środa, 24 lutego 2016

"Black Dahlia"



Całkiem niedawno miałem okazję zapoznać się po raz pierwszy z prozą Jamesa Ellroya. Na moim biurku wylądowała powieść otwierająca tzw. kwartet L.A.Czarna Dalia. Lektura jest to zaiste znakomita, więc gorąco polecam ją wszystkim miłośnikom kryminałów noir. Oczywiście po przeczytaniu książki natychmiast zapałałem przemożną chęcią odświeżenia sonie ekranizacji z 2006 roku, którą wyreżyserował Brian De Palma. Znakomita powieść autora "L.A. Confidential" przełożona na język filmu przez twórcę produkcji takich jak "Scarface", "Carlito’s Way", "The Untouchables" czy "Mission: Impossible"? Na pierwszy rzut oka wszystko zapowiadało się znakomicie, bowiem szansa na spierdolenie czegokolwiek przy tak epickich warunkach wydawała się niemal znikoma. Wówczas, gdzieś z najmroczniejszych zakamarków umysłu, zaczęły dobiegać mocno rozmyte w czasie, acz wyjątkowo rozpaczliwe, echa dziewiczego seansu "Czarnej Dalii"
źródło: http://www.impawards.com
"Black Dahlia" to historia oparta na faktach. 15 stycznia 1947 roku w Los Angeles odkryto makabrycznie okaleczone zwłoki 23-letniej kobiety, Elizabeth "Betty" Short, a w rozwiązanie śledztwa zaangażowano nieproporcjonalnie duże siły policyjne. Niemniej bohaterów filmów poznajemy zanim popełniono tę brutalna zbrodnię. Dwight "Bucky" Bleichert (Josh Hartnett), szeregowy policjant, który z powodu nazistowskich sympatii ojca musiał zakapować swoich kolegów z dzieciństwa, oraz prawdziwa wschodząca gwiazda LAPD, Lee Blanchard (Aaron Eckhart), mają stoczyć pojedynek bokserski. Walka, z uwagi na ich półamatorskie kariery bokserskie, ma przyciągnąć tłumy, a przede wszystkim zapewnić zwiększenie środków na finansowanie policji Los Angeles. Zgodnie z oczekiwaniami porywający spektakl zapewnia granty, ale także staje się trampoliną dla policyjnych karier naszych bohaterów. Nie trzeba chyba dodawać, że wkrótce po wszczęciu śledztwa dotyczącego Czarnej Dalii, Lee oraz Bucky dostają przydział do sprawy tajemniczego morderstwa.
źródło: Universal Pictures
Jeżeli liczycie, że "Black Dahlia" klimatem przypomina legendarne "Tajemnice Los Angeles" to możecie już na samym początku porzucić wszelką nadzieję. Film Briana De Palmy wydaje się być niemal całkowicie wyssany z jakiejkolwiek atmosfery, ocierającej się choćby o klasyczne noir. Niby na pozór wszystko jest w porządku: postacie odziane są w stroje z ówczesnej epoki, jeżdżą odpowiednimi autami itp. – ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że świat przedstawiony w filmie to tak naprawdę marna i sztuczna namiastka tamtej rzeczywistości. Oczywiście wielka w tym zasługa wspaniale dobranej obsadzie, ale temu zagadnieniu jestem zmuszony poświęcić odrębny akapit. Twórcy "Czarnej Dalii" dostali prawdziwą, soczystą pomarańczę w postaci prozy Jamesa Ellroya. Mam świadomość, że wierne przeniesienie na ekran niemal 400-stronicowej powieści może być trudne (o ile w ogóle możliwe), ale scenariusz autorstwa Josha Friedmana zasługuje tylko na jedno słowo podsumowania: abominacja. Mniej więcej od połowy filmu fabuła powieści oraz adaptacji zaczynają się srogo rozjeżdżać – niemal wszystkie pomysły scenarzysty wyglądają na wyjątkowo nieśmieszną parodię prozy Jamesa Ellroya (jedyny chwalebny przykład to zakończenie wątku Madeleine, które z kolei nie pasuje kompletnie do praworządności Bucky'ego).
źródło: Universal Pictures
Im dalej od powieści Jamesa Ellroya, tym gorzej dla filmu. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że mam już dość oglądania tej abominacji i z szacunku dla pisarza wyłączę to gówno. Niestety, chociaż byłoby to bardzo kuszące, nie pozwoliłoby mi to na zgromadzenie wystarczającej ilości materiału do napisania rzetelnej recenzji, oddającej całokształt ułomności "Czarnej Dalii". Pytam zatem donośnie: gdzie się podziała w filmie psychika bohaterów (w szczególności Bucky’ego)? Abstrahując już od wybornego castingu poszczególne postacie nie mogą w żaden sposób pokazać kierujących nimi motywacji, a wystarczyło przecież podać parę sensownych linijek z offu, choćby bezczelnie zerżniętych z literackiego pierwowzoru. Brakuje właściwego (to jest realistycznego) oddania realiów epoki, głębi oraz refleksji charakteryzującej powieść, fabuła jest coraz głupsza im bliżej końca, a dodatkowo ścieżka dźwiękowa jest mocno taka sobie. W zasadzie za najlepszą scenę w całym filmie muszę uznać pojedynek bokserski Lee i Bucky’ego, ponieważ prawie nie ma w nim dialogów.
źródło: Universal Pictures
Obsada "Czarnej Dalii" wygląda jak jakiś wyjątkowy chory żart ludzi odpowiedzialnych za castingi. Zwróćmy uwagę kto gra dwie główne role męskie: Josh "Sztywny Pal Azji" Hartnett jako Bucky oraz Aaron "Chcę walczyć z zatwardzeniem jak Clive Owen" Eckhart jako Lee mają mnie przekonać, że jest to poważna produkcja oparta na prozie Jamesa Ellroya? Scarlett Johansson, wcielająca się w Kay, i jednocześnie dająca solidne argumenty zwolennikom teorii, że jest beztalenciem, które po prostu wyjątkowo dobrze wygląda? I prawdziwa perełka w koronie Briana De Palmy: Hilary Swank (sic!) wcielająca się w piękną (sic!) i tajemniczą (sic!) femme fataleKurwa mać! – chciałoby się zakrzyknąć donośnie, ale to jeszcze nie koniec! Na drugim planie potrafi być równie żenująco – dawno bowiem nie widziałem tak kompletnie przeszarżowanej kreacji jak Ramona w wykonaniu Fiony Shaw. W zasadzie na jedyne propsy zasłużyli Mike Starr (Russ Millard) oraz Patrick Fischler (Ellis Loew), chociaż muszę zaznaczyć, że na podstawie książki całkowicie inaczej sobie wyobrażałem pierwszego z nich.
źródło: Universal Pictures
Mógłbym napisać, że Brian De Palma dał się zwieść przebiegłym scenarzystom, którzy pobrali solidne wynagrodzenie, a potem pokątnie zamienili wybitną powieść Jamesa Ellroya w stertę odpychającego gówna. Mógłbym również napisać, że nawet ta sterta odpychającego gówna być może choćby częściowo wybroniła się, gdyby nie ludzie od castingów, którzy najwyraźniej zdradzili reżysera po całości. Mógłbym uwierzyć w legendarną, pierwotna, trzygodzinną wersję filmu, do której klaskał ponoć sam autor powieści. Mógłbym, ale Brian chyba zapomniał o ważnej zasadzie lansowanej przez Rycha Peję: za to życie kurewskie miej do siebie pretensje. A zatem po prostu przeczytajcie książkę i wyrzućcie z pamięci informację, że ktoś kiedykolwiek postanowił ją sfilmować.
źródło: Universal Pictures
Ocena: 3/10

Książka a film

Tak jak wspominałem już wielokrotnie w recenzji scenariusz stanowi prawdziwą abominację i zasadniczo porównywanie go z prozą Jamesa Ellroya nie ma żadnego sensu. Nie zgadza się praktycznie nic: od wyglądu głównych bohaterów (gdzie są końskie zęby Bucky’ego; Martha miała być totalnie szpetna), przez ich nazwiska (dlaczego zmieniono Sprague na Linscott?), po kluczowe wydarzenia (m.in. kompletne pominięcie wątku meksykańskiego – pewnie hajs się nie zgadzał). Los Angeles w powieści to miasto brudne, odpychające i kompletnie zdegenerowane. Degrengolada posunięta jest tak daleko, że znaczącym sponsorem wiecznie niedofinansowanego LAPD został legendarny gangster Mickey Cohen. I co jeszcze ciekawsze, nikt, nawet najbardziej praworządni książkowi gliniarze, nie mają zamiaru zmienić obowiązującego status quo. A czy w filmie zobaczymy choć ułamek tegoż brudu? Oczywiście, że nie! Josh Friedman po prostu ordynarnie zgwałcił prozę Ellroya, więc naprawdę dalsze tworzenie tego akapitu nie ma żadnego sensu. Poza książką nie istnieje kompletnie nic!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz