wtorek, 11 grudnia 2012

"3000 Miles to Graceland"



To nie było tak, że nie wiedziałem o słabości "3000 mil do Graceland". Wielokrotnie spotykałem się z powszechnym i całościowym hejtingiem na dzieło Demiana Lichtensteina. Za starych, złotych czasów "Gazety Telewizyjnej" regularnie zbierało jedną na pięć gwiazdek. Zawsze nurtowało mnie pytanie: czy "3000 mil do Graceland" może być aż tak złe? Czy Lichtenstein balansował na cienkiej granicy pomiędzy geniuszem a upośledzeniem? Czy może jest to prawdziwa perełka, którą złośliwa krytyka strąciła ze szczytów hollywoodzkiego Olimpu w najgłębsze czeluście Hadesu kina klasy Z? Ostatnio nadarzyła się okazja (ba, nawet dwukrotna – kocham TV4) na zmierzenie się z tą legendą.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Fabułę już od samego początku można określać mianem retarded. Michael Zane (Kurt Russell) wychodzi właśnie po 5-letniej odsiadce z kryminału. Zamiast zacząć uczciwie zarabiać na życie wraz z kumplami spod celi bierze udział w śmiałym napadzie na kasyno w Las Vegas. Dzięki przebiegłości geniusza zbrodni Murphy’ego (Kevin Costner) nasi dzielni zbóje wykorzystują międzynarodowy zjazd sobowtórów Elvisa Presleya i w przebraniach Króla dokonują zuchwałej zbrodni. Wszystko przebiega gładko i zgodnie z planem do momentu, gdy jeden z bandytów, Franklin (Bokeem Woodbine), umiera na skutek ran postrzałowych. Śmierć kompaniona budzi bardzo negatywne uczucia wśród naszych bohaterów, a ich wspólna ucieczka staje pod dużym znakiem zapytania.
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Lichtenstein nie balansował na żadnej granicy – on po prostu zanurkował w najbardziej niedostępne głębiny chujowej kinematografii. Ale muszę przyznać, że były to głębiny hollywoodzkie – tamtejsi twórcy jeszcze nie mają odpowiedniego doświadczenia, żeby upaść tak nisko jak niekiedy upada nasza, rodzima kinematografia. Totalnie niedorzeczna fabuła – what the fuck happened? W jakim wymiarze znajdowali się scenarzyści w trakcie tworzenia scenariusza? Jakie narkotyki zażywali? To pytania, na które odpowiedzi nie poznamy nigdy. Legendarnie chujowe "Gigli" w porównaniu do "3000 mil do Graceland" wypada jak szczytowe osiągnięcie ludzkiej kinematografii. Fatalny scenariusz tworzy sztampowe i przykre do oglądania postacie. Prawdziwy szczyt tegoż zjawiska to Murphy i Hamilton (Ice-T). Na szczęście występują tylko w jednej sekwencji – niestety dla widza razem. Dialogi są po prostu ultra-przykre i nie da się ich słuchać. Poza tym 42 miliony USD budżetu? Bitch, please! Gdzie te pieniądze się podziały? Czyżby malwersacja?
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Aktorstwo… W "3000 mil do Graceland" prawie nie występuje. Kevin Costner to najprawdziwszy dramat. Jedyną zaletą pojawienia się na ekranie Christania Slatera (Hanson) jest jego stosunkowo szybka śmierć. Niestety trzeba oglądać jego popisy ponad 30 minut – smuteczek. Courteney Cox (Cybil) – nie wierzę, że to się działo naprawdę. Jedynie do Kurta Russella mam stosunkowo mało zastrzeżeń, bo widać, że się starał się wykrzesać coś ze swojej chujowej postaci. Bokeem Woodbine był w miarę spoko, ale umarł żenującą śmiercią i miał słabe kwestie, toteż wychodzi poniżej zera. Zatem pod względem gry aktorskiej jest to jeden z najtragiczniejszych filmów jakie miałem przyjemność (ha, ha, ha) oglądać w moim życiu. Czy można zatem odnaleźć w "3000 mil do Graceland" jakieś pozytywy? Owszem, ale trzeba się nieźle ubabrać w gównie. W zasadzie zalety są dwie. Po pierwsze kilka piosenek Presleya – zawsze dobrze posłuchać. Po drugie samochód Murphy’ego – czerwony cadillac, zawsze miło popatrzeć. Są takie filmy, które mimo swojej ułomności sprawiają kupę radości (sztandarowy przykład - "Młode Wilki"). Niestety "3000 mil do Graceland" przynosi tylko czarną, bezdenną rozpacz i nieopisany smutek. Horror, horror...
źródło: http://www.allmoviephoto.com/
Ocena: 2/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz