poniedziałek, 12 listopada 2012

"To Live and Die in L.A."

Niezwykle rzadko zdarza się sytuacja, w której tytuł filmu kompletnie nic mi nie mówi. Zwykle, nawet jeśli go nie oglądałem to wiem o czym jest. Sytuacja tego rodzaju zachodzi najczęściej w przypadku filmów dopiero kręconych lub tuż przed ich premierą. Jakież zatem było moje zdziwienie, gdy padł tytuł "To Live and Die in L.A." a ja kompletnie nic o nim nie wiedziałem. Na domiar złego film powstał w latach osiemdziesiątych, a więc teoretycznie powinienem go obejrzeć już milijon razy. Szczególnie, że jest to kino sensacyjne, a nie melodramat. Ponadto za reżyserię odpowiadał William Friedkin, mający w dorobku m.in. "Francuskiego łącznika" czy "Egzorcystę".

źródło: http://www.impawards.com/index.html
Troszkę o fabule. Funkcjonariusze Secret Service Jim Hart (Michael Greene) i Richard Chance (William Petersen) udaremniają kolejny zamach w słonecznej Kalifornii. Doświadczony Hart wkrótce odchodzi na emeryturę, ale postanawia zakończyć jeszcze ostatnią sprawę, która jest prawdziwym wrzodem na dupie naszych bohaterów. Geniusz zbrodni Eric Masters (Willem Dafoe) zajmuje się fałszowaniem pieniądza na dużą skalę, przy okazji parając się malarstwem. Jak łatwo przewidzieć Hart ginie w czasie ostatniej misji. Chance postanawia pomścić kolegę i za wszelką cenę zapuszkować Mastersa. Wkrótce dostaje nowego partnera – Vukovicha (John Pankow). Chance czerpie również wartościowe informacje od swojej kochanki Ruth (Darlanne Fluegel), którą czasami szantażuje. Tymczasem Masters przygotowuje nową partię trefnego pieniądza.
źródło: http://www.tvguide.com/
Fabularnie raczej średnio, aczkolwiek popełnianie przestępstw przez stróżów prawa nieczęsto zdarza się w tego rodzaju kinie. Nawet niezła była postać Mastersa, ale raczej dzięki aktorstwu Willema Dafoe, który zagrał zdecydowanie najlepszą rolę w filmie. Niestety dwójka bohaterów jest sztampowa: Chance to twardziel, a Vukovich ma ciągle jakieś wątpliwości i jest straszliwie miałki. W zasadzie nie mogę uwierzyć w jego finałową przemianę – jest strasznie niewiarygodna. Oczywiście mamy również przełożonych krytycznie spoglądających na poczynania naszych bohaterów. Do wątku fabularnego dodam, że w filmie nie ma happy endu, co czyni go niemal wyjątkowym pod tym względem. Fajna była postać prawnika Mastersa Boba Grimesa (Dean Stockwell) oraz wielki murzyn Jeff (Steve James) dający osobistą gwarancję na czarnych assasynów. Na uznanie zasłużył także John Turturro. Reszta ról raczej do zapomnienia.
źródło: http://grolschfilmworks.com/
Jak na Los Angeles to zdjęcia również nietypowe: nie urocze krajobrazy plażowe, Bulwar Zachodzącego Słońca i Hollywood, ale industrialne obszary i ciemne magazyny. Pościgi samochodowe całkiem niezłe. Ogólnie w filmie nie ani szału ani większej żenady. Prawdopodobnie już wkrótce zapomnę wszystko z wyjątkiem postaci Mastersa. Nie wiem w jakim celu film co rusz informuje mnie o dacie i godzinie. Nie ma to żadnego znaczenia dla fabuły, więc kompletnie nie rozumiem skąd ten zabieg. O dodam jeszcze, że spodobała mi się bardzo ścieżka dźwiękowa. Mała ciekawostka: w scenach drukowania pieniędzy przez Mastersa naprawdę powstawały banknoty. Co lepsze fałszywki były na tyle dobre, że część z nich dostała się do obiegu przysparzając problemów władzom federalnym. Interesującym faktem jest także alternatywne zakończenie filmu, nakręcone wskutek nacisków MGM. Ostatecznie reżyserowi udało się jednak przeforsować swoją koncepcję. Czy zatem warto obejrzeć? Moim zdaniem tak, ale wyłącznie dla Willema Dafoe.

Ocena: 6/10 (za Willema Dafoe podnoszę ocenę).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz