środa, 24 lutego 2016

"Black Dahlia"



Całkiem niedawno miałem okazję zapoznać się po raz pierwszy z prozą Jamesa Ellroya. Na moim biurku wylądowała powieść otwierająca tzw. kwartet L.A.Czarna Dalia. Lektura jest to zaiste znakomita, więc gorąco polecam ją wszystkim miłośnikom kryminałów noir. Oczywiście po przeczytaniu książki natychmiast zapałałem przemożną chęcią odświeżenia sonie ekranizacji z 2006 roku, którą wyreżyserował Brian De Palma. Znakomita powieść autora "L.A. Confidential" przełożona na język filmu przez twórcę produkcji takich jak "Scarface", "Carlito’s Way", "The Untouchables" czy "Mission: Impossible"? Na pierwszy rzut oka wszystko zapowiadało się znakomicie, bowiem szansa na spierdolenie czegokolwiek przy tak epickich warunkach wydawała się niemal znikoma. Wówczas, gdzieś z najmroczniejszych zakamarków umysłu, zaczęły dobiegać mocno rozmyte w czasie, acz wyjątkowo rozpaczliwe, echa dziewiczego seansu "Czarnej Dalii"
źródło: http://www.impawards.com
"Black Dahlia" to historia oparta na faktach. 15 stycznia 1947 roku w Los Angeles odkryto makabrycznie okaleczone zwłoki 23-letniej kobiety, Elizabeth "Betty" Short, a w rozwiązanie śledztwa zaangażowano nieproporcjonalnie duże siły policyjne. Niemniej bohaterów filmów poznajemy zanim popełniono tę brutalna zbrodnię. Dwight "Bucky" Bleichert (Josh Hartnett), szeregowy policjant, który z powodu nazistowskich sympatii ojca musiał zakapować swoich kolegów z dzieciństwa, oraz prawdziwa wschodząca gwiazda LAPD, Lee Blanchard (Aaron Eckhart), mają stoczyć pojedynek bokserski. Walka, z uwagi na ich półamatorskie kariery bokserskie, ma przyciągnąć tłumy, a przede wszystkim zapewnić zwiększenie środków na finansowanie policji Los Angeles. Zgodnie z oczekiwaniami porywający spektakl zapewnia granty, ale także staje się trampoliną dla policyjnych karier naszych bohaterów. Nie trzeba chyba dodawać, że wkrótce po wszczęciu śledztwa dotyczącego Czarnej Dalii, Lee oraz Bucky dostają przydział do sprawy tajemniczego morderstwa.
źródło: Universal Pictures
Jeżeli liczycie, że "Black Dahlia" klimatem przypomina legendarne "Tajemnice Los Angeles" to możecie już na samym początku porzucić wszelką nadzieję. Film Briana De Palmy wydaje się być niemal całkowicie wyssany z jakiejkolwiek atmosfery, ocierającej się choćby o klasyczne noir. Niby na pozór wszystko jest w porządku: postacie odziane są w stroje z ówczesnej epoki, jeżdżą odpowiednimi autami itp. – ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że świat przedstawiony w filmie to tak naprawdę marna i sztuczna namiastka tamtej rzeczywistości. Oczywiście wielka w tym zasługa wspaniale dobranej obsadzie, ale temu zagadnieniu jestem zmuszony poświęcić odrębny akapit. Twórcy "Czarnej Dalii" dostali prawdziwą, soczystą pomarańczę w postaci prozy Jamesa Ellroya. Mam świadomość, że wierne przeniesienie na ekran niemal 400-stronicowej powieści może być trudne (o ile w ogóle możliwe), ale scenariusz autorstwa Josha Friedmana zasługuje tylko na jedno słowo podsumowania: abominacja. Mniej więcej od połowy filmu fabuła powieści oraz adaptacji zaczynają się srogo rozjeżdżać – niemal wszystkie pomysły scenarzysty wyglądają na wyjątkowo nieśmieszną parodię prozy Jamesa Ellroya (jedyny chwalebny przykład to zakończenie wątku Madeleine, które z kolei nie pasuje kompletnie do praworządności Bucky'ego).
źródło: Universal Pictures
Im dalej od powieści Jamesa Ellroya, tym gorzej dla filmu. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że mam już dość oglądania tej abominacji i z szacunku dla pisarza wyłączę to gówno. Niestety, chociaż byłoby to bardzo kuszące, nie pozwoliłoby mi to na zgromadzenie wystarczającej ilości materiału do napisania rzetelnej recenzji, oddającej całokształt ułomności "Czarnej Dalii". Pytam zatem donośnie: gdzie się podziała w filmie psychika bohaterów (w szczególności Bucky’ego)? Abstrahując już od wybornego castingu poszczególne postacie nie mogą w żaden sposób pokazać kierujących nimi motywacji, a wystarczyło przecież podać parę sensownych linijek z offu, choćby bezczelnie zerżniętych z literackiego pierwowzoru. Brakuje właściwego (to jest realistycznego) oddania realiów epoki, głębi oraz refleksji charakteryzującej powieść, fabuła jest coraz głupsza im bliżej końca, a dodatkowo ścieżka dźwiękowa jest mocno taka sobie. W zasadzie za najlepszą scenę w całym filmie muszę uznać pojedynek bokserski Lee i Bucky’ego, ponieważ prawie nie ma w nim dialogów.
źródło: Universal Pictures
Obsada "Czarnej Dalii" wygląda jak jakiś wyjątkowy chory żart ludzi odpowiedzialnych za castingi. Zwróćmy uwagę kto gra dwie główne role męskie: Josh "Sztywny Pal Azji" Hartnett jako Bucky oraz Aaron "Chcę walczyć z zatwardzeniem jak Clive Owen" Eckhart jako Lee mają mnie przekonać, że jest to poważna produkcja oparta na prozie Jamesa Ellroya? Scarlett Johansson, wcielająca się w Kay, i jednocześnie dająca solidne argumenty zwolennikom teorii, że jest beztalenciem, które po prostu wyjątkowo dobrze wygląda? I prawdziwa perełka w koronie Briana De Palmy: Hilary Swank (sic!) wcielająca się w piękną (sic!) i tajemniczą (sic!) femme fataleKurwa mać! – chciałoby się zakrzyknąć donośnie, ale to jeszcze nie koniec! Na drugim planie potrafi być równie żenująco – dawno bowiem nie widziałem tak kompletnie przeszarżowanej kreacji jak Ramona w wykonaniu Fiony Shaw. W zasadzie na jedyne propsy zasłużyli Mike Starr (Russ Millard) oraz Patrick Fischler (Ellis Loew), chociaż muszę zaznaczyć, że na podstawie książki całkowicie inaczej sobie wyobrażałem pierwszego z nich.
źródło: Universal Pictures
Mógłbym napisać, że Brian De Palma dał się zwieść przebiegłym scenarzystom, którzy pobrali solidne wynagrodzenie, a potem pokątnie zamienili wybitną powieść Jamesa Ellroya w stertę odpychającego gówna. Mógłbym również napisać, że nawet ta sterta odpychającego gówna być może choćby częściowo wybroniła się, gdyby nie ludzie od castingów, którzy najwyraźniej zdradzili reżysera po całości. Mógłbym uwierzyć w legendarną, pierwotna, trzygodzinną wersję filmu, do której klaskał ponoć sam autor powieści. Mógłbym, ale Brian chyba zapomniał o ważnej zasadzie lansowanej przez Rycha Peję: za to życie kurewskie miej do siebie pretensje. A zatem po prostu przeczytajcie książkę i wyrzućcie z pamięci informację, że ktoś kiedykolwiek postanowił ją sfilmować.
źródło: Universal Pictures
Ocena: 3/10

Książka a film

Tak jak wspominałem już wielokrotnie w recenzji scenariusz stanowi prawdziwą abominację i zasadniczo porównywanie go z prozą Jamesa Ellroya nie ma żadnego sensu. Nie zgadza się praktycznie nic: od wyglądu głównych bohaterów (gdzie są końskie zęby Bucky’ego; Martha miała być totalnie szpetna), przez ich nazwiska (dlaczego zmieniono Sprague na Linscott?), po kluczowe wydarzenia (m.in. kompletne pominięcie wątku meksykańskiego – pewnie hajs się nie zgadzał). Los Angeles w powieści to miasto brudne, odpychające i kompletnie zdegenerowane. Degrengolada posunięta jest tak daleko, że znaczącym sponsorem wiecznie niedofinansowanego LAPD został legendarny gangster Mickey Cohen. I co jeszcze ciekawsze, nikt, nawet najbardziej praworządni książkowi gliniarze, nie mają zamiaru zmienić obowiązującego status quo. A czy w filmie zobaczymy choć ułamek tegoż brudu? Oczywiście, że nie! Josh Friedman po prostu ordynarnie zgwałcił prozę Ellroya, więc naprawdę dalsze tworzenie tego akapitu nie ma żadnego sensu. Poza książką nie istnieje kompletnie nic!

sobota, 13 lutego 2016

"Mad Max: Fury Road"



Mad Max to legenda, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Trylogia opiewająca heroiczne czyny postapokaliptycznego bohatera walczącego o przywrócenie prawa i porządku na bezkresnych pustkowiach to dla mnie oczywista klasyka współczesnej kinematografii. Dowiedziawszy się o planowym reboocie zacząłem się zastanawiać czy po 30 latach naprawdę konieczne jest odgrzebywanie legendy, które, tak jak w przypadku ostatniego Indiany Jonesa, może zakończyć się spektakularną katastrofą. Co prawda na stolcu reżyserskim ponownie zasiadł George Miller, ale zauważmy, że po zakończeniu przygody z Mad Maxem przestawił się na trochę inny profil filmowej działalności. "Babe" i "Happy Feet" to produkcje wywołujące raczej słabe skojarzenia z postnuklearną, bezwzględną rzeczywistością. Z drugiej strony wiele obiecywałem sobie po obsadzie. Tom Hardy oraz Charlize Theron stanowią klasę samą w sobie, więc nie można było całkowicie skreślać "Mad Max: Fury Road". Niemniej napisanie recenzji tejże produkcji zajęło mi co najmniej kilka miesięcy (zacząłem w zeszłoroczne wakacje – nie pytajcie nawet dlaczego).
źródło: http://www.impawards.com
"Mad Max: Fury Road" od samego początku brutalnie atakuje widza natłokiem ekranowych wydarzeń. Max (Tom Hardy), małomówny pustynny wojownik, zostaje schwytany przez siepaczy lokalnego watażki, bezwzględnego Immortan Joe (Hugh Keays-Byrne). Tenże czarny charakter dysponując dostępem do wody pitnej (niezwykle cennego surowca na pustynnych bezdrożach) stworzył dziwaczną i wręcz odrażającą dyktaturę opartą na bezwzględnym posłuszeństwie. Los był raczej średnio łaskawy dla naszego bohatera – Max ma bowiem służyć jako worek z krwią i chodzący zestaw części zamiennych dla żołnierzy Immortan Joe. Niemniej wskutek nieoczekiwanej zdrady, w wydawałoby się jednomyślnych oraz zawsze wiernych szeregach dyktatury, rozpoczyna się jeden z najbardziej epickich pościgów w dziejach kinematografii.
źródło: http://www.madmaxmovie.com
Pierwsza myśl, jak nasuwa się po obejrzeniu najnowszej odsłony "Max Maxa", to monstrualne propsy za efekty specjalne, które w przeciwieństwie do produkcji sygnowanych logiem Marvela zostały wykonane w większości za pomocą tradycyjnych metod. W zalewie niemal odrażającego sztucznością CGI nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek dostąpię zaszczytu obejrzenia takich epickich rzeczy. Dlatego też mam zamiar polecać dzieło Georga Millera wszystkim, którzy twierdzą, że nie da się nakręcić dobrego, wakacyjnego blockbustera bez pracy super wydajnych komputerów i niebieskiego/zielonego ekranu. Oczywiście same efekty specjalne nie mogą stanowić decydującego czynnika, który sprawia, że film staje się znakomity w odbiorze lub nie (aczkolwiek Michael Bay od początku kariery filmowej hołduje całkowicie przeciwstawnej idei). Fabuła jest dosyć interesująca chociaż jednocześnie wyjątkowo nieskomplikowana. Bardzo intrygujący jest fakt, że tak naprawdę chociaż Mad Max sygnuje film swoim pseudo, to trudno z czystym sumieniem nazwać go głównym bohaterem tej opowieści. Zdecydowanie bardziej na palmę pierwszeństwa zasłużyła bowiem Imperator Furiosa (Charlize Theron). Wydaje mi się to trochę absurdalne, ale cóż poradzić, skoro tak właśnie skonstruowany został scenariusz.
źródło: http://www.madmaxmovie.com
Wizja postapokaliptycznego świata wykreowana przez Georga Millera prezentuje się na ekranie wprost znakomicie – można zaryzykować nawet stwierdzenie, że epicko. Oczywiście najwięcej uwagi poświęcono tyranii stworzonej Immortan Joe – istnej fabryce wojowników, hołubiących ponad wszystko V8 i pragnących dostąpić zaszczytu wstąpienia do Valhalli po śmierci. W tym miejscu jestem zmuszony nadmienić, że świat przedstawiony w najnowszym "Max Maxie" potrafi momentami być prawdziwie brutalny, odrażający, a nawet obleśny. Jeśli zatem do przekonującego obrazu przyszłości, w którym nastąpił powrót do rządów opartych na sile, dołożymy wartką akcję, niemal pozbawioną przestojów, otrzymamy przepis na prawdopodobnie najlepszy film zeszłorocznego sezonu letniego. I w zasadzie wszystko byłoby cacy i niemal można by przybijać piątki z twórcami, gdyby nie finał kompletnie nie pasujący do wysoce defetystycznego wydźwięku reszty filmu. Trudno mi coś takiego zaakceptować i naprawdę ubolewam, że zakończenie nie ma całkowicie pesymistycznego charakteru. Warto natomiast zwrócić uwagę na znakomitą ścieżkę dźwiękową, która wprost idealnie pasuje do szaleńczego pościgu po bezkresnej pustyni (koleś grający na gitarze ziejącej ogniem to epickość przekraczająca wszelką znaną skalę).
źródło: http://www.madmaxmovie.com
Jak już wspominałem Mad Maxa trudno uznać za głównego bohatera filmu. Tom Hardy, jako wyjątkowo małomówny mściciel bezdroży, wypada całkiem młodzieżowo. Jednakże trudno uznać, iż ta kreacja zostanie mu zapamiętana na lata, tak jak miało to miejsce w przypadku legendarnej roli Mela Gibsona. Wydaje mi się, że o wiele bardziej kojarzona z tą produkcją będzie znakomita Charlize Theron, wcielająca się w Imperator Furiosę. Doskonała rola, dzięki której jednoręka bohaterka całkowicie zdominowała ekran. Na propsy z pewnością zasłużył również villain, czyli Hugh Keays-Byrne – bardzo interesujący występ oraz nietypowa stylówka czarnego charakteru. Z postaci drugoplanowych warto także wyróżnić Nicholasa Houlta. Nux w jego wykonaniu to chyba najbardziej złożona emocjonalnie, a jednocześnie najsympatyczniejsza (przy czym może należy tu zastosować nie do końca standardową definicję tego słowa), postać w całym filmie.
źródło: http://www.madmaxmovie.com
"Mad Max: Fury Road" to nie tylko jeden z najlepszych rebootów, jakie miałem okazję oglądać w swoim życiu, ale także produkcja zdecydowanie wymykająca się utartym standardom letnich blokcbusterów – mroczna, pełna prawdziwej, brutalnej przemocy w starym stylu i dosyć defetystyczna. Gdyby nie zakończenie, które w mojej skromnej opinii, zdecydowanie odbiega od całości to byłbym gotów dać ocenę wyższą o jedną gwiazdkę. Ponadto, spoglądając z kilkumiesięcznej perspektywy na całokształt, wyraźnie brakowało mi Mad Maxa w stylu Mela Gibsona – Tom Hardy był spoko, ale niestety takim występem nie zbuduje własnej legendy. Mimo tychże ułomność jest to pozycja absolutnie obowiązkowa!
źródło: http://www.madmaxmovie.com
Ocena: 7/10.

sobota, 6 lutego 2016

"The Hateful Eight"



Po niezaprzeczalnym sukcesie "Django Unchained" (osobiście znam jedynie dwie osoby, którym ten film nie podobał się w ogóle) Quentin Tarantino zafundował nam kolejną wycieczkę w konwencję westernu. Co prawda, gdy do internetu wyciekła pierwotna wersja scenariusza, byłem całkowicie przekonany, że "The Hateful Eight" nigdy nie powstanie. Na szczęście kiedy z Quentina zeszły ogromne pokłady irytacji i wkurwienia, postanowił zmienić zdanie, przerobił scenariusz i nakręcił ponad trzygodzinny, postmodernistyczny western. Warto również zauważyć, że przy okazji nowego filmu miała miejsce kolejna odsłona starego konfliktu ze Spike’iem Lee. Twórca "Malcolma X" od dawna bowiem krytykuje i nawołuje do bojkotu filmów Quentina za nadużywanie słowa nigger, które w Stanach Zjednoczonych stanowi prawdziwy temat tabu (jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się czym jest sławne N-word to macie odpowiedź). Z uwagi na historię ojczyzny Wuja Sama potrafię częściowo zrozumieć wymogi poprawności politycznej w tej kwestii, ale ostatnio chyba zbyt często dochodzi do kompletnie absurdalnych sytuacji.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Nienawistnej Ósemki" rozgrywa się niedawno po zakończeniu wojny secesyjnej, wśród ośnieżonych ostępów Wyoming. Niesławny łowca nagród John „The Hangman” Ruth (Kurt Russel) za pomocą wynajętego dyliżansu transportuje do Red Rock kryminalistkę Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh). Z powodu zbliżającej się potężnej śnieżycy na darmowy transport załapuje się czarnoskóry kolega po fachu, major Marquis Warren (Samuel L. Jackson) oraz przyszły szeryf Red Rock Chris Mannix (Walton Goggins). Ponieważ zamieć narasta z godziny na godzinę pasażerowie dyliżansu postanawiają poczekać na lepszą pogodę w przytulnym zajeździe. Po przybyciu na miejsce okazuje się jednak, że dotychczasowi właściciele zniknęli, interesu dogląda niejaki Meksykanin Bob (Demián Bichir), a towarzystwo spędzające śnieżycę przy komiku wydaje się wyjątkowo mocno podejrzane.
źródło: http://thehatefuleight.com/
Na początek mała sugestia techniczno-organizacyjna: jeżeli macie zamiar oglądać "Nienawistną Ósemkę" w kinie to wybierzcie salę z naprawdę wygodnymi fotelami. Ósma produkcja Quentina Tarantino trwa bowiem ponad trzy godziny i pod koniec seansu naprawdę poczułem, że Czerwona Sala w Kinie Pod Baranami to nie jest chyba najwygodniejsze miejsce na świecie. Oczywiście czas trwania projekcji to prawdziwa gratka dla fanów reżysera "Pulp Fiction", który co prawda może kręci filmy dosyć rzadko, ale jak już to zrobi to przynajmniej mają więcej niż solidną długość. Nie napisałbym przy tym, że "The Hateful Eight" jest nużące, aczkolwiek co poniektórym uczestnikom seansu zdarzały się momenty wyraźnego osłabienia, a z najmroczniejszych rzędów kinowej sali dobiegało głośne chrapanie. Niemniej z mojej perspektywy zabawa była przednia, chociaż westernowa konwencja nie należy być może do moich ulubionych gatunków filmowych (z drugiej strony tak naprawdę mam spore zaległości w tym temacie). Jednakże muszę od początku podkreślić, że mimo, iż "Nienawistna Ósemka" to wyborne kino to "Django Unchained" jest moim zdaniem filmem o troszkę lepszym i z pewnością bardziej śmiechowym.
źródło: http://thehatefuleight.com/
Można śmiało założyć, że akcja "The Hateful Eight" rozgrywa się nie tylko w uniwersum "Django Unchained", ale w zasadzie w szerokim uniwersum, które tak naprawdę dotyczy całej twórczości Tarantino (potwierdza to choćby przewijający się motyw wyrobów tytoniowych sygnowanych nazwą Red Apple). Jednakże w przeciwieństwie do wspomnianego westernu (w zasadzie southernu) fabuła "Nienawistnej Ósemki" wydaje się być o wiele bardziej skomplikowana i złożona – praktycznie każdy z tytułowej ósemki bohaterów skrywa jakąś tajemnicę. Tak naprawdę trudno nawet określić kto pełni rolę typowego villaina, ponieważ kandydatów jest zdecydowanie zbyt wielu! Oczywiście jak przystało na film Quentina przemoc momentami totalnie wypełnia ekran, chociaż w tej produkcji trup zaczyna ścielić się relatywnie późno. Niemniej długie oczekiwanie na śmierć kolejnych postaci z pewnością rekompensują metody ich uśmiercania, które czasem ocierają się o gore – aczkolwiek jest to bardzo specyficzne podejście. Naprawdę dawno nie widziałem sytuacji, w której widownia pękałaby ze śmiechu, ponieważ jeden z bohaterów właśnie umarł wskutek wyjątkowo spektakularnego rzygania fontannami krwi. Równie zaskoczył mnie natomiast poziom oklepu, który zbiera Daisy w trakcie trwania filmu – jestem jednak zmuszono nadmienić, iż według Grażki limo zdobiące facjatę tej kryminalistki wypadło koszmarnie. W "Nienawistnej Ósemce" Tarantino po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem pisania dialogów. Ponadto niektóre motywy z filmu prawdziwie urywają dupę – moje ulubione to wyjątkowo ekspresyjna opowieść o śmierci syna gen. Smithersa (wielkie pozdro dla tłumacza za słowo kutang, wywołujące ciepłe skojarzenia z mitycznym Kutang Klanem z "Kapitana Bomby") oraz list od Abrahama Lincolna. Do innych niezaprzeczalnych plusów należy zaliczyć piękne krajobrazy ośnieżonego Colorado, które na ekranie udaje Wyoming. Zwróćcie na nie uwagę na początku filmu, ponieważ potem akcja rozgrywa się w zasadzie wyłącznie w zajeździe, więc można to łatwo przegapić. Jak powszechnie wiadomo Quentin Tarantino znakomicie radzi sobie z wyborem utworów muzycznych do swoich filmów. Tym razem, chociaż ścieżka dźwiękowa opiera się w dużej mierze na kompozycjach legendarnego Ennio Morricone, to największe wrażenie zrobiła na mnie ballada śpiewana przez Daisy – Jim Jones At Botany Bay.
źródło: http://thehatefuleight.com/
Aktorstwo – jak zwykle wypada znakomicie. Samuel L. Jackson po raz kolejny udowadnia, że jest aktorem ze ścisłego hollywoodzkiego topu. Jeden z najlepszych motywów filmu to niezwykle plastyczny monolog majora Warrena o śmierci syna gen. Smithersa – polecam zwrócić na niego szczególną uwagę. Brak nominacji do Oscara to taka sama potwarz jak w przypadku Jacka Gyllenhaala za "Nightcrawler". Na szczęście Akademia się troszkę ogarnęła i wyróżniła Jennifer Jason Leigh za epicką kreację z jednej strony fascynującej, ale również totalnie odrażającej kryminalistki Daisy skazanej na śmierć przez powieszenie. Jestem pod całkowitym wrażeniem aktorstwa tej kobiety i mam nadzieję, że zgarnie statuetkę, ponieważ w pełni na nią zasłużyła (choćby za szyderczy do granic uśmiech). Na drugim planie dzieje się naprawdę sporo: nie sposób nie wyróżnić znakomitego Kurta Russella, świetnego Tima Rotha (Oswaldo Mobray) czy Bruce’a Derna wcielającego się w konfederackiego gen. Smithersa. Również Michael Madsen (Joe Gage), garściami czerpiący z oszczędnej gdy aktorskiej Sylvestra Stallone’a w produkcjach takich jak "John Rambo" czy "Cop Land", jest akceptowalny. Moim osobistym faworytem jest Walton Goggins, grający przyszłego szeryfa Red Rock (przynajmniej wedle jego słów). Niby syn legendarnego rebelianta z Południa, ale w zasadzie hipokryta i kompletny oportunista. Warto zauważyć, że nawet ludzie grający zwykłych woźniców potrafili stworzyć fajne kreacje – propsy dla Jamesa Parksa oraz Zoë Bell.
źródło: http://thehatefuleight.com/
W zasadzie jedyny zarzut, jaki mogę postawić "Nienawistnej Ósemce", to delikatny brak świeżości. Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to być może niewiele znacząca w kontekście całości uwaga, to jednak od Quentina Tarantino wymagam znacznie więcej niż od innych reżyserów i chciałbym, aby każda produkcja sygnowana jego nazwiskiem wnosiła jak najwięcej do światowej kinematografii. Mimo to film jest wyborny w odbiorze, więc jeżeli macie akurat ochotę na makabrycznie krwawy, wypełniony po brzegi czarnym humorem, postmodernistyczny western to polecam "The Hateful Eight".
źródło: http://thehatefuleight.com/
Ocena: 8/10.