Doskonale pamiętam moment, gdy
wchodząc do jednej z kieleckich galerii handlowych, zobaczyłem plakat "Szklanej Pułapki 4.0". Od razu pomyślałem: What
the fuck is this shit? Im dłużej wpatrywałem się w łysinę Bruce’a Willisa,
tym więcej nasuwało się pytań. Dlaczego Hollywood, stworzywszy tak znakomitą
trylogię kina akcji, nie mogło pozostawić Johna McClane’a w wieczystym
spoczynku? A jeśli już reaktywacja była nieunikniona to czemu dopiero po ponad
dekadzie od ostatniej części zapadła decyzja o wznowieniu serii? Jakim cudem
reżyserem tegoż projektu został Len Wiseman, który ówcześnie miał za sobą
jedynie dwie odsłony "Underworld"? Oczywiście zawsze musimy pamiętać, że
współczesnym światem rządzi złota zasada Murphy’ego: zasady ustala ten, kto ma złoto. A ponadto hajs się musi zgadzać. Zawsze i bezwarunkowo. Zanim przejdę do
opisu fabuły to wreszcie propsy dla
tłumaczy. Doskonale wiadomo jak traumatyczną serią dla rodzimych translatorów
jest "Die Hard", ale w tym przypadku tytuł "Szklana Pułapka 4.0" przynajmniej
częściowo nawiązuje do ekranowych wydarzeń. Abstrahując oczywiście od faktu, że
nijak się ma do angielskiego, znakomitego oryginału "Live Free or Die Hard".
źródło: http://www.impawards.com |
Cóż zatem przynosi pierwsze "Die
Hard" w XXI wieku? Pozbawiony owłosienia i umęczony straszliwie życiem John
McClane (Bruce Willis) wolne chwile wypełnia totalitarną inwigilacją własnej
córki. Po kolejnej trudnej rodzicielskiej interwencji heros nowojorskiej
policji dostaje zadanie o poziomie trudności godnym rookies. Otóż John ma zgarnąć młodocianego hakera Matta Farrella
(Justin Long) i dostarczyć go żywego do wskazanej siedziby FBI. Proste jak
ścieżka kolumbijskiego koksu. Niemniej sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy
okazuje się, że na życie komputerowca czyhają profesjonalni asasyni, a ponadto
ojczyzna Wuja Sama pogrąża się w chaosie po cyberterrorystycznym ataku.
© 20th Century Fox |
Nie płakałem, gdy George Lucas
postanowił zniszczyć legendę "Star Wars" i nakręcił nową trylogię z Jar Jar
Binksem. Nie uroniłem również ani jednej łzy, kiedy Lucas do spóły ze
Spielbergiem dokonali brutalnego gwałtu na postaci Indiany Jonesa. O wiele
bardziej zabolało mnie to, co Len Wiseman i jego wesoła ekipa zrobiła z legendą
Johna McClane’a. Tego nie da się po prostu opisać w żadnym ludzkim ani elfim
języku, zatem pozostaje jedynie wypełniona nienawiścią Czarna Mowa. "Live Free or Die Hard" wpisuje się totalnie w nurt
gównianego, złagodzonego kina akcji, które nastało po bezkompromisowych latach
80-tych. Mało krwi, jeszcze mniej brutalnej przemocy, prawie zero bluzgania, nikt
nie pali, a ekran wypełniają cipowaci pseudoherosi, których Mike Danton razem rozjebałby
jednym skillem. I właśnie do takiego gówna, opakowanego w atrakcyjne pudełko
efektów specjalnych, włożono Johna McClane’a, jednocześnie pozbawiając go
wszelkich atrybutów z poprzednich części. W czwartej części McClane stał się
prawdziwym über-herosem z niezwykle
wysokim restoration. Wystarczy
wspomnieć scenę, w której John z powodu ciężkich obrażeń ledwie człapie, by po
dosłownie chwili biec sprintem jak naćpany Ben Johnson. Generalnie cała cyfrowa
otoczka pasuje do analogowego "Die Hard" jak płyta winylowa do odtwarzacza
Blu-ray.
© 20th Century Fox |
Scenariusz autorstwa Marka
Bombacka jest tyleż efektowny, co absurdalny oraz słaby. Może nie czepiałbym
się, gdyby chodziło o jakiś inny film, ale mamy przecież do czynienia z
czwartym "Die Hard"! Idiotyzmów jest cała masa, nie starczyłoby miejsca, aby
wymienić wszystkie, więc skupimy się jedynie na najbardziej przytłaczających. Z
niewiadomych przyczyn cyber villain
Gabriel (Timothy Olyphant) przemawia do swoich współpracowników w języku
angielskim, natomiast oni odpowiadają szefowi po francusku – nie za bardzo
potrafię to zrozumieć. Dobrze wiedzieć, że do jednego z najważniejszych centrów
zarządzania energetycznego można wjechać samochodem (chodzi mi o kluczowy pokój,
w którym umieszczoną całą aparaturę sterującą). Aczkolwiek to jeszcze nie było
szczytowe osiągnięcie naszego herosa. Wyobraźcie sobie, że John zabił człowieka
wodą z hydrantu, zniszczył helikopter za pomocą auta (wyraźny follow up do "Rambo III"), a na dodatek dosłownie wskoczył na myśliwiec F-35. Ostatni motyw
to już totalna żenada, której nie da się oglądać. Dodatkowo pojawia się
straszliwie męczący wątek rodzicielski, który szczęśliwie zdominuje dopiero
kolejną część przygód McClane’a. Ogólnie rzecz biorąc scenariusz nie jest
godzien tak wspaniałej serii, jaką jest "Die Hard".
© 20th Century Fox |
Aktorstwo. Jak wspominałem wyżej
Bruce Willis gra umęczonego życiem Johna McClane’a, postać w rodzaju Johna
Rambo z "Rambo IV". Jeden z ulubionych herosów mojego dzieciństwa stracił tym
samym cały urok, a Yippi-kay-ay,
motherfucker nie bawi już tak jak kiedyś. Ponadto do towarzystwa dostał
najgorszego kompaniona wszech czasów – kompletnie zjebanego nerda astmatyka.
Justin Long wypada tragicznie stereotypowo, a między pozytywnymi postaciami nie
ma żadnej chemii. Villain w wykonaniu
Timothy’ego Olyphanta charakteryzuje się ujemną charyzmą i stawianie go w
jednym szeregu z czarnymi charakterami z poprzednich części stanowi dla tych
ostatnich ogromną ujmę. Na drugim planie również nie dzieje się nic ciekawego,
bo ani typowy federalny Bowman (Cliff Curtis) ani do szpiku kości zła Mai
(Maggie Q) nie wzbudzili u mnie większego zainteresowania. Z ciekawostek warto
odnotować natomiast pojawienie się na ekranie Kevina Smitha w roli hakera
Warlocka.
© 20th Century Fox |
Jednakże żeby uniknąć zarzutów o
stronniczość i stopniowe pogrążanie się w odmętach hejtingu postanowiłem wypunktować jasne strony "Live Free or Die
Hard". Co prawda wskazanie zalet filmu Wisemana zajęło mi kilka dni
wypełnionych głębokimi refleksjami nad sensem tegoż przedsięwzięcia, ale
ostatecznie chyba było warto. Poniżej zatem przedstawiam subiektywne plusy
czwartej części "Die Hard":
- fajnie, że twórcy po raz kolejny pobawili się tytułem filmu, a nie bezmyślnie dodali kolejną cyferkę,
- "Live Free or Die Hard" w końcu się kończy,
- film Wisemana mógł trwać o wiele dłużej niż 128 minut,
- nakręcono wiele gorszych produkcji,
- "A Good Day to Die Hard" jest jeszcze gorsze.
Gdyby pułkownik Walter E. Kurtz
obejrzał "Live Free or Die Hard" zapewne umarłby z rozpaczy, a przed śmiercią
wyszeptałby: Gunwo. Gunwo
John, pls! © 20th Century Fox |
Ocena: 3/10.
Recenzje pozostałych części "Die
Hard":
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz