niedziela, 4 stycznia 2015

"Gone Girl"



David Fincher dysponował kiedyś potencjałem by stać się jednym z moich ulubionych reżyserów. Po mistrzowskim "Se7en" oraz doskonałym "Fight Club" droga na reżyserski Parnas stała otworem. Niestety kolejne produkcje sygnowane nazwiskiem amerykańskiego twórcy były co najmniej dziwne ("Panic Room" z Jodie Foster) i niestety wyraźnie słabsze od dwóch wspomnianych wyżej arcydzieł kinematografii. Oczywiście "Zodiac", "The Curious Case of Benjamin Button", "The Social Network" czy choćby "The Girl with the Dragon Tattoo" to niezwykle solidne filmy, aczkolwiek pozbawione krzty magii, która mogłaby sprawić, iż staną się ponadczasowymi klasykami. Zabierając się zatem do "Gone Girl", nakręconego na podstawie powieści autorstwa Gillian Flynn, epatowałem raczej umiarkowanym optymizmem. Warto zwrócić uwagę na znakomity tytuł – dwa słowa, jakże nieskomplikowane, a zarazem wprost idealnie oddające fabułę! Spoglądając kontem oka na ostatnie dokonania Finchera przewidywałem, że mogę oczekiwać raczej solidnego kina, aczkolwiek pozbawionego nieuchwytnego blasku, który pozwoliłby wywindować ocenę poza barierę 7/10.
No cóż, plakat jaki jest każdy widzi.
(źródło: http://www.impawards.com)
W piątą rocznicę zawarcia na pozór idealnego małżeństwa Nick Dunne (Ben Affleck) od samego rana tankuje burbona w barze prowadzonym przez jego siostrę Margo (Carrie Coon). Po powrocie do domu (a raczej wystawnej rezydencji) nieoczekiwanie stwierdza brak swojej drugiej połówki, Amy (Rosamund Pike). Zaniepokojony zastaną sytuacją natychmiast zgłasza zaginięcie małżonki. Po pobieżnych oględzinach rezydencji detektyw Rhonda Boney (Kim Dickens) decyduje się rozpocząć poważne śledztwo. Z powodu sławy rodziców Amy sprawa staje się natychmiast pożywką dla mediów, które niemal od razu oskarżają Nicka o zamordowanie zamożnej żony. Niefortunnie dla naszego bohatera również kolejne okoliczności odkrywane w trakcie policyjnego dochodzenia coraz mocniej wskazują na niego jako głównego podejrzanego.
Image © Twentieth Century Fox
Na początku muszę przyznać, że Fincher w dalszym ciągu dysponuje kunsztem realizacyjnym na bardzo wysokim poziomie, ponieważ "Gone Girl" ogląda się znakomicie i film potrafi naprawdę wciągnąć. Produkcja została znakomicie sfilmowana, niektóre ujęcia się po prostu mistrzowskie. Niemniej jest to Ameryka trochę z wyższej półki – zwróćcie uwagę na rezydencję Nicka i Amy: po prostu bogactwo, choć może nie takie jak z "Dynastii". Jeśli chodzi o fabułę to z powodu, iż mamy do czynienia z ekranizacją powieści trudno się czepiać. Na pewno jest wystarczająco interesująca by trzymać widza w napięciu przez niemal dwie i pół godziny, aczkolwiek pod koniec wszystko trochę siada. Ponieważ nie chcę spoilować tematu napiszę jedynie, że wolałbym trochę inne zakończenie. Tak naprawdę z powodu dosyć misternej konstrukcji scenariusza niewiele mogę dodać w tej kwestii. Miejcie jednak na uwadze, że pod tym względem jestem dosyć wybredny, a "Gone Girl" przyjąłem naprawdę doskonale.
Image © Twentieth Century Fox
Planując recenzję "Zaginionej dziewczyny" zastanawiałem się nad głównymi wadami filmu Finchera. Pod relatywnie długim namyśle mogę wskazać na wspomniane już zakończenie oraz trochę przerysowaną postać prawnika-cudotwórcy Tannera Bolta (Tyler Perry). Z drugiej strony Bolt idealnie wpisuje się w doskonale przedstawiony w filmie medialny cyrk, który kręci się wokół sprawy zaginięcia Amy. "Gone Girl" w dużej mierze zostało poświęcone właśnie temu tematowi. Jak doskonale wiecie, choćby z przaśnej, polskiej rzeczywistości, we współczesnym świecie czwarta władza feruje wyrokami na prawo i lewo w niezwykle beztroski sposób. Podobnie jest z naszym bohaterem. Prezenterka telewizyjna na wizji osądza Nicka wskazując na jego bezsprzeczną winę, a tym samym wzbudza falę negatywnych emocji skierowanych w niego. Wozy telewizyjne oraz no-life’y koczujące ustawicznie pod domem Dunne’a by urwać choć cząstkę z jego prywatności to również bardzo smutne świadectwo naszych czasów. Wracając do wad filmu Finchera jestem zmuszony wspomnieć o scenie, w której poznali się Amy oraz Nick. Jakkolwiek bajera Nicka wydaje się być nazbyt idealna to otoczka pierwszego pocałunku to już prawdziwa, iście disnejowska, słodziutka (dosłownie!) sceneria. Scena sama w sobie jest naprawdę piękna, ale o wiele bardziej nadawałaby się na ukoronowanie jakiejś komedii romantycznej.
Image © Twentieth Century Fox
Ogromną zaletą "Gone Girl" jest obsada aktorska. Cokolwiek by nie powiedzieć o Benie Afflecku z pewnością jest to aktor, który idealnie nadaje się do grania zwykłych, trochę wyluzowanych kolesiów. Nick Dunne w jego wykonaniu natychmiast wzbudził moją sympatię, aczkolwiek bardzo fajnie, że dołożono mu również parę negatywnych cech. Momentami beztroska i wyluzowana postać Nicka nadaje filmowi niemal komediowy charakter, ale nie traktujcie tego jako przytyku. Naprawdę dobra rola Afflecka. Wielki plus dla Finchera za zaangażowanie Rosamund Pike, którą polubiłem już w "Die Another Day", a od  występu w znakomitym "Doom" (haters gonna hate) niemal ubóstwiam. Wcielając się w Amy angielska aktorka stworzyła wybitną kreację, emanując wyrafinowaniem oraz chłodem typowym dla wyższych sfer – totalnie przeciwieństwo dla intelektualnego lenistwa Nicka. I chociaż bardzo chciałbym napisać coś więcej o tej roli to z powodów fabularnych po prostu nie wypada. Ostatnimi czasy naprawdę rzadko zdarza się by doskonałe role główne zgrały się z ciekawymi występami drugoplanowymi. Pod tym względem "Gone Girl" zaskoczyło mnie jednakże niezwykle pozytywnie. Wielkie propsy dla Kim Dickens oraz Patricka Fugita za świetny policyjny duet śledczy. Na oklaski zasłużyła również Carrie Coon wcielająca się w Margo, siostrę Nicka. Tyler Perry nie przyniósł hańby swoim występem, aczkolwiek mam mieszane uczucia odnośnie jego postaci. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku Doogie’ego Howsera Neila Patricka Harrisa. Na koniec wyliczanki warto odnotować występ Emily Ratajkowski, znanej ze z teledysku do znakomitego utworu Blurred Lines Robina Thicke’a. Oczywiście występ modelki powinien zadowolić znawców jej największych atutów. Z drugiej strony jej angaż do filmu Finchera był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, aczkolwiek jak mówi stare przysłowie: twój cyrk, twoje małpy.
Image © Twentieth Century Fox
Najbardziej w "Gone Girl" brakuje mi nieuchwytnego pierwiastka sprawiającego, że solidne kino zmienia w ponadczasowego klasyka. David Fincher po raz kolejny udowodnił, że jest znakomitym rzemieślnikiem i nadal potrafi trzymać w napięciu. Jednakże w trakcie wieloletniej kariery zatracił niezwykły dar, który sprawił, że "Se7en" oraz "Fight Club" oglądałem niezliczoną ilość razy i w dalszym ciągu mam ochotę to robić. Z powodu interesującej i wciągającej fabuły oraz bardzo dobrej gry aktorskiej "Gone Girl" po prostu trzeba zobaczyć. Może produkcja pozbawiona błysku, ale nadal wysoce rozrywkowa.
Image © Twentieth Century Fox
Ocena: 7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz