To nie było tak, że nie
wiedziałem o słabości "3000 mil do Graceland". Wielokrotnie spotykałem się z
powszechnym i całościowym hejtingiem na dzieło Demiana Lichtensteina. Za
starych, złotych czasów "Gazety Telewizyjnej" regularnie zbierało jedną na pięć
gwiazdek. Zawsze nurtowało mnie pytanie: czy "3000 mil do Graceland" może być
aż tak złe? Czy Lichtenstein balansował na cienkiej granicy pomiędzy geniuszem
a upośledzeniem? Czy może jest to prawdziwa perełka, którą złośliwa krytyka
strąciła ze szczytów hollywoodzkiego Olimpu w najgłębsze czeluście Hadesu kina klasy Z? Ostatnio
nadarzyła się okazja (ba, nawet dwukrotna – kocham TV4) na zmierzenie się z tą
legendą.
źródło: http://www.impawards.com/index.html |
Fabułę już od samego początku
można określać mianem retarded. Michael Zane (Kurt Russell) wychodzi właśnie po
5-letniej odsiadce z kryminału. Zamiast zacząć uczciwie zarabiać na życie wraz z
kumplami spod celi bierze udział w śmiałym napadzie na kasyno w Las Vegas.
Dzięki przebiegłości geniusza zbrodni Murphy’ego (Kevin Costner) nasi dzielni
zbóje wykorzystują międzynarodowy zjazd sobowtórów Elvisa Presleya i w
przebraniach Króla dokonują zuchwałej zbrodni. Wszystko przebiega gładko i
zgodnie z planem do momentu, gdy jeden z bandytów, Franklin (Bokeem Woodbine),
umiera na skutek ran postrzałowych. Śmierć kompaniona budzi bardzo negatywne
uczucia wśród naszych bohaterów, a ich wspólna ucieczka staje pod dużym znakiem
zapytania.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/ |
Lichtenstein nie balansował na
żadnej granicy – on po prostu zanurkował w najbardziej niedostępne głębiny
chujowej kinematografii. Ale muszę przyznać, że były to głębiny hollywoodzkie –
tamtejsi twórcy jeszcze nie mają odpowiedniego doświadczenia, żeby upaść tak
nisko jak niekiedy upada nasza, rodzima kinematografia. Totalnie niedorzeczna
fabuła – what the fuck happened? W jakim wymiarze znajdowali się scenarzyści w
trakcie tworzenia scenariusza? Jakie narkotyki zażywali? To pytania, na które
odpowiedzi nie poznamy nigdy. Legendarnie chujowe "Gigli" w porównaniu do "3000
mil do Graceland" wypada jak szczytowe osiągnięcie ludzkiej kinematografii. Fatalny
scenariusz tworzy sztampowe i przykre do oglądania postacie. Prawdziwy szczyt
tegoż zjawiska to Murphy i Hamilton (Ice-T). Na szczęście występują tylko w
jednej sekwencji – niestety dla widza razem. Dialogi są po prostu ultra-przykre i nie da się ich słuchać. Poza
tym 42 miliony USD budżetu? Bitch, please! Gdzie te pieniądze się podziały? Czyżby malwersacja?
źródło: http://www.allmoviephoto.com/ |
Aktorstwo… W "3000 mil do
Graceland" prawie nie występuje. Kevin Costner to najprawdziwszy dramat. Jedyną
zaletą pojawienia się na ekranie Christania Slatera (Hanson) jest jego
stosunkowo szybka śmierć. Niestety trzeba oglądać jego popisy ponad 30 minut – smuteczek. Courteney Cox (Cybil) – nie
wierzę, że to się działo naprawdę. Jedynie do Kurta Russella mam stosunkowo
mało zastrzeżeń, bo widać, że się starał się wykrzesać coś ze swojej chujowej postaci.
Bokeem Woodbine był w miarę spoko, ale umarł żenującą śmiercią i miał słabe
kwestie, toteż wychodzi poniżej zera. Zatem pod względem gry aktorskiej jest to
jeden z najtragiczniejszych filmów jakie miałem przyjemność (ha, ha, ha)
oglądać w moim życiu. Czy można zatem odnaleźć w "3000 mil do Graceland" jakieś
pozytywy? Owszem, ale trzeba się nieźle ubabrać w gównie. W zasadzie zalety są
dwie. Po pierwsze kilka piosenek Presleya – zawsze dobrze posłuchać. Po drugie
samochód Murphy’ego – czerwony cadillac, zawsze miło popatrzeć. Są takie filmy,
które mimo swojej ułomności sprawiają kupę radości (sztandarowy przykład - "Młode Wilki"). Niestety "3000 mil do
Graceland" przynosi tylko czarną, bezdenną rozpacz i nieopisany smutek. Horror, horror...
źródło: http://www.allmoviephoto.com/ |
Ocena: 2/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz