Westerny raczej rzadko goszczą na
moim blogu (no chyba, że akurat Quentin Tarantino nakręci jakiś), ale czasem
warto przełamać utarte konwenanse i obejrzeć coś innego niż zwykle. Zważywszy
tym bardziej, iż w kategorii science fiction nie udało mi się ostatnio znaleźć
niczego interesującego. Dlaczego zatem akurat "Bone Tomahawk" w reżyserii S.
Craiga Zahlera? Po pierwsze jest to raczej nietypowe połączenie kina
kowbojskiego oraz horroru, więc byłem ciekaw, jak się to sprawdzi, pamiętając o
totalnej klęsce niezwykłego, innego combo, czyli "Cowboys & Aliens". Po
drugie z pewnością spore wrażenie może zrobić obsada: Patrick Wilson
("Watchmen", "Jack Strong"), Matthew Fox (znienawidzony Jack Shephard z "Lost"),
Richard Jenkins oraz prawdziwa wisienka na torcie, czyli Kurt Russell, jeden z
bohaterów mojego dzieciństwa. Do dziś pamiętam jak wielkie wrażenie zrobił na
mnie wcielając się w pułkownika O’Neilla w "Gwiezdnych Wrotach" czy epicką rolą
Snake’a Plisskena z "Ucieczki z Nowego Jorku"!
źródło: http://www.impawards.com |
W małym, amerykańskim, typowym
dla Dzikiego Zachodu, miasteczku cierpiący z powodu urazu nogi Arthur (Patrick
Wilson) pogrąża się we frustracji, ponieważ paskudna kontuzja nie pozwoliła mu
wziąć udziału w dorocznym spędzie bydła. Jednakże w ramach nagrody pocieszenia
nasz bohater może spędzać czas z uroczą małżonką, Samanthą (Lili Simmons).
Ponieważ praktycznie wszyscy sprawni mężczyźni najęli się do pracy jako
kowboje, Bright Hope świeci pustkami i pogrąża się w totalnym marazmie. Dlatego też
nagłe pojawienie się podejrzanego włóczęgi urasta do rangi ważnego wydarzenia. Na
skutek różnicy zdań lokalny szeryf Hunt (Kurt Russell) rani przybysza, a
następnie zamyka go w areszcie. Będąc jednakże humanitarnym człowiekiem
postanawia zapewnić rannemu opiekę medyczną. Jednak ponieważ miejscowy doktor akurat
zajrzał głęboko do butelki, do opatrzenia włóczęgi zostaje wezwana Samantha. Wkrótce
okazuje się, że żona Arthura, zastępca szeryfa Nick (Evan Jonigkeit) oraz
aresztant znikają z więziennej celi, a jedyną poszlaką jest rozpruty stajenny
oraz dziwaczna, indiańska strzała.
źródło: http://www.fandango.com |
"Bone Tomahawk" to debiut
reżyserski S. Craiga Zahlera i nie da się ukryć, że pozostawia naprawdę wiele
do życzenia. Jakoś niezwykle trudno przychodziło mi dopatrzenie się
jakichkolwiek zaczątków własnego, oryginalnego stylu. Akcja filmu posuwa się do
przodu w wyjątkowo powolnym tempie – w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać
czy ekspedycja ratunkowa kiedykolwiek dotrze do miejsca przeznaczenia i czy
porwani nie będą musieli poczekać na ratunek do drugiej części produkcji. A
czymże wypełniają czas nasi bohaterowie wlokąc się do tajemniczej doliny
opanowanej przez brutalnych, pierwotnych Indian? Oczywiście rozmowami o niczym
w stylu, którego niekwestionowanym mistrzem jest Quentin Tarantino. W przypadku "Bone Tomahawk" zdecydowanie zabrakło polotu oraz humoru. Dialogi o czytaniu w
wannie oraz pchlim cyrku, których głównym dystrybutorem był rezerwowy
zastępca szeryfa Chicory (Richard Jenkins), wywoływały u mnie raczej uśmiech
politowania niż dostarczały rzetelnej rozrywki. Również dosyć brutalne i
makabryczne zgony oraz okaleczenia nie wydają się niczym nowym (aczkolwiek
zawsze warto je docenić, bo nie wszyscy mają jaja ze stali by pokazać je na
ekranie). Tak naprawdę mój głównym zarzut pod adresem 'Bone Tomahawk" to
poświęcenie zbyt mało czasu na finałowy rozpierdol, który nabiera raczej
kameralnego charakteru. Z drugiej strony rozumiem, że twórcy mieli poważne
ograniczenia finansowe i możliwe, że nic bardziej epickiego nie dało się z tego
wycisnąć.
źródło: http://www.fandango.com |
Ale, jak to mawiał legendarny
Wee-bey z „The Wire”: każdy jakoś zaczyna.
Na pewno reżyserowi i zarazem scenarzyście w jednej osobie należą się propsy za dosyć odważne połączenie kina
kowbojskiego z horrorem. Ponadto wielki szacunek za pracę przy tak okrojonych
możliwościach finansowych. Jak na dzisiejsze standardy "Bone Tomahawk" miał
absurdalnie niski budżet. Nakręcenie filmu kostiumowego z całkiem niezłą obsadą
za 1.8 miliona USD powinno robić naprawdę spore wrażenie. Zważywszy, że Nicolas
Cage zgarnął 3 miliony dolarów za udział w pokracznie wyglądającym i do tego
współcześnie rozgrywającym się "Left Behind". Sceny akcji i efekty specjalne
(prawdziwe, a nie a CGI!) nie wyglądają może specjalnie epicko, ale
uwzględniając budżet, myślę, że twórcy wycisnęli z niego wszystko co tylko możliwe
i to do ostatniego centa. Kolejna niezaprzeczalna (i w zasadzie chyba
największa) zaleta "Bone Tomahawk" to bardzo dobre aktorstwo, ale na ten temat
tradycyjnie poświęcę osobny akapit.
źródło: http://www.fandango.com |
Kurt Russell, wcielający się w
szeryfa Hunta, musiał widocznie polubić westernową konwencję. Jego rola jest
więcej niż w porządku – to taka zdecydowanie bardziej uprzejma i szarmancka
wersja Johna Rutha z "The Hateful Eight". Ponieważ, jak już wspominałem we
wstępie, bardzo lubię tego aktora, każda scena z jego udziałem napawała mnie
szczerą radością. Wielkie propsy dla
Richarda Jenkinsa za niezwykle irytującą, acz jednocześnie momentami ujmującą,
postać Chicory’ego. Wydaje mi się, że stworzenie tego rodzaju kreacji bez
podania w przesadę i zbytniego szarżowania jest niezwykle trudne, ale w tym
przypadku udało się znakomicie! Na równie duży szacunek zasłużył Matthew Fox –
byłem wprost przekonany, że skończył się po "Lost", a tu taka niespodzianka!
Brooder, lokalny kozak i dupcyngier,
w jego wykonaniu wypadł tak inaczej niż przeciętny Jack Shephard, że początkowo nawet nie
rozpoznałem tego aktora. Na tle wymienionej wyżej trójki naprawdę słabo wypada
jedynie de facto odtwórca głównego
bohatera, czyli Patrick Wilson. Arthur to raczej postać zagrana w typowy sposób
dla tego rodzaju bohaterów bez specjalnych fajerwerków. Na koniec, w ramach
bezwzględnej walki o równouprawnienie, warto pochwalić Lili Simmons, choć wielu
z łatwością może zarzucić roli Samanthy zbytnią nowoczesność. Jednakże ponieważ z poprawnością polityczną u mnie na
bakier nie mam zamiaru wyliczać zasług kanibalo-indiańskiej obsady dla
światowej kinematografii.
źródło: http://www.fandango.com |
Ponieważ gdzieś w głębi duszy
spodziewałem się, że projekcja "Bone Tomahawk" zakończy się spektakularną
traumą, to końcowy efekt mogę w zasadzie uznać za w miarę zadowalający. Jeżeli
macie ochotę na połączenie westernu z horrorem, w którym przez większość czasu
wysłuchujecie mało interesujących dialogów o niczym to gorąco polecam film S.
Craiga Zahlera. W innym przypadku możecie śmiało odpuścić – Wasze życie nie ulegnie
żadnej zmianie, a ponad dwie godziny wykorzystacie na coś lepszego do zrobienia
(np. leżenie w rynsztoku bez życia).
źródło: http://www.fandango.com |
Ocena: 5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz