niedziela, 29 czerwca 2014

"Live Free or Die Hard"



Doskonale pamiętam moment, gdy wchodząc do jednej z kieleckich galerii handlowych, zobaczyłem plakat "Szklanej Pułapki 4.0". Od razu pomyślałem: What the fuck is this shit? Im dłużej wpatrywałem się w łysinę Bruce’a Willisa, tym więcej nasuwało się pytań. Dlaczego Hollywood, stworzywszy tak znakomitą trylogię kina akcji, nie mogło pozostawić Johna McClane’a w wieczystym spoczynku? A jeśli już reaktywacja była nieunikniona to czemu dopiero po ponad dekadzie od ostatniej części zapadła decyzja o wznowieniu serii? Jakim cudem reżyserem tegoż projektu został Len Wiseman, który ówcześnie miał za sobą jedynie dwie odsłony "Underworld"? Oczywiście zawsze musimy pamiętać, że współczesnym światem rządzi złota zasada Murphy’ego: zasady ustala ten, kto ma złoto. A ponadto hajs się musi zgadzać. Zawsze i bezwarunkowo. Zanim przejdę do opisu fabuły to wreszcie propsy dla tłumaczy. Doskonale wiadomo jak traumatyczną serią dla rodzimych translatorów jest "Die Hard", ale w tym przypadku tytuł "Szklana Pułapka 4.0" przynajmniej częściowo nawiązuje do ekranowych wydarzeń. Abstrahując oczywiście od faktu, że nijak się ma do angielskiego, znakomitego oryginału "Live Free or Die Hard".
źródło: http://www.impawards.com
Cóż zatem przynosi pierwsze "Die Hard" w XXI wieku? Pozbawiony owłosienia i umęczony straszliwie życiem John McClane (Bruce Willis) wolne chwile wypełnia totalitarną inwigilacją własnej córki. Po kolejnej trudnej rodzicielskiej interwencji heros nowojorskiej policji dostaje zadanie o poziomie trudności godnym rookies. Otóż John ma zgarnąć młodocianego hakera Matta Farrella (Justin Long) i dostarczyć go żywego do wskazanej siedziby FBI. Proste jak ścieżka kolumbijskiego koksu. Niemniej sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy okazuje się, że na życie komputerowca czyhają profesjonalni asasyni, a ponadto ojczyzna Wuja Sama pogrąża się w chaosie po cyberterrorystycznym ataku.
© 20th Century Fox
Nie płakałem, gdy George Lucas postanowił zniszczyć legendę "Star Wars" i nakręcił nową trylogię z Jar Jar Binksem. Nie uroniłem również ani jednej łzy, kiedy Lucas do spóły ze Spielbergiem dokonali brutalnego gwałtu na postaci Indiany Jonesa. O wiele bardziej zabolało mnie to, co Len Wiseman i jego wesoła ekipa zrobiła z legendą Johna McClane’a. Tego nie da się po prostu opisać w żadnym ludzkim ani elfim języku, zatem pozostaje jedynie wypełniona nienawiścią Czarna Mowa. "Live Free or Die Hard" wpisuje się totalnie w nurt gównianego, złagodzonego kina akcji, które nastało po bezkompromisowych latach 80-tych. Mało krwi, jeszcze mniej brutalnej przemocy, prawie zero bluzgania, nikt nie pali, a ekran wypełniają cipowaci pseudoherosi, których Mike Danton razem rozjebałby jednym skillem. I właśnie do takiego gówna, opakowanego w atrakcyjne pudełko efektów specjalnych, włożono Johna McClane’a, jednocześnie pozbawiając go wszelkich atrybutów z poprzednich części. W czwartej części McClane stał się prawdziwym über-herosem z niezwykle wysokim restoration. Wystarczy wspomnieć scenę, w której John z powodu ciężkich obrażeń ledwie człapie, by po dosłownie chwili biec sprintem jak naćpany Ben Johnson. Generalnie cała cyfrowa otoczka pasuje do analogowego "Die Hard" jak płyta winylowa do odtwarzacza Blu-ray.
© 20th Century Fox
Scenariusz autorstwa Marka Bombacka jest tyleż efektowny, co absurdalny oraz słaby. Może nie czepiałbym się, gdyby chodziło o jakiś inny film, ale mamy przecież do czynienia z czwartym "Die Hard"! Idiotyzmów jest cała masa, nie starczyłoby miejsca, aby wymienić wszystkie, więc skupimy się jedynie na najbardziej przytłaczających. Z niewiadomych przyczyn cyber villain Gabriel (Timothy Olyphant) przemawia do swoich współpracowników w języku angielskim, natomiast oni odpowiadają szefowi po francusku – nie za bardzo potrafię to zrozumieć. Dobrze wiedzieć, że do jednego z najważniejszych centrów zarządzania energetycznego można wjechać samochodem (chodzi mi o kluczowy pokój, w którym umieszczoną całą aparaturę sterującą). Aczkolwiek to jeszcze nie było szczytowe osiągnięcie naszego herosa. Wyobraźcie sobie, że John zabił człowieka wodą z hydrantu, zniszczył helikopter za pomocą auta (wyraźny follow up do "Rambo III"), a na dodatek dosłownie wskoczył na myśliwiec F-35. Ostatni motyw to już totalna żenada, której nie da się oglądać. Dodatkowo pojawia się straszliwie męczący wątek rodzicielski, który szczęśliwie zdominuje dopiero kolejną część przygód McClane’a. Ogólnie rzecz biorąc scenariusz nie jest godzien tak wspaniałej serii, jaką jest "Die Hard".
© 20th Century Fox
Aktorstwo. Jak wspominałem wyżej Bruce Willis gra umęczonego życiem Johna McClane’a, postać w rodzaju Johna Rambo z "Rambo IV". Jeden z ulubionych herosów mojego dzieciństwa stracił tym samym cały urok, a Yippi-kay-ay, motherfucker nie bawi już tak jak kiedyś. Ponadto do towarzystwa dostał najgorszego kompaniona wszech czasów – kompletnie zjebanego nerda astmatyka. Justin Long wypada tragicznie stereotypowo, a między pozytywnymi postaciami nie ma żadnej chemii. Villain w wykonaniu Timothy’ego Olyphanta charakteryzuje się ujemną charyzmą i stawianie go w jednym szeregu z czarnymi charakterami z poprzednich części stanowi dla tych ostatnich ogromną ujmę. Na drugim planie również nie dzieje się nic ciekawego, bo ani typowy federalny Bowman (Cliff Curtis) ani do szpiku kości zła Mai (Maggie Q) nie wzbudzili u mnie większego zainteresowania. Z ciekawostek warto odnotować natomiast pojawienie się na ekranie Kevina Smitha w roli hakera Warlocka.
© 20th Century Fox
Jednakże żeby uniknąć zarzutów o stronniczość i stopniowe pogrążanie się w odmętach hejtingu postanowiłem wypunktować jasne strony "Live Free or Die Hard". Co prawda wskazanie zalet filmu Wisemana zajęło mi kilka dni wypełnionych głębokimi refleksjami nad sensem tegoż przedsięwzięcia, ale ostatecznie chyba było warto. Poniżej zatem przedstawiam subiektywne plusy czwartej części "Die Hard":
  • fajnie, że twórcy po raz kolejny pobawili się tytułem filmu, a nie bezmyślnie dodali kolejną cyferkę,
  • "Live Free or Die Hard" w końcu się kończy,
  • film Wisemana mógł trwać o wiele dłużej niż 128 minut,
  • nakręcono wiele gorszych produkcji,
  • "A Good Day to Die Hard" jest jeszcze gorsze.
Gdyby pułkownik Walter E. Kurtz obejrzał "Live Free or Die Hard" zapewne umarłby z rozpaczy, a przed śmiercią wyszeptałby: Gunwo. Gunwo
John, pls!
© 20th Century Fox
Ocena: 3/10.

Recenzje pozostałych części "Die Hard":

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz