niedziela, 8 marca 2015

"Calvary"



St. Patrick’s Day zbliża się wielkimi krokami, więc nie mam wyjścia i muszę kontynuować marcową przygodę z przeglądem filmów o Szmaragdowej Wyspie. Oczywiście oprócz przygotowań kinematograficznych nie omieszkałem również niejednokrotnie oddać hołdu najstarszym irlandzkim tradycjom. Aby nie wyjść zatem na kompletnego beja dodam jedynie, że szkic niniejszej recenzji powstał przy idealnie wypolerowanym barowym blacie w Kabaretowej Cafe (czyli de facto w Rotundzie) i nie wlewałem tam w siebie kufli herbaty. Dzisiaj na warsztacie znalazło się "Calvary" w reżyserii Johna Michaela McDonagha (brata Martina), którego dotychczas najbardziej udaną produkcją był całkiem zabawny "The Guard". Film znalazłem w jakimś zestawieniu produkcji, o których na pewno nie słyszeliście, a powinniście je obejrzeć. Od razu moją uwagę przyciągnął znakomity plakat z Brendanem Gleesonem w sutannie, aczkolwiek kompletnie nie wiedziałem, czego mogę spodziewać się po tej produkcji.
Plakat wybitny!
(źrodło: http://www.impawards.com)
Jak na film o poczciwym księdzu "Calvary" zaczyna się bardzo nietypowo. W trakcie cotygodniowej niedzielnej spowiedzi ojciec James (Brendan Gleeson) dowiaduje się od jednego z wiernych, że jego dni są policzone i niechybnie zakończy żywot za dokładnie tydzień. Z jakiego powodu? – zapewne spytacie. Otóż człowiek grożący śmiercią księdzu był w dzieciństwie molestowany przez przedstawicieli irlandzkiego kleru, ale żywiąc przekonanie, iż zamordowanie złego klechy niczego nie zmieni, za cel swojej zemsty obrał dobrotliwego, acz nie do końca ortodoksyjnego duchownego. Ojciec James, cokolwiek zaskoczony obietnicą rychłej śmierci, postanawia w ciągu tygodnia załatwić wszystkie swoje sprawy, niemniej każdy kolejny dzień przynosi nowe niespodzianki.
źródło: http://www.fandango.com
Chociaż akcję "Calvary" osadzono na głębokiej irlandzkiej prowincji to jednak miasteczko pod względem zgnilizny moralnej może równać się z amerykańską metropolią. Wszechobecne prochy, rozwiązłość, sodomia, psychopatyczni mordercy, rasizm (Rumuni są najgorsi), mizantropia czy alkoholizm kojarzą się raczej z życiem w wielkim mieście. Aby uzupełnić ten krajobraz degeneracji dodam także, że ojciec James ma dorosłą córkę po próbie samobójczej! Gdzież się zatem podziała tradycyjna katolicka Irlandia, ostoja chrześcijaństwa, która przetrwała wieki angielskiej okupacji? Jestem przekonany, że gdyby Éamon de Valera obejrzał film McDonagha to zakrzyknąłby coście skurwysyny uczynili z tą krainą, a potem musiałby się niechybnie powiesić. Pozwalam sobie na taką dygresję, ponieważ ostatnio przeczytałem jego polską, laurkową biografię, na dodatek pisaną z jawnie prawicowego punktu widzenia (Paweł Toboła-Pertkiewicz De Valera. Gigant irlandzkiej polityki i jego epoka). Generalnie nie polecam, jedyny plus to bardzo ładne wydanie – książka przynajmniej będzie się godnie prezentować na półce. Wracając do głównego tematu warto wspomnieć, że w "Calvary" wspomina się bardzo wiele o pedofilii szerzącej się wśród irlandzkiego kleru. Temat bardzo poważny, głośne skandale związane z wykorzystywaniem dzieci przez księży zmieniły oblicze współczesnej Republiki.
źródło: http://www.fandango.com
Z pewnością do największych zalet "Calvary" należy zaliczyć dialogi. Świetne, życiowe, a nawet jeśli momentami trochę przegięte to i tak słucha się ich po prostu znakomicie. Nie jest to może humor, który wywołuje salwy śmiechu, ale klimatem delikatnie przypominający "The Guard". Kolejny, monstrualnej wielkości plus za piękne, irlandzkie krajobrazy. Hrabstwo Sligo prezentuje się na ekranie naprawdę uroczo – nie miałbym żadnych pretensji, gdyby w filmie znalazło się o wiele więcej takich ujęć. Jeśli chodzi natomiast o rozwiązania fabularne to "Calvary" momentami jest dosyć dziwacznie. Genialne motywy (moje ulubione to ksiądz James z pistoletem w barze i motyw z LSD w trakcie więziennych odwiedzin) przeplatają się z dosyć średnimi rozwiązaniami – to jeden z tych filmów, w których zbyt wiele poszlak wskazuje na tożsamość mordercy, a potem okazuje się, że to ktoś kompletnie z dupy. Aby nie spoilować nadmiernie, nadmienię jedynie, że obsadzenie takiego aktora w roli villaina to zabieg mało oczywisty, ale także dosyć kontrowersyjny. Poza tym motywacja do zabicia dobrego księdza wydaje mi się trochę absurdalna – lepiej byłoby odpalić przecież jakiegoś biskupa i zyskać fame!
źródło: http://www.fandango.com
Podobnie jak w "The Guard" Brendan Gleeson wciela się w raczej mało ortodoksyjnego przedstawiciela swojego fachu. Ojciec James to niezwykle tolerancyjny i nie stroniący od alkoholu duchowny. Rzadko potępia wiernych (nawet sodomitów), dlatego cieszy się szacunkiem ludzi ulicy. Gleeson z wielgachnym bandziochem został obsadzony po prostu idealnie. Trudno wyobrazić sobie lepszy wybór. Znakomicie wybrano również córkę księdza Jamesa, Fionę. Nie dość, że Kelly Reilly wspaniale prezentuje się na ekranie (choć nie każdy może lubić taki typ urody), to sprawiła, że Fiona zajęła drugie miejsce w rankingu moich ulubionych postaci z "Calvary". Ogromnie się cieszę, że taka morowa panna wystąpi w drugim sezonie "True Detective". Ponadto na drugim planie mrowie ciekawych lub nietypowych postaci. Znany obecnie najbardziej z "Gry o tron" Aidan Gillen (Frank) zawsze na propsie. Na szacunek zasłużyli także Dylan Moran (Michael), M. Emmet Walsh (Pisarz), Domhnall Gleeson (Freddie), Orla O’Rourke (Veronica) czy choćby David Wilmot za rolę głupawego księdza. Pod względem kreacji drugoplanowych jest naprawdę spoko, a byłoby idealnie, gdyby nie Chris O’Dowd. Chociaż uwielbiam go za "The IT Crowd" to jakoś jego angaż do "Calvary" wydaje mi się kompletną pomyłką.
źródło: http://www.fandango.com
Idealną oceną dla "Calvary" byłoby 6.5/10. Niestety nie jest to możliwe, dlatego też musiałem się zdecydować, w którą stronę pójść. Generalnie piękne irlandzkie krajobrazy hrabstwa Sligo, Brendan Gleeson oraz Kelly Reilly mocno przemawiały za 7/10, ale jakoś (nawet mimo Fiony!) nie mogłem się przekonać by podnieść notę. Dziwne to dla mnie dosyć uczucie, ba nie mogę nawet tego uzasadnić w logiczny sposób. Niemniej dla tych, którym nieobojętna jest Szmaragdowa Wyspa, polecam "Calvary", ponieważ w gruncie rzeczy jest to solidne kino z fajnymi dialogami (szkoda, że fabuła nie została aż tak dopieszczona) oraz dobrą grą aktorską.
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz