Niezaprzeczalnie "Miami Vice"
zalicza się do grona pierwszych seriali, które miałem przyjemność oglądać w
moim życiu. Obok płonących szybów w Kuwejcie oraz Żółwi Ninja znakomite intro
produkcji Michaela Manna jest moim najwcześniejszym wspomnieniem związanym z
telewizją. Co więcej, jako jeden z niewielu, przetrwał próbę czasu i w dalszym
ciągu mogę śledzić losy Sonny’ego Crocketta oraz Ricardo Tubbsa z nieukrywaną
przyjemnością. Możliwe nawet, że pewnego dnia pokuszę o napisanie recenzji
wszystkich pięciu sezonów tego znakomitego serialu (w zasadzie jedyne czego
potrzebuję to sporo wolnego czasu na odświeżenie całości). "Policjanci z Miami"
mieli ogromny wpływ nie tylko na świat telewizyjnych produkcji, ale także na
moje życie. Z tejże oto produkcji dowiedziałem się bowiem jak wygląda Miami,
Ferrari Testarossa oraz jak należy godnie wyglądać w białej marynarce. Kiedy
usłyszałem, że po latach Michael Mann postanowił wskrzesić swoich bohaterów
pomyślałem tylko jedno: proszę, nie
spierdol tego! Pierwszy raz pełnometrażowe "Miami Vice" oglądałem kilka lat
temu – nie odczuwałem ani zachwytów ani żenady. Ostatnio jednakże postanowiłem
zrewidować ówczesne wrażenia, ponieważ w książce El Narco autorstwa Ioana Grillo spotkałem się z niezwykle
interesującą opinią na temat produkcji Michaela Manna. Pozwólcie zatem, że
przytoczę wypowiedź agenta DEA pracującego pod przykrywką w okresie premiery
filmu: Było naprawdę źle, chciało się
powiedzieć: Co za skurwysyństwo.
Mieli nas na talerzu, mieliśmy przerąbane. Widać było nasz plan na wylot. A to
dlatego, że inni agenci robili przy tym filmie. Dlatego jest taki prawdziwy.
Niemal stuprocentowo (Ioan Grillo, El
Narco, Wydawnictwo REMI, Warszawa 2012). Czyż potrzebna jest lepsza
rekomendacja?
źródło: http://www.impawards.com |
"Miami Vice" to opowieść o
policjantach ze słonecznego (a czasem huraganowego) Miami, którzy na co dzień zwalczają przestępczość
pracując pod przykrywką. Sonny Crocket (Colin Farrell) oraz Ricardo Tubbs
(Jamie Foxx) to fachmani jakich mało, dlatego też gdy w trakcie nieudanej akcji
tracą informatora oraz kolegów od razu postanawiają znaleźć winnych. Wcielając
się w role przemytników narkotyków policjanci próbują dotrzeć do samego szczytu
potężnego kolumbijskiego kartelu, którym zarządza wszechwładny Montoya (Luis
Tosar). Niestety niełatwo zdobyć zaufanie Kolumbijczyków, a dodatkowo sytuację
komplikuje zdrada szerząca się w szeregach amerykańskich agencji walczących z
narkotykami.
źródło: Universal Pictures |
Szczęśliwie Michael Mann nie
poszedł w ślady Stevena Spielberga i Georga Lucasa, którzy dla hajsu
postanowili bez wazeliny zgwałcić Indianę Jonesa. Crocket i Tubbs wyglądają
naprawdę dobrze, a "Miami Vice" momentami utrzymane jest w znakomitym klimacie
serialowego pierwowzoru. Oglądając film Manna wyraźnie widać, że w budżecie
hajs się musiał zgadzać. Przecież "Policjanci z Miami" nie mogli zostać
nakręceni na biedno! Stąd też sporo bling
blingu – znakomite auta, słynne szybkie łodzie motorowe tnące fale,
najgorętsze kluby, góry koksu oraz piękne kobiety. Oczywiście oprócz znakomicie
ukazanego Miami (w szczególności zwróćcie uwagę na urzekające nocne ujęcia)
wraz z bohaterami zwiedzamy wiele interesujących miejsc – m.in. Port-au-Prince,
Hawanę czy epicką hacjendę położoną w kolumbijskiej dżungli. Pod względem
fabuły jest naprawdę ciekawie i nie ma miejsca na nudę. Akcja trzyma widza w
napięciu i szczęśliwie, w przeciwieństwie do wielu współczesnych produkcji,
uniknięto żenady. Oczywiście hejterzy
mogą przyczepić się do wątku romansowego, ale pamiętajcie jedno: pierwowzorem
filmu był serial z lat 80-tych i gorący romans idealnie wpisuje się w ówczesny
klimat. Na ogromny plus zasłużył także wygląd członków Bractwa Ariańskiego,
których w filmie przewija się kilku – zaiste, znakomite stylówki!
źródło: Universal Pictures |
Niestety nie wszystko wypada tak
idealnie jakby się zdawało na pierwszy rzut oka. Oczywiście Michael Mann po
prostu nie mógł nie wykorzystać jednego z najbardziej sztampowych (przynajmniej
dla mnie) hollywoodzkich motywów. Widzieliście kiedykolwiek kompetentnego,
uczciwego agenta DEA? W niemal każdym filmie funkcjonariusze Drug Enforcement
Administration są albo debilami albo kręcą lewe interesy z kartelami
narkotykowi lub próbują wzbogacić się na handlu anielskim pyłem. Gdzie szukać źródeł tak głęboko zakorzenionej
nienawiści Hollywood do tejże agencji? Serial słynął ze znakomitej ścieżki dźwiękowej
– aby wczuć się odpowiedni nastrój pisząc recenzję słucham OST z pierwszych
trzech sezonów. Niestety pod tym względem film wyraźnie odstaje od pierwowzoru.
Co prawda nie uświadczyłem większego przypału, ale muzyka naprawdę nie wyróżnia
się w żaden szczególny sposób – Jan Hammer, Chaka Khan, Tina Turner, Glenn Frey
(znakomita piosenka "You Belong To The City") czy Phil Collins pozostają jednak
bezkonkurencyjni.
źródło: Universal Pictures |
Aktorstwo w przypadku "Miami
Vice" to bardzo ważna kwestia. Serial opierał się w dużej mierze na znakomitych
rolach Dona Johnsona, Philipa Michaela Thomasa oraz Edwarda Jamesa Olmosa. A jak
wygląda sytuacja w wersji pełnometrażowej? Ogólnie rzecz biorąc mogło (a raczej
powinno!) być znacznie lepiej. Z pewnością na wielkie brawa zasłużył Colin
Farrell, który mierząc się z legendą Dona Johnsona, wypadł co najmniej godnie.
W jego postaci potrafiłem dostrzec szczerą inspirację serialowym pierwowzorem
oraz znakomite wczucie się w klimat produkcji – duże propsy za świetną rolę. Również partnerującej Farrellowi Li Gong
(Isabella) udało się stworzyć interesującą, niejednoznaczną bohaterkę bez
taniego sentymentalizmu, która potrafi przyciągnąć uwagę widza. W zasadzie
tylko tyle mogę napisać w kwestii wyróżnień pozytywnych. Niestety pomimo
wysokiego stopnia pazerności na hajs Jamie
Foxx (po zdobyciu Oscara za "Raya" kategorycznie zażądał podwyżki w efekcie
czego obcięto gażę Farrella) niezbyt postarał się, aby jego Ricardo Tubbs
wyróżnił się czymkolwiek. Bardzo płaska rola, o której można zapomnieć zaraz po
zakończeniu filmu. Równie wielkie rozczarowanie to Barry Shabaka Henley
wcielający się w legendarnego Castillo. Jego roli nie ma sensu nawet zestawiać
z wybitną kreacją Olmosa – po prostu zbyt niski poziom. Wśród czarnych
charakterów na pewno pochwalić należy Johna Ortiza (Jose Yero) oraz Luisa
Tosara (Montoya) – obaj wykreowali ciekawe postacie. Niestety nie można tego
napisać o Ciaránie Hindsie – mogę jedynie wspomnieć, że pojawia się w filmie.
źródło: Universal Pictures |
Pełnometrażowe "Miami Vice" z
pewnością nie przynosi hańby serialowemu pierwowzorowi. Momentami jawnie
epatuje doskonałym klimatem, który wypełniał perypetie Crocketta i Tubbsa w
połowie lat 80-tych. Niestety nie uniknięto kilku pomyłek (wkurwiający i chciwy
Jamie Foxx raził mnie najbardziej), przez co nie mogłem w pełni cieszyć się z
tego swoistego powrotu do przeszłości. Film Michaela Manna w dalszym ciągu
pozostaje jednak solidną, sprawnie zrealizowaną produkcją, którą jestem gotów
polecić nie tylko fanom genialnego serialu rodem z upalnego Miami.
źródło: Universal Pictures |
Ocena: 7/10 (może trochę sentymentalnie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz