David Fincher dysponował kiedyś
potencjałem by stać się jednym z moich ulubionych reżyserów. Po mistrzowskim "Se7en" oraz doskonałym "Fight Club" droga na reżyserski Parnas stała otworem.
Niestety kolejne produkcje sygnowane nazwiskiem amerykańskiego twórcy były co
najmniej dziwne ("Panic Room" z Jodie Foster) i niestety wyraźnie słabsze od
dwóch wspomnianych wyżej arcydzieł kinematografii. Oczywiście "Zodiac", "The
Curious Case of Benjamin Button", "The Social Network" czy choćby "The Girl with the Dragon Tattoo" to niezwykle solidne filmy, aczkolwiek pozbawione krzty
magii, która mogłaby sprawić, iż staną się ponadczasowymi klasykami. Zabierając
się zatem do "Gone Girl", nakręconego na podstawie powieści autorstwa Gillian
Flynn, epatowałem raczej umiarkowanym optymizmem. Warto zwrócić uwagę na
znakomity tytuł – dwa słowa, jakże nieskomplikowane, a zarazem wprost idealnie
oddające fabułę! Spoglądając kontem oka
na ostatnie dokonania Finchera przewidywałem, że mogę oczekiwać raczej
solidnego kina, aczkolwiek pozbawionego nieuchwytnego blasku, który pozwoliłby
wywindować ocenę poza barierę 7/10.
No cóż, plakat jaki jest każdy widzi. (źródło: http://www.impawards.com) |
W piątą rocznicę zawarcia na
pozór idealnego małżeństwa Nick Dunne (Ben Affleck) od samego rana tankuje
burbona w barze prowadzonym przez jego siostrę Margo (Carrie Coon). Po powrocie
do domu (a raczej wystawnej rezydencji) nieoczekiwanie stwierdza brak swojej
drugiej połówki, Amy (Rosamund Pike). Zaniepokojony zastaną sytuacją
natychmiast zgłasza zaginięcie małżonki. Po pobieżnych oględzinach rezydencji
detektyw Rhonda Boney (Kim Dickens) decyduje się rozpocząć poważne śledztwo. Z
powodu sławy rodziców Amy sprawa staje się natychmiast pożywką dla mediów, które niemal od
razu oskarżają Nicka o zamordowanie zamożnej żony. Niefortunnie dla naszego
bohatera również kolejne okoliczności odkrywane w trakcie policyjnego
dochodzenia coraz mocniej wskazują na niego jako głównego podejrzanego.
Image © Twentieth Century Fox |
Na początku muszę przyznać, że
Fincher w dalszym ciągu dysponuje kunsztem realizacyjnym na bardzo wysokim
poziomie, ponieważ "Gone Girl" ogląda się znakomicie i film potrafi naprawdę
wciągnąć. Produkcja została znakomicie sfilmowana, niektóre ujęcia się po
prostu mistrzowskie. Niemniej jest to Ameryka trochę z wyższej półki – zwróćcie
uwagę na rezydencję Nicka i Amy: po prostu bogactwo, choć może nie takie jak z "Dynastii". Jeśli chodzi o fabułę to z powodu, iż mamy do czynienia z
ekranizacją powieści trudno się czepiać. Na pewno jest wystarczająco
interesująca by trzymać widza w napięciu przez niemal dwie i pół godziny,
aczkolwiek pod koniec wszystko trochę siada. Ponieważ nie chcę spoilować tematu napiszę jedynie, że
wolałbym trochę inne zakończenie. Tak naprawdę z powodu dosyć misternej
konstrukcji scenariusza niewiele mogę dodać w tej kwestii. Miejcie jednak na
uwadze, że pod tym względem jestem dosyć wybredny, a "Gone Girl" przyjąłem
naprawdę doskonale.
Image © Twentieth Century Fox |
Planując recenzję "Zaginionej
dziewczyny" zastanawiałem się nad głównymi wadami filmu Finchera. Pod
relatywnie długim namyśle mogę wskazać na wspomniane już zakończenie oraz
trochę przerysowaną postać prawnika-cudotwórcy Tannera Bolta (Tyler Perry). Z
drugiej strony Bolt idealnie wpisuje się w doskonale przedstawiony w filmie
medialny cyrk, który kręci się wokół sprawy zaginięcia Amy. "Gone Girl" w dużej
mierze zostało poświęcone właśnie temu tematowi. Jak doskonale wiecie, choćby z
przaśnej, polskiej rzeczywistości, we współczesnym świecie czwarta władza feruje wyrokami na prawo i lewo w niezwykle
beztroski sposób. Podobnie jest z naszym bohaterem. Prezenterka telewizyjna na
wizji osądza Nicka wskazując na jego bezsprzeczną winę, a tym samym wzbudza
falę negatywnych emocji skierowanych w niego. Wozy telewizyjne oraz no-life’y koczujące ustawicznie pod
domem Dunne’a by urwać choć cząstkę z jego prywatności to również bardzo smutne
świadectwo naszych czasów. Wracając do wad filmu Finchera jestem zmuszony
wspomnieć o scenie, w której poznali się Amy oraz Nick. Jakkolwiek bajera Nicka wydaje się być nazbyt
idealna to otoczka pierwszego pocałunku to już prawdziwa, iście disnejowska,
słodziutka (dosłownie!) sceneria. Scena sama w sobie jest naprawdę piękna, ale
o wiele bardziej nadawałaby się na ukoronowanie jakiejś komedii romantycznej.
Image © Twentieth Century Fox |
Ogromną zaletą "Gone Girl" jest
obsada aktorska. Cokolwiek by nie powiedzieć o Benie Afflecku z pewnością jest
to aktor, który idealnie nadaje się do grania zwykłych, trochę wyluzowanych
kolesiów. Nick Dunne w jego wykonaniu natychmiast wzbudził moją sympatię,
aczkolwiek bardzo fajnie, że dołożono mu również parę negatywnych cech. Momentami
beztroska i wyluzowana postać Nicka nadaje filmowi niemal komediowy charakter,
ale nie traktujcie tego jako przytyku. Naprawdę dobra rola Afflecka. Wielki
plus dla Finchera za zaangażowanie Rosamund Pike, którą polubiłem już w "Die Another Day", a od występu w znakomitym "Doom" (haters gonna hate) niemal ubóstwiam.
Wcielając się w Amy angielska aktorka stworzyła wybitną kreację, emanując
wyrafinowaniem oraz chłodem typowym dla wyższych sfer – totalnie przeciwieństwo
dla intelektualnego lenistwa Nicka. I chociaż bardzo chciałbym napisać coś
więcej o tej roli to z powodów fabularnych po prostu nie wypada. Ostatnimi
czasy naprawdę rzadko zdarza się by doskonałe role główne zgrały się z
ciekawymi występami drugoplanowymi. Pod tym względem "Gone Girl" zaskoczyło
mnie jednakże niezwykle pozytywnie. Wielkie propsy dla Kim Dickens oraz
Patricka Fugita za świetny policyjny duet śledczy. Na oklaski zasłużyła również
Carrie Coon wcielająca się w Margo, siostrę Nicka. Tyler Perry nie przyniósł
hańby swoim występem, aczkolwiek mam mieszane uczucia odnośnie jego postaci. Podobnie
sytuacja wygląda w przypadku Doogie’ego Howsera Neila Patricka
Harrisa. Na koniec wyliczanki warto odnotować występ Emily Ratajkowski, znanej
ze z teledysku do znakomitego utworu Blurred
Lines Robina Thicke’a. Oczywiście występ modelki powinien zadowolić znawców
jej największych atutów. Z drugiej strony jej angaż do filmu Finchera był dla
mnie ogromnym zaskoczeniem, aczkolwiek jak mówi stare przysłowie: twój cyrk, twoje małpy.
Image © Twentieth Century Fox |
Najbardziej w "Gone Girl" brakuje
mi nieuchwytnego pierwiastka sprawiającego, że solidne kino zmienia w
ponadczasowego klasyka. David Fincher po raz kolejny udowodnił, że jest
znakomitym rzemieślnikiem i nadal potrafi trzymać w napięciu. Jednakże w
trakcie wieloletniej kariery zatracił niezwykły dar, który sprawił, że "Se7en"
oraz "Fight Club" oglądałem niezliczoną ilość razy i w dalszym ciągu mam ochotę to robić.
Z powodu interesującej i wciągającej fabuły oraz bardzo dobrej gry aktorskiej "Gone Girl" po prostu trzeba zobaczyć. Może produkcja pozbawiona błysku, ale nadal wysoce rozrywkowa.
Image © Twentieth Century Fox |
Ocena: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz