sobota, 9 marca 2013

Bond No. 20: "Die Another Day"

Chociaż znam osobiście kilku fanów Pierce'a Brosnana w roli Jamesa Bonda to żaden z filmów z udziałem tego irlandzkiego aktora mnie nie porwał. Nie mogę odmówić im co prawda efektowności, aczkolwiek nie mają w sobie nic ponad solidne rzemiosło. Dzisiaj przyjrzę się nieco dokładniej ostatniej przygodzie Bonda z Brosnanen, czyli "Die Another Day". Nie wiem w sumie co miało większy wpływ na kształt recenzji filmu: jego niezaprzeczalna słabość czy też mój zły nastrój (ale podejrzewam, że to pierwsze). Momentami po prostu nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i nie jest jakąś absolutnie nieśmieszną parodią 007. I co najbardziej szokujące jest to ostatni Bond przed "Casino Royale"! To wprost niewiarygodne, bo zestawiając obie produkcje nie uwierzyłbym, że zaliczają się do tej samej serii! Hejting wstępny został wylany zatem przyjrzyjmy się, gdzie tym razem scenarzyści umieścili Jamesa Bonda.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Die Another Day" aspiruje do nagrody za najbardziej idiotyczny, odrealniony i bezsensowny początek Bonda w dziejach. Cóż to jest spytacie? Otóż wyobraźcie sobie Drodzy Czytelnicy, że 007 ze swoim kompanionami desantuje się na plaży w Korei Północnej za pomocą deski surfingowej (ach te komputerowe fale!). Za chwilę jest jeszcze gorzej, bo po zdemaskowaniu agenta JKM me oczy cierpiały patrząc na pościg poduszkowców (Te efekty! Ta dynamika!). Niemniej gonitwa kończy się w wysoce żenujący sposób: pułkownik Moon (Will Yun Lee) wpada do rzeki, a Bond dostaje się do niewoli. Oczywiście jest torturowany, ale miłość do królowej i Albionu nie pozwala mu zacząć sypać. Po dłuższym okresie izolacji, w którym 007 zapuszcza się na modłę Robinsona Crusoe, nasz dzielny bohater zostaje wymieniony na groźnego terrorystę Zao (Rick Yune). Oczywiście po odzyskaniu wolności Bond olewa służbę i postanawia wytropić zdrajcę, za którego sprawą znalazł się w wesołym północnokoreańskim obozie.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Rozumiem, że konwencja bondowska może sobie pozwolić na wiele, ale to co zaserwowali twórcy "Die Another Day" przerasta wszelkie wyobrażenie i akceptowalne normy. Pod względem fabularnym jest to jeden z najgorszych Bondów, którego niemal nie da się oglądać. Pomysł z wypaleniem autostrady dla armii północnokoreańskiej wydaje się co najmniej wątpliwy z logicznego punktu widzenia. Ja, posiadając tak wspaniałą technologię i pałając nienawiścią do południowego sąsiada, raczej zniszczyłbym po prostu Seul albo Busan. Oczywiście grzęźniemy również w klasycznych schematach serii: żaden villain nie może sobie przecież odmówić celebracji procesu zabijania postaci pozytywnej. Wyspa Los Organos? W tym przypadku brak mi słów... Sytuację dodatkowo pogarszają ultra-czerstwe efekty specjalne, godne raczej ostatnich filmów z Snipesem albo Seagalem. Na co został przeznaczony budżet w wysokości 142 milionów USD postanie tajemnicą. Totalne pohańbienie! Nawet pod względem plenerów jest dosyć ubogo, ponieważ odwiedzamy jedynie Koreę Północną, Hongkong, tradycyjnie Londyn, Hawanę oraz Islandię (najlepsze w sumie zdjęcia i bardzo ładne krajobrazy). Lodowy pałac na tejże wyspie może robić jakieś wrażenie i muszę podkreślić, że najbardziej z całego filmu podobały mi się sceny akcji w mroźnej krainie (oczywiście, jeśli byłem w stanie przymknąć oko na ich bezsensowność). Niedorzecznych gadżetów jest prawdziwe multum, oczywiście każdy przydaje się w filmie. Mogę nawet przyjąć niewidzialność Aston Martina Vanquish (przemianowanego dla zabawy na Vanish), ale nikt nie mówił, że jest on przy okazji również nie do usłyszenia – a tak właśnie sugeruje jedna scena! O ile MI6 postawiło na tunning zewnętrzny, o tyle Zao uderzył w wyposażenie wewnętrzne – jego auto wygląda jak rodem z West Coast Customs.
http://movies.yahoo.com/
Zdradzony Bond powinien być wkurwiony jak Ice Cube, ale Pierce Brosnan gra tak samo jak w każdej innej części z jego udziałem. Była szansa na jakąś głębię postaci, może dylematy moralne (w końcu 007 nie działa w imieniu MI6, lecz z własnej woli zostaje parobem chińskiego wywiadu) – nic z tego! Judi Dench pewnie do końca życia żałuje, że wzięła udział w tym przedsięwzięciu, chociaż jej krótka rola jest jednym z niewielu jasnych punktów. Halle Berry (Jinx) jako dziewczyna Bonda wypada niemal tragicznie. O wiele bardziej podobała mi się Rosamund Pike w roli Mirandy – moim zdaniem chyba najfajniejsza i najciekawsza postać "Die Another Day" (aczkolwiek o wątku ping-pongowym chcę zapomnieć jak najszybciej). Toby Stephens (Graves) również wypada całkiem w porządku, ale jego kreacja nie jest w stanie uratować całego filmu. Oprócz wymienionych na ekranie pojawiają się jeszcze m.in: Michael Madsen (Falco), John Cleese (Q), Rick Yune (Zao) Kenneth Tsang (szlachetny gen. Moon) oraz sama Madonna (Verity). Niestety aktorzy drugoplanowi nie robią różnicy. Przy okazji tej ostatniej chciałbym poruszyć wątek piosenki tytułowej, która w swoim czasie stała się obiektem hejtingu zakrojonego na szeroką skalę. Osobiście ani mi nie przeszkadza ani mnie nie zachwyca – mam do niej całkowicie obojętny stosunek. Natomiast bardzo dziwnie poczułem się słysząc "London Calling", gdyż chociaż bardzo lubię piosenkę The Clash to jednak wykorzystanie jej w Bondzie w tak ordynarnie nieskomplikowanym celu wydaje mi się co najmniej nie na miejscu. Ostatnią rzeczą, która mnie ogromnie drażni w "Die Another Day" są strasznie czerstwe dialogi – naprawdę niewielu bohaterów ma coś ciekawego do powiedzenia. Warto przy okazji zauważyć, że prawie każdy Koreańczyk z komunistycznej utopii włada angielskim na poziomie absolwentów Eton College.
http://movies.yahoo.com/
W porównaniu do tego co było wcześniej spadek formy w "Die Another Day" jest niewyobrażalnie ogromny. Strach pomyśleć co by się mogło stać w następnej części, gdyby ktoś postanowił utrzymać dotychczasową konwencję. Na szczęście nie muszę się tym więcej martwić, ciesząc się ze świetnego "Casino Royale". Z drugiej strony nie podlega najmniejszej wątpliwości, że dwudziesty Bond jest pozycją dla wszystkich fanów serii – chociaż głównie jako przestroga, co może się wydarzyć wskutek żenującego scenariusza i kompletnego braku rozsądku. Potwierdza również tezę, że Lee Tamahori kręci wyłącznie chujowe filmy (vide "xXx 2"). Obejrzyjcie i nigdy nie zapomnijcie o tej lekcji totalnej chujozy.
http://movies.yahoo.com/
Ocena: 4/10 (głównie za Mirandę i częściowo za Gravesa).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz