sobota, 24 stycznia 2015

"Miami Vice" (2006)



Niezaprzeczalnie "Miami Vice" zalicza się do grona pierwszych seriali, które miałem przyjemność oglądać w moim życiu. Obok płonących szybów w Kuwejcie oraz Żółwi Ninja znakomite intro produkcji Michaela Manna jest moim najwcześniejszym wspomnieniem związanym z telewizją. Co więcej, jako jeden z niewielu, przetrwał próbę czasu i w dalszym ciągu mogę śledzić losy Sonny’ego Crocketta oraz Ricardo Tubbsa z nieukrywaną przyjemnością. Możliwe nawet, że pewnego dnia pokuszę o napisanie recenzji wszystkich pięciu sezonów tego znakomitego serialu (w zasadzie jedyne czego potrzebuję to sporo wolnego czasu na odświeżenie całości). "Policjanci z Miami" mieli ogromny wpływ nie tylko na świat telewizyjnych produkcji, ale także na moje życie. Z tejże oto produkcji dowiedziałem się bowiem jak wygląda Miami, Ferrari Testarossa oraz jak należy godnie wyglądać w białej marynarce. Kiedy usłyszałem, że po latach Michael Mann postanowił wskrzesić swoich bohaterów pomyślałem tylko jedno: proszę, nie spierdol tego! Pierwszy raz pełnometrażowe "Miami Vice" oglądałem kilka lat temu – nie odczuwałem ani zachwytów ani żenady. Ostatnio jednakże postanowiłem zrewidować ówczesne wrażenia, ponieważ w książce El Narco autorstwa Ioana Grillo spotkałem się z niezwykle interesującą opinią na temat produkcji Michaela Manna. Pozwólcie zatem, że przytoczę wypowiedź agenta DEA pracującego pod przykrywką w okresie premiery filmu: Było naprawdę źle, chciało się powiedzieć: Co za skurwysyństwo. Mieli nas na talerzu, mieliśmy przerąbane. Widać było nasz plan na wylot. A to dlatego, że inni agenci robili przy tym filmie. Dlatego jest taki prawdziwy. Niemal stuprocentowo (Ioan Grillo, El Narco, Wydawnictwo REMI, Warszawa 2012). Czyż potrzebna jest lepsza rekomendacja?
źródło: http://www.impawards.com
"Miami Vice" to opowieść o policjantach ze słonecznego (a czasem huraganowego) Miami, którzy na co dzień zwalczają przestępczość pracując pod przykrywką. Sonny Crocket (Colin Farrell) oraz Ricardo Tubbs (Jamie Foxx) to fachmani jakich mało, dlatego też gdy w trakcie nieudanej akcji tracą informatora oraz kolegów od razu postanawiają znaleźć winnych. Wcielając się w role przemytników narkotyków policjanci próbują dotrzeć do samego szczytu potężnego kolumbijskiego kartelu, którym zarządza wszechwładny Montoya (Luis Tosar). Niestety niełatwo zdobyć zaufanie Kolumbijczyków, a dodatkowo sytuację komplikuje zdrada szerząca się w szeregach amerykańskich agencji walczących z narkotykami.
źródło: Universal Pictures
Szczęśliwie Michael Mann nie poszedł w ślady Stevena Spielberga i Georga Lucasa, którzy dla hajsu postanowili bez wazeliny zgwałcić Indianę Jonesa. Crocket i Tubbs wyglądają naprawdę dobrze, a "Miami Vice" momentami utrzymane jest w znakomitym klimacie serialowego pierwowzoru. Oglądając film Manna wyraźnie widać, że w budżecie hajs się musiał zgadzać. Przecież "Policjanci z Miami" nie mogli zostać nakręceni na biedno! Stąd też sporo bling blingu – znakomite auta, słynne szybkie łodzie motorowe tnące fale, najgorętsze kluby, góry koksu oraz piękne kobiety. Oczywiście oprócz znakomicie ukazanego Miami (w szczególności zwróćcie uwagę na urzekające nocne ujęcia) wraz z bohaterami zwiedzamy wiele interesujących miejsc – m.in. Port-au-Prince, Hawanę czy epicką hacjendę położoną w kolumbijskiej dżungli. Pod względem fabuły jest naprawdę ciekawie i nie ma miejsca na nudę. Akcja trzyma widza w napięciu i szczęśliwie, w przeciwieństwie do wielu współczesnych produkcji, uniknięto żenady. Oczywiście hejterzy mogą przyczepić się do wątku romansowego, ale pamiętajcie jedno: pierwowzorem filmu był serial z lat 80-tych i gorący romans idealnie wpisuje się w ówczesny klimat. Na ogromny plus zasłużył także wygląd członków Bractwa Ariańskiego, których w filmie przewija się kilku – zaiste, znakomite stylówki!
źródło: Universal Pictures
Niestety nie wszystko wypada tak idealnie jakby się zdawało na pierwszy rzut oka. Oczywiście Michael Mann po prostu nie mógł nie wykorzystać jednego z najbardziej sztampowych (przynajmniej dla mnie) hollywoodzkich motywów. Widzieliście kiedykolwiek kompetentnego, uczciwego agenta DEA? W niemal każdym filmie funkcjonariusze Drug Enforcement Administration są albo debilami albo kręcą lewe interesy z kartelami narkotykowi lub próbują wzbogacić się na handlu anielskim pyłem. Gdzie szukać źródeł tak głęboko zakorzenionej nienawiści Hollywood do tejże agencji? Serial słynął ze znakomitej ścieżki dźwiękowej – aby wczuć się odpowiedni nastrój pisząc recenzję słucham OST z pierwszych trzech sezonów. Niestety pod tym względem film wyraźnie odstaje od pierwowzoru. Co prawda nie uświadczyłem większego przypału, ale muzyka naprawdę nie wyróżnia się w żaden szczególny sposób – Jan Hammer, Chaka Khan, Tina Turner, Glenn Frey (znakomita piosenka "You Belong To The City") czy Phil Collins pozostają jednak bezkonkurencyjni.
źródło: Universal Pictures
Aktorstwo w przypadku "Miami Vice" to bardzo ważna kwestia. Serial opierał się w dużej mierze na znakomitych rolach Dona Johnsona, Philipa Michaela Thomasa oraz Edwarda Jamesa Olmosa. A jak wygląda sytuacja w wersji pełnometrażowej? Ogólnie rzecz biorąc mogło (a raczej powinno!) być znacznie lepiej. Z pewnością na wielkie brawa zasłużył Colin Farrell, który mierząc się z legendą Dona Johnsona, wypadł co najmniej godnie. W jego postaci potrafiłem dostrzec szczerą inspirację serialowym pierwowzorem oraz znakomite wczucie się w klimat produkcji – duże propsy za świetną rolę. Również partnerującej Farrellowi Li Gong (Isabella) udało się stworzyć interesującą, niejednoznaczną bohaterkę bez taniego sentymentalizmu, która potrafi przyciągnąć uwagę widza. W zasadzie tylko tyle mogę napisać w kwestii wyróżnień pozytywnych. Niestety pomimo wysokiego stopnia pazerności na hajs Jamie Foxx (po zdobyciu Oscara za "Raya" kategorycznie zażądał podwyżki w efekcie czego obcięto gażę Farrella) niezbyt postarał się, aby jego Ricardo Tubbs wyróżnił się czymkolwiek. Bardzo płaska rola, o której można zapomnieć zaraz po zakończeniu filmu. Równie wielkie rozczarowanie to Barry Shabaka Henley wcielający się w legendarnego Castillo. Jego roli nie ma sensu nawet zestawiać z wybitną kreacją Olmosa – po prostu zbyt niski poziom. Wśród czarnych charakterów na pewno pochwalić należy Johna Ortiza (Jose Yero) oraz Luisa Tosara (Montoya) – obaj wykreowali ciekawe postacie. Niestety nie można tego napisać o Ciaránie Hindsie – mogę jedynie wspomnieć, że pojawia się w filmie.
źródło: Universal Pictures
Pełnometrażowe "Miami Vice" z pewnością nie przynosi hańby serialowemu pierwowzorowi. Momentami jawnie epatuje doskonałym klimatem, który wypełniał perypetie Crocketta i Tubbsa w połowie lat 80-tych. Niestety nie uniknięto kilku pomyłek (wkurwiający i chciwy Jamie Foxx raził mnie najbardziej), przez co nie mogłem w pełni cieszyć się z tego swoistego powrotu do przeszłości. Film Michaela Manna w dalszym ciągu pozostaje jednak solidną, sprawnie zrealizowaną produkcją, którą jestem gotów polecić nie tylko fanom genialnego serialu rodem z upalnego Miami.
źródło: Universal Pictures
Ocena: 7/10 (może trochę sentymentalnie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz