czwartek, 27 grudnia 2012

"Savages"

Rzekli hejterzy "Londyńskiego Bulwaru", iż "Savages" to najgorsza produkcja kończącego się roku. Jakże cieszą mnie tego rodzaju opinie! Potraktowałem odważne deklaracje jako swoiste wyzwanie z którym musiałem się zmierzyć. Zważywszy, że czytałem również w miarę pozytywne opinie na temat tego filmu. Przyznaję, że od samego początku założyłem, że "Savages" nie dostanie z pewnością zaszczytnego miana the worst movie of the year, nawet w kategorii film anglojęzyczny. "Savages" to produkcja Olivera Stone'a, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Co prawda ostatnio jego gwiazda nie świeci już tak jasno, ale nadal jest to wielki reżyser.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Savages" opowiada o narkobiznesie w słonecznej Kalifornii. Dwójka przyjaciół: twardy jak granit Chon (Taylor Kitsch) i miętki, acz wrażliwy Ben (Aaron Taylor-Johnson), prowadzi bardzo dochodową plantację marihuany. Zaradni chłopcy sprowadzili z Afganistanu najlepsze nasionka, które zasadzone w żyznej glebie południowej Cali dały towar legendarny na całym West Coast. Oprócz narkobiznesu nasi bohaterowie mają jeszcze jedną rzecz, która ich łączy: wspólną dziewczynę O (Blake Lively). Niestety idylliczne życie całej trójki w pięknej nadmorskiej posiadłości zaczyna się sypać, gdy potężny meksykański kartel Baja składa propozycję współpracy nie do odrzucenia. W niezwykle trudnej sytuacji może nie pomóc nawet zażyła znajomość ze skorumpowanym funkcjonariuszem DEA Dennisem (John Travolta). Swoją drogą, czy ktokolwiek z Was widział agentów DEA przedstawionych w pozytywnym świetle?
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Pod względem fabularnym oraz wizualnym "Savages" bardzo przypomina serial "Fastlane", opowiadający o parze nietypowych gliniarzy z Kalifornii. Generalnie nie byłby to zarzut, gdyby najnowsza produkcja Olivera Stone'a nakręcona została z przymrużeniem oka, a nie na całkiem serio. Poziom przemocy jest wysoki: na ekranie oglądamy odcięte głowy, wybuchające miny i RPG, a kobiety torturuje się i zabija bez mrugnięcia okiem. Wszystko to zostało skontrastowane z niemal idylliczną Kalifornią. Znacie to na pewno bardzo dobrze: imponujące nadmorskie posiadłości, surfing, nagie torsy oraz piękne kobiety w skąpym bikini. Trudno uwierzyć, że takie choćby "End of Watch" dzieje się w tym samym stanie. Mimo wszystko zdjęcia bardzo mi się podobały i zaliczam je na plus. Nasi bohaterowie stworzyli niewielką, ale bardzo prężną organizację zajmującą się uprawą oraz dystrybucją marihuany. W dobie różnego rodzaju inwigilacji wydaje się to niemal nieprawdopodobne – ale oka, można uznać, że wszystko zawdzięczają ochronie Dennisa. Niestety Chon i Ben to bardzo sztampowa para: brutalny, zmilitaryzowany mięśniak vs. wrażliwy intelektualista. Takich rozwiązań jest niestety więcej: oczywiście oglądamy obowiązkowy porzyg po zabiciu człowieka. Pewne rozwiązania są wątpliwe mocno. Przykładowo czyż nie byłoby prościej i rozsądniej, gdyby Frank pojechał z O w jednym aucie na zakupy? A do pilnowania więźniów można było znaleźć kogoś znacznie bardziej ogarniętego niż Esteban. Ciekawy jest również wątek własnego CSI, które posiada kartel Baja. Finał „Savages” (a w zasadzie dwie jego wersje) są tak ultra-żenujące, że aż trudno mi stwierdzić która zasługuje na większe potępienie.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Troszkę o postaciach. Ben to lewacki utalentowany botanik, który w chwilach wolnych od handlowania narkotykami, pomaga biednym ludziom na całym świecie. Wyjątkowo szlachetna postać. Z kolei Chon w trakcie służby wojskowej zatracił widocznie poczucie realności i najchętniej fragowałby wszystkich przeciwników jego organizacji. Jak upośledzony może być pomysł zamordowania wysłanników potężnego meksykańskiego kartelu oceńcie samodzielnie. Pod względem aktorskim główny wykonawcy są w sumie tacy sami – coś tam niby się starają, ale nie tłoczą życia w drewniane postacie. Trójcę dopełnia O – bogata, rozkapryszona paniusia, szczycąca się posiadaniem dwóch chłopaków. W tej roli Blake Lively wypada moim zdaniem nawet przekonująco. John Travolta pojawia się na ekranie rzadko i w sumie mogłoby go nawet w filmie nie być bez straty dla widza. Salma Hayek dostała natomiast rolę straszliwie przerysowaną i niewdzięczną. Niemniej jako Elena Sanchez naprawdę zrobiła na mnie wrażenie mimo faktu, że scenariusz okrutnie zabawia się z tą postacią (m.in. żenujący wątek z syndromem sztokholmskim). Jednak najlepszą rolę w filmie zagrał Benicio del Toro. Jego bezlitosny Lado jest po prostu świetny, a motyw z towarzyszącymi mu meksykańskimi ogrodnikami po prostu wspaniały.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Po projekcji "Savages" śmiało mogę stwierdzić, że na obecnym etapie kariery Oliver Stone czerpie inspirację oraz warsztat od McG (m.in. "Aniołki Charliego", "The O.C." czy wspomniany wyżej "Fastlane"). Idźmy zatem dalej: jeżeli film w konwencji "Fastlane" nakręciłby właśnie McG to nie miałbym praktycznie żadnych zarzutów i bym to łyknął bez problemu, gdyż bardzo lubię ten serial. Niestety, gdy reżyser pokroju Stone'a bierze się za kręcenie "Savages" na serio, a nie z przymrużeniem oka, to coś jest zdecydowanie nie tak. Stone absolutnie nie przekonuje mnie, że ta historia ma jakiekolwiek znamiona realności i mogła się wydarzyć naprawdę. Poza tym losy większości bohaterów miałem głęboko we dupie, a to chyba dobrze nie świadczy o nich samych. Jeśli Oliver Stone chce kręcić więcej filmów w stylu "Savages" to musi się jeszcze wiele nauczyć od McG. Niemniej nie jest to na pewno film, aż tak tragiczny jak się niektórym wydaje. W zasadzie pozycja idealna do obiadu (chociaż ponad dwie godziny!), ewentualnie na kacowe popołudnie. Nie polecam, ale i nie odradzam.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ocena: 4/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz