Chociaż znam osobiście
kilku fanów Pierce'a Brosnana w roli Jamesa Bonda to żaden z filmów
z udziałem tego irlandzkiego aktora mnie nie porwał. Nie mogę
odmówić im co prawda efektowności, aczkolwiek nie mają w sobie
nic ponad solidne rzemiosło. Dzisiaj przyjrzę się nieco dokładniej
ostatniej przygodzie Bonda z Brosnanen, czyli "Die Another Day".
Nie wiem w sumie co miało większy wpływ na kształt recenzji
filmu: jego niezaprzeczalna słabość czy też mój zły nastrój
(ale podejrzewam, że to pierwsze). Momentami po prostu nie mogłem
uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i nie jest jakąś absolutnie
nieśmieszną parodią 007. I co najbardziej szokujące jest to
ostatni Bond przed "Casino Royale"! To wprost niewiarygodne,
bo zestawiając obie produkcje nie uwierzyłbym, że zaliczają się
do tej samej serii! Hejting wstępny został wylany zatem przyjrzyjmy
się, gdzie tym razem scenarzyści umieścili Jamesa Bonda.
źródło: http://www.impawards.com/index.html |
"Die Another Day"
aspiruje do nagrody za najbardziej idiotyczny, odrealniony i
bezsensowny początek Bonda w dziejach. Cóż to jest spytacie? Otóż
wyobraźcie sobie Drodzy Czytelnicy, że 007 ze swoim kompanionami
desantuje się na plaży w Korei Północnej za pomocą deski
surfingowej (ach te komputerowe fale!). Za chwilę jest jeszcze
gorzej, bo po zdemaskowaniu agenta JKM me oczy cierpiały patrząc
na pościg poduszkowców (Te efekty! Ta dynamika!). Niemniej gonitwa
kończy się w wysoce żenujący sposób: pułkownik Moon (Will Yun
Lee) wpada do rzeki, a Bond dostaje się do niewoli. Oczywiście jest
torturowany, ale miłość do królowej i Albionu nie pozwala mu
zacząć sypać. Po dłuższym okresie izolacji, w którym 007
zapuszcza się na modłę Robinsona Crusoe, nasz dzielny bohater
zostaje wymieniony na groźnego terrorystę Zao (Rick Yune).
Oczywiście po odzyskaniu wolności Bond olewa służbę i postanawia
wytropić zdrajcę, za którego sprawą znalazł się w wesołym
północnokoreańskim obozie.
źródło: http://movies.yahoo.com/ |
Rozumiem, że konwencja
bondowska może sobie pozwolić na wiele, ale to co zaserwowali
twórcy "Die Another Day" przerasta wszelkie wyobrażenie i
akceptowalne normy. Pod względem fabularnym jest to jeden z
najgorszych Bondów, którego niemal nie da się oglądać. Pomysł z
wypaleniem autostrady dla armii północnokoreańskiej wydaje się co
najmniej wątpliwy z logicznego punktu widzenia. Ja, posiadając tak
wspaniałą technologię i pałając nienawiścią do południowego
sąsiada, raczej zniszczyłbym po prostu Seul albo Busan. Oczywiście grzęźniemy
również w klasycznych schematach serii: żaden villain nie
może sobie przecież odmówić celebracji procesu zabijania postaci
pozytywnej. Wyspa Los Organos? W tym przypadku brak mi słów...
Sytuację dodatkowo pogarszają ultra-czerstwe efekty specjalne, godne
raczej ostatnich filmów z Snipesem albo Seagalem. Na co został
przeznaczony budżet w wysokości 142 milionów USD postanie
tajemnicą. Totalne pohańbienie! Nawet pod względem plenerów jest
dosyć ubogo, ponieważ odwiedzamy jedynie Koreę Północną,
Hongkong, tradycyjnie Londyn, Hawanę oraz Islandię (najlepsze w
sumie zdjęcia i bardzo ładne krajobrazy). Lodowy pałac na tejże
wyspie może robić jakieś wrażenie i muszę podkreślić, że
najbardziej z całego filmu podobały mi się sceny akcji w mroźnej
krainie (oczywiście, jeśli byłem w stanie przymknąć oko na ich
bezsensowność). Niedorzecznych gadżetów jest prawdziwe multum,
oczywiście każdy przydaje się w filmie. Mogę nawet przyjąć
niewidzialność Aston Martina Vanquish (przemianowanego dla
zabawy na Vanish), ale nikt nie mówił, że jest on przy okazji
również nie do usłyszenia – a tak właśnie sugeruje jedna
scena! O ile MI6 postawiło na tunning zewnętrzny, o tyle Zao
uderzył w wyposażenie wewnętrzne – jego auto wygląda jak rodem z West
Coast Customs.
http://movies.yahoo.com/ |
Zdradzony Bond powinien
być wkurwiony jak Ice Cube, ale Pierce Brosnan gra tak samo jak w
każdej innej części z jego udziałem. Była szansa na jakąś
głębię postaci, może dylematy moralne (w końcu 007 nie działa w
imieniu MI6, lecz z własnej woli zostaje parobem chińskiego
wywiadu) – nic z tego! Judi Dench pewnie do końca życia żałuje,
że wzięła udział w tym przedsięwzięciu, chociaż jej krótka
rola jest jednym z niewielu jasnych punktów. Halle Berry (Jinx) jako
dziewczyna Bonda wypada niemal tragicznie. O wiele bardziej podobała
mi się Rosamund Pike w roli Mirandy – moim zdaniem chyba
najfajniejsza i najciekawsza postać "Die Another Day"
(aczkolwiek o wątku ping-pongowym chcę zapomnieć jak najszybciej).
Toby Stephens (Graves) również wypada całkiem w porządku, ale
jego kreacja nie jest w stanie uratować całego filmu. Oprócz
wymienionych na ekranie pojawiają się jeszcze m.in: Michael Madsen
(Falco), John Cleese (Q), Rick Yune (Zao) Kenneth Tsang (szlachetny
gen. Moon) oraz sama Madonna (Verity). Niestety aktorzy drugoplanowi
nie robią różnicy. Przy okazji tej ostatniej chciałbym poruszyć
wątek piosenki tytułowej, która w swoim czasie stała się
obiektem hejtingu zakrojonego na szeroką skalę. Osobiście ani mi
nie przeszkadza ani mnie nie zachwyca – mam do niej całkowicie
obojętny stosunek. Natomiast bardzo dziwnie poczułem się słysząc
"London Calling", gdyż chociaż bardzo lubię piosenkę
The Clash to jednak wykorzystanie jej w Bondzie w tak ordynarnie
nieskomplikowanym celu wydaje mi się co najmniej nie na miejscu.
Ostatnią rzeczą, która mnie ogromnie drażni w "Die Another
Day" są strasznie czerstwe dialogi – naprawdę niewielu
bohaterów ma coś ciekawego do powiedzenia. Warto przy okazji
zauważyć, że prawie każdy Koreańczyk z komunistycznej utopii
włada angielskim na poziomie absolwentów Eton College.
http://movies.yahoo.com/ |
W porównaniu do tego co
było wcześniej spadek formy w "Die Another Day" jest
niewyobrażalnie ogromny. Strach pomyśleć co by się mogło stać
w następnej części, gdyby ktoś postanowił utrzymać
dotychczasową konwencję. Na szczęście nie muszę się tym więcej
martwić, ciesząc się ze świetnego "Casino Royale". Z
drugiej strony nie podlega najmniejszej wątpliwości, że dwudziesty
Bond jest pozycją dla wszystkich fanów serii – chociaż głównie
jako przestroga, co może się wydarzyć wskutek żenującego
scenariusza i kompletnego braku rozsądku. Potwierdza również
tezę, że Lee Tamahori kręci wyłącznie chujowe filmy (vide
"xXx 2"). Obejrzyjcie i nigdy nie zapomnijcie o tej lekcji
totalnej chujozy.
http://movies.yahoo.com/ |
Ocena: 4/10
(głównie za Mirandę i częściowo za Gravesa).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz