 3/10. 

Recenzja oryginału z 1971 roku - "Get Carter" (1971)

niedziela, 8 września 2013

"Młode Wilki"

Wyobraźcie sobie naszą przaśną ojczyznę w 1995 roku. O internetach mało kto słyszał, droga do Unii Europejskiej wydawała się niezwykle odległa, Edyta Górniak cieszyła się popularnością jak nigdy, a ja chodziłem do podstawówki. W tym właśnie roku powstała jedna z najbardziej legendarnych produkcji polskiej kinematografii po zmianie ustroju – "Młode Wilki". Przesadzam? Jasne, można wskazać wiele o wiele lepszych filmów, które pozbawione są wysoce żenujących elementów. Niemniej pod pewnymi względami dzieło reżyserowane przez Jarosława Żamojdę wydaje się być prekursorskie. Przy czym pojęcia tego nie należy rozumieć jako wprowadzania nowych trendów do światowego biznesu filmowego, a jedynie jako bezpardonowe przeszczepianie amerykańskich wzorców do rodzimej pszenno-buraczanej kultury. Po niemal dwudziestu latach od premiery straszliwie łatwo jest hejtować "Młode Wilki" po całości. Można wyśmiać drętwe aktorstwo, rozwiązania fabularne czy choćby żenujące sceny akcji. Ja jednak chcę Was przekonać, żebyście dali "Młody Wilkom" szansę i nie skreślali filmu już na starcie!
Plakat z pewnością nie zachęca...
(źródło: http://plakat.net.pl)
Głównym bohaterem "Młodych Wilków" jest świeżo upieczony absolwent szczecińskiego liceum, Prymus (Piotr Szwedes). Chociaż chłopak pochodzi z biednej rodziny, a jego ojciec (Edward Linde-Lubaszenko) poważnie zapadł na zdrowiu, to przez cztery lata ogólniaka udało mu się zdobyć tytuł najlepszego ucznia. W nagrodę otrzymuje komputer IBM (co podkreśla się dobitnie w filmie – nie mogło zabraknąć product placement) ufundowany przez miejscowego krezusa Chmielewskiego (Jan Nowicki). Prymus jednakże o wiele bardziej interesuje się piękną córką biznesmena, Cleo (Michelle Cleo Godsey). Niestety po zakończeniu edukacji nie ma zbyt różowych perspektyw. By zapewnić rodzinie godną egzystencję nasz bohater zmuszony zostaje do podjęcia pracy w charakterze zwykłego robotnika. Sytuacja zmienia się, gdy Prymus nawiązuje bliższą znajomość z licealnym kolegą Cichym (Jarosław Jakimowicz), który kręci lewe interesy z miejscowym gangsterem Czarnym (Alex Murphy).
Cichy - bezapelacyjnie najlepsza postać w "Młodych Wilkach"
(źródło: http://film.wp.pl)
Co ciekawe pod względem fabularnym "Młode Wilki" są fuzją dwóch typowych amerykańskich gatunków. Niemal połowę filmu można śmiało uznać za high school movie, ze wszystkimi obowiązkowymi elementami. Mamy więc outsidera, licealne bling-blingowe melanże, trudno dostępną elitę, no i oczywiście gorącą laskę, która jest poza zasięgiem naszego bohatera. W polskich realiach momentami wygląda to naprawdę zabawnie i można by wylać hektolitry hejtów. Niemniej patrząc na "Młode Wilki" jako high school movie niemalże rozczuliłem się nad czasami własnej, licealnej młodości. Świat piękny i radosny, z pierwszymi poważnymi miłościami, utracony bezpowrotnie w odmętach czasu... Tempus fugit, aeternitas manet. Poza tym odkąd sięgam pamięcią lubiłem amerykańskie high schoolowe seriale (m.in. "Veronica Mars", "The O.C."), toteż nie czułem się zażenowany pod tym względem zbyt wielce. Niestety o wiele gorsza wydaje się druga składowa "Młodych Wilków", czyli gangsterskie kino akcji. O ile do przekrętów, walki o wpływy oraz samej działalności przestępczej zarzutów raczej nie mam (poza jednym) to pod względem technicznym wszystko jest fatalne. Dawno nie widziałem tak żenujących strzelanin, bijatyk oraz eksplozji. Bieda, nędza i rozpacz. Jeśli chcecie zobrazować sobie to wizualnie to porównajcie scenę napadu na bank z filmu Żamojdy i "Gorączki" Michaela Manna, która powstała w tym samym roku. Ponadto "Młode Wilki" wpisują się w nurt kina twierdzący, że seria z karabinu (tutaj standardowy wschodniooeuropejski AK-47) puszczona po masce i przedniej szybie zamienia auto w monstrualną kulę ognia. Jeśli chodzi natomiast o jeden wspomniany zarzut to finałowy przerzut uranu/plutonu wydaje mi się trochę za dużą akcją, jak na możliwości naszych chłopców. Jednak mam świadomość, że w tamtym okresie był to dosyć chwytliwy i aktualny temat.
Prawie jak w Kalifornii...
(źródło: http://film.wp.pl)
Miało być po amerykańsku, więc Żamojda dodał sekwencje, w których zamiast dialogów możemy posłuchać piosenek. Wbrew pozorom tak dziwnie (jak na ówczesne czasy) wyglądający zabieg, wcale nie razi w "Młodych Wilkach". Z pewnością należy zatem pochwalić soundtrack, z zapadającym w pamięć utworem Pocałuj Noc Varius Manx. Masakra, pierwsze takty i przeniosłem się mentalnie w lata 90-te. Co jeszcze warto wspomnieć z fascynacji Hollywood? Na pewno bling-blingowe posiadłości, motorówki i auta niemal takie same jak w "Miami Vice", czy choćby windsurfing. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jeden z najgłupszych motywów w dziejach polskiej kinematografii. Zatrudnienie do polskiego filmu anglojęzycznego aktora, a następnie podłożenie dubbingu pod jego kwestie wydaje mi się absurdem, który może wystąpić jedynie w Polsce. Nie mam przy tym pretensji do Alexa Murphy'ego, bo ma zajebistą stylówkę i fajną stworzył postać, ale panie Żamojda pytam się po co kurwa, po co?! W przypadku postaci granej przez Michelle Cleo Godsey ma to jeszcze jakieś fabularne uzasadnienie, ale bitch please! Naprawdę czasami chciałbym wiedzieć jaka idea kierowała niektórymi reżyserami w danym momencie!
Czarny - najprawdziwszy badass motherfucker
(źródło: http://film.wp.pl)
Co zatem sprawia, że "Młode Wilki" są filmem aż tak wyjątkowym? Po pierwsze wspomniany i nie do końca udany przeszczep amerykańskich wzorców na polski grunt. Mimo, że nie wszystko poszło po myśli reżysera to do tak bezpardonowego rżnięcia trzeba wykazać się nie lada odwagą. Za to wielki szacunek dla pana Żamojdy. Po drugie "Młode Wilki" przedstawiają świat, którego już nie ma, ponieważ wraz z akcesją do UE stracił rację bytu. Po trzecie już w 1995 roku wiadomo było, że po skończeniu studiów nie ma szans na pracę w zawodzie. Dobitnie pokazuje to postać Marzeny (Małgorzata Kożuchowska!!!), absolwentki etnografii, która jedynie za ładną figurę dostała pracę sekretarki. Za ten ukazany w zajebisty sposób brak perspektyw na lepsze życie wpisuję "Młode Wilki" do kanonu polskiej kinematografii. Najważniejszy jednakże powód to fakt, że film ma prawdziwy KLIMAT! Mimo ogromniastych ułomności daje się go czuć na każdym kroku i do tego ta wszechogarniająca nostalgia! Naprawdę, pod tym względem "Młode Wilki" zaimponowały mi bardzo. Jeśli chodzi o aktorstwo to wiadomo, że jest przeważnie czerstwo. Piotra Szwedesa mógłby zastąpić randomowy aktor bez straty dla filmu. O Michelle Cleo Godsey można napisać tyle, że nie jest żenująca. Jan Nowicki wypada natomiast całkiem poprawnie, aczkolwiek jakoś nie sądzę bym zapamiętam jego rolę w szczególny sposób. A oprócz wymienionych cała rzesza znanych i lubianych: Małgorzata Kożuchowska, Edward Linde-Lubaszenko (szkoda, że tylko jedna scena!), Paweł Deląg (Biedrona), Marek Frąckowiak, Michał Milowicz, Robert Wabich, a nawet Grażyna Torbicka. Jednakże największe uznanie należy się Jarosławowi Jakimowiczowi. Cichy w jego wykonaniu to najlepsza postać w całym filmie. Jestem przekonany, że była to rola życia tego aktora i nie jest w stanie jej przeskoczyć! Koniecznie sprawdźcie jego monolog, o tym żeby nigdy się do niczego nie przyznawać – chyba najmocniejsza scena "Młodych Wilków"! Za niezwykle charyzmatyczną rolę Cichego Jakimowicz ma mój wieczny szacunek, choćby nie wiem jak hańbił się do końca żywota! Takiego kumpla chciałby mieć każdy z nas: niby badass, ale w gruncie rzeczy człowiek o złotym sercu.
Obowiązkowa scena miłosna w basenie
(źródło: http://film.wp.pl)
"Młode Wilki" mimo amerykańskich korzeni są bardzo mocno osadzone w polskiej rzeczywistości. Wszechobecne układy są godne nawet znacznie późniejszych dzieł Wojciecha Smarzowskiego. Niemniej film Żamojdy pełen jest ułomności, które zmuszają do odjęcia kilku gwiazdek. Z drugiej strony za klimat, nostalgię oraz rolę Jakimowicza należy się godniejsza ocena niż zwykle. Poza tym dla wielu późniejszych polskich filmów "Młode Wilki" wydają się niemal niedoścignionym wzorem. Nie potrafię wskazać żadnej innej rodzimej produkcji, która w tak doskonały sposób pokazywałaby życie chwilą. Wiem, że notą którą wystawiłem może wydawać się na wyrost, ale będę jej bronił jak Ordon swojej reduty!
Cichy i Czarny - zajebisty duet
(źródło: http://film.wp.pl)
Ocena: 7/10.

wtorek, 3 września 2013

"On the Road"

Do marca bieżącego roku miałem relatywnie niewielkie pojęcie o tzw. beat generation. Gdzieś, w dalekich odmętach mojej świadomości, zakonspirowały się szczątkowe informacje na temat tegoż zjawiska. Poza Williamem S. Burroughsem, którym de facto zainteresowałem się dopiero po obejrzeniu "Naked Lunch", bitnicy wydawali mi się niemalże pustym pojęciem. Sytuacja uległa zmianie dopiero w momencie, w którym w moich rękach znalazło się jedno z trzech sztandarowych dzieł tegoż nurtu. Obok wspomnianego Nagiego Lunchu Burroughsa oraz Skowytu Allena Ginsberga to właśnie W Drodze Jacka Kerouaca najczęściej zaliczane jest do literackiego kanonu beat generation. Przed lekturą miałem naprawdę wielkie oczekiwania. Oto wreszcie sięgnę książkowego Olimpu, a moja dotychczasowa marna egzystencja zmieni się diametralnie! - pomyślałem otwierając grubaśne tomiszcze w miękkiej oprawie. Niestety im dalej brnąłem w tę ponad 400-stronicową powieść, tym bardziej początkowy entuzjazm zanikał. Napiszę szczerze: W Drodze to dla mnie kompletne rozczarowanie i męki straszliwe przeżywałem, aby doczytać książkę do końca. Nie wiem czy wynikało to bardziej z faktu, że Kerouac opisał rzeczywistość sprzed ponad 60 lat czy też po prostu z najzwyczajniejszej w świecie miałkości tegoż dzieła? A może po prostu nie przystaję mentalnie do beat generation? W ostatniej hipotezie utwierdziłem się dodatkowo po przeczytaniu Nagiego Lunchu - planuję wkrótce wzbogacić recenzję filmu o wrażenia z literackiego pierwowzoru. Niemniej kiedy dowiedziałem się, że całkiem niedawno powstała filmowa wersja "W Drodze" zapałałem ogromną chęcią by ją zobaczyć. Skąd takaż potrzeba i jakiż okrutny brak konsekwencji? - zapewne spytacie i słusznie wytkniecie brak logiki w działaniu. Szczerze powiedziawszy trudno uzasadnić to pragnienie, po prostu czasem tak bywa i basta! Jack Kerouac opisał prawdziwych przedstawicieli beat generation, więc dla lepszego zrozumienia książki oraz filmu proponuję maleńkie who is who (postać z książki/rzeczywistość/aktor):
  • Sal Paradise/Jack Kerouac/Sam Riley
  • Dean Moriarty/Neal Cassady/Garrett Hedlund
  • MaryLou/LuAnne Henderson/Kristen Stewart
  • Carlo Marx/Allen Ginsberg/Tom Sturridge
  • Old Bull Lee/William S. Burroughs/Viggo Mortensen
źródło: http://www.impawards.com/
Akcja filmu została osadzona na przełomie lat 40-tych i 50-tych ubiegłego stulecia w zepsutej kapitalizmem ojczyźnie Wuja Sama. Głównym bohaterem i narratorem "On the Road" jest młody, niespełniony jeszcze pisarz Sal Paradise. Na co dzień zamieszkuje wraz z ciotką w Nowym Yorku, aczkolwiek od czasu do czasu przemierza autostopem bezkresne pustkowia Ameryki, natykając się na galerię unikatowych postaci. Fabułę filmu wypełniają zatem jego samotne lub też nie podróże ze wschodniego wybrzeża na mityczny Zachód, których ukoronowaniem staje się w końcu wyprawa do Meksyku. Oczywiście wszystko podlane jest alkoholem, narkotykami, nieprzystosowaniem do statecznego życia oraz rozważaniami nad sensem ludzkiej egzystencji. Oś filmu obraca się wokół podróży oraz relacji w trójkącie Sal - Dean - MaryLou, w które od czasu do czasu ingeruje jeszcze Carlo Marx.
źródło: http://www.ontheroad-themovie.com
Mimo, że oglądałem "On the Road" w wysoce niesprzyjających warunkach (tj. po libacji alkoholowej zakończonej około 5 rano) i moja percepcja nie była ostra jak brzytwa, to film spodobał mi się o wiele bardziej niż książkowy oryginał. Reżyser Walter Salles (jak dla mnie kompletny no name) i scenarzysta Jose Rivera przerobili miałką lekturę na dosyć interesującą, a miejscami nawet fascynującą opowieść. Po usunięciu wszelkiej fabularnej mielizny okazało się, że "W Drodze" może śmiało przyciągnąć uwagę widza i nawet nie nudzić, mimo ponad dwugodzinnej projekcji. W tym miejscu należy zauważyć, że twórcy zachowali ducha powieści Kerouaca, czyli kompletnie mi obcy etos tytułowej drogi. W ekranizacji nie dopatrzyłem się również wielkich odstępstw od oryginału, toteż nie można podnosić zarzutów o zgwałcenie literackiego pierwowzoru. Dziwnym nie jest, że z powodu obszerności książki pewne wątki musiały zostać okrojone, aczkolwiek moim zdaniem cięcia nie wpłynęły negatywnie na fabułę. W zasadzie jedyna scena jakiej mi naprawdę zabrakło to moment, w którym Dean zwraca ciotce Sala pożyczone 15 USD. Z pewnością na plus mogę zaliczyć ścieżkę dźwiękową oraz dosyć ładne plenery, przy czym ich potencjał nie został wykorzystany w 100%. Jeżeli główny bohater co rusz przemierza Amerykę ze wschodu na zachód to w pewnych momentach można było się postarać o znacznie lepsze wizualia. W filmie znalazło się ponadto wiele bardzo dobrych i zabawnych sekwencji, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, ponieważ czytając książkę uśmiechnąłem się mniej więcej dwa kroć (m.in. po dotarciu do ostatniej strony). Niemniej pragnę zwrócić Waszą uwagę na najmocarniejszą scenę "W Drodze", w której Dean opowiada o swojej próbie samobójczej. Jeśli przyznawano by Oscary za najlepszą scenę to właśnie ta sekwencja jest dla murowanym kandydatem do zwycięstwa.
źródło: http://www.ontheroad-themovie.com
Fakt, że "On the Road" podobał mi się o wiele bardziej niż książka, nie czyni go niestety filmem wybitnym. Najbardziej brakowało mi specyficznego klimatu, atmosfery Ameryki przełomu lat 40-tych i 50-tych. W dziele Sallesa zabrakło tym samym odrobiny kinowej magii, która zamienia średnie kino w wybitne. I właściwie ten zarzut w największym stopniu wpływa na końcową ocenę. Chociaż może się to wydawać dziwne i stosunkowo mało znaczące to w przypadku "On the Road" ma ogromne znaczenie. Czy warto zatem poświęcić ponad dwie godziny cennego czasu na ekranizację powieści Kerouaca? Zdecydowanie tak, ponieważ oprócz wspomnianych powyżej zalet film ma jeszcze jedną mocną stronę - doskonałe, a nawet wybitne aktorstwo. Sam Riley stworzył niemal idealnego Sala, dokładnie takiego jakiego znam z książki. Jednakże największe oklaski należy zarezerwować dla Garretta Hedlunda, ponieważ jego Dean po prostu miażdży resztę obsady. Postać o magnetycznej sile i w niemal każdej scenie od razu wysuwa się na pierwszy plan, a przy okazji prawdziwy kutas i jednocześnie dupcyngier. Moim zdaniem rola zasługująca spokojnie na nominację do Oscara, a może nawet statuetkę! Trio głównych bohaterów uzupełnia Kristen Stewart, której udało się częściowo zmyć monstrualną hańbę za sagę "Zmierzch". W tle natomiast ładnie komponują się m.in.: Viggo Mortensen, Kirsten Dunst, Tom Sturridge czy też Steve Buscemi pojawiający się w zabawnym epizodzie.
źródło: http://www.ontheroad-themovie.com
Z uwagi na wybitne kreacje zastanawiałem się czy nie wystawić oceny o jedną gwiazdkę wyższej. Po długim namyśle doszedłem do wniosku, że "On the Road" to kolejny idealny filmem na notę z połówką. Niestety, jak doskonale wiemy, IMDb jeszcze nie wprowadziło takiej opcji, więc zostałem zmuszony do podjęcia trudnej decyzji. W trakcie rozważań przypomniałem sobie jednak, że po przeczytaniu oryginału miałem ochotę zrobić to co Bradley Cooper uczynił z Pożegnaniem z bronią w "Silver Linings Playbook". Zatem ostatecznie trauma Kerouaca zaważyła na końcowej ocenie. Niemniej "On the Road" mogę polecić bez przypału i jestem przekonany, że wielu osobom film spodoba się bardziej niż mi. Niestety nie do końca moja bajka.
źródło: http://www.ontheroad-themovie.com
Ocena: 6/10.