W zeszłym roku bardzo chciałem
wybrać się na "Trance" do kina. Niestety, jak to zwykle bywa w moim przypadku,
z powodu koktajlu różnego rodzaju czynników (m.in. lenistwo fizyczne oraz
intelektualne, brak wystarczających środków finansowych, użalanie się nad
marnością ludzkiej egzystencji, wreszcie zbyt częste przebywanie w stanie
upojenia alkoholowego) zamiar nigdy nie wszedł do fazy wykonawczej. Film
Danny’ego Boyle’a zainteresował mnie po pierwsze ze względu na całkiem niezły
plakat, który niezwykle skutecznie przykuł moją uwagę. Drugim powodem były
oczywiście względy fabularne – któż z nas nie lubi przewrotnych historii
kryminalnych z pięknymi kobietami i dziełami sztuki w tle? Po trzecie Danny
Boyle to w końcu twórca wybitnych produkcji, wspomnę choćby "Trainspotting", "Sunshine" czy też "Slumdog Millionaire". Osoba reżysera dawała zatem nadzieję
na co najmniej solidną rozrywkę, ale tematyka filmu dodatkowo znacznie
podbijała stawkę.
Znakomity plakat. (źródło: http://www.impawards.com) |
W przypadku fabuły "Trance"
pojawia się zasadniczy problem. Pamiętam doskonale, że gdy film wchodził do kin
czytałem recenzję wypełnioną stwierdzeniami typu twist na twiście, a za nimi kolejny twist. Po seansie mogę śmiało
napisać, że jest to spore wyolbrzymienie, niemniej nagłe zwroty akcji atakują
widza już od samego początku. Z tego powodu strach napisać coś więcej o fabule,
żeby nie spotkać się z hejtami i
oskarżeniami o syte spoilery. Generalnie "Trance" opowiada o kradzieży obrazu Francisco de Goi Lot czarownic z londyńskiego domu aukcyjnego. Rabunku o tyle
dziwnego, że pracownik tegoż przybytku, Simon (James McAvoy), za swoją dzielną
postawę zostaje okrzyknięty bohaterem, mimo iż obraz wyparował. Sprawa jest
również dosyć tajemnicza dla Francka (Vincent Cassel), zleceniodawcy i
wykonawcy zbrodni, który chciałby dostać w swoje ręce drogocenne dzieło sztuki.
źródło: http://www.aceshowbiz.com |
Z filmami opierającymi się
fabularnie na nieoczekiwanych zwrotach akcji jest jeden szkopuł: aby zostały
dobrze przyjęte twisty muszą być
zaskakujące, ale jednocześnie w miarę sensowne, logiczne, wiarygodne oraz
uzasadnione fabularnie. Czy "Trance" spełnia powyższe założenia? Niestety, w
mojej opinii jedynie częściowo. Niektóre z zastosowanych w filmie rozwiązań
wypadają, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnie i nieprzekonywująco. Ponadto
spoglądając z dystansu na fabułę nie potrafię dostrzec w niej ani lekkości ani
jakichkolwiek przejawów świeżości. Oglądając produkcję Boyle’a miałem wrażenie
jakbym to wszystko już gdzieś i kiedyś widział. Z tego powodu "Trance" jawi mi
się jako mieszanka wątków z przeróżnego rodzaju gatunków filmowych. Nie
twierdzę przy tym, że zawsze wypada to źle, aczkolwiek w przypadku Boyle’a
trąci niestety wtórnością. Na pewno nie pomagają dialogi, w których troszkę za
dużo pseudofilozoficznego pierdolenia o możliwościach ludzkiego umysłu. Jestem
przekonany, że Paulo Coelho mógłby je wykorzystać w kolejnej swojej wybitnej
inaczej książce. Mogę zatem śmiało napisać, że jestem wysoce rozczarowany
poziomem i gdybym jednak zdołał wybrać się do kina to bym się najzwyczajniej
wkurwił.
źródło: http://www.aceshowbiz.com |
Niemniej Danny Boyle nie jest
średniej klasy wyrobnikiem i nawet, gdy prezentuje gorszą formę potrafi
wykrzesać z filmu coś więcej (to jest zrobić
różnicę jak to mawiają w futbolu). "Trance" zapamiętam z powodu wyjątkowo
ładnych zdjęć głównie nocnego Londynu oraz paru naprawdę fajnych ujęć. Do tych
naprawdę fajnych ujęć z pewnością należy zaliczyć niektóre sekwencje z Rosario
Dawson, w których, że tak się wyrażę eufemistycznie, została ukazana w pełnej
krasie. Oczywiście, znajdą się tacy, którym będzie tego zdecydowanie za mało. Ponadto
film momentami jest dosyć brutalny – oglądamy headshoty, wyrywanie paznokci, czy też i tu uwaga – całkowicie
unikatowy postrzał w qtaza. Na plus
muszę również zaliczyć całą galerię pięknych obrazów, które możemy podziwiać na
ekranie. Zawsze czuję się lepiej, gdy widzę tak doskonałe dzieła sztuki i
bardzo chętnie zobaczyłbym je na żywo, ewentualnie zawiesił na ścianach mojego
prawie penthouse’a. Mogę także
pochwalić "Trance" za wysiłki aktorskie. James McAvoy wypada bardzo dobrze,
aczkolwiek nie mogę napisać nic więcej o jego postaci bez spoilowania. Rosario Dawson może nie powala na kolana swoją
kreacją, ale prezentuje za to inne zalety, o których wspomniałem powyżej. To
także trzeba umieć docenić. Na koniec zostaje solidny jak zawsze Vincent Cassel
– bardzo lubię tegoż aktora, toteż jego widok na ekranie wyjątkowo mnie
ucieszył. A reszta obsady? Reszta jest
milczeniem – jak napisał kiedyś siedemnasty earl Oxford, Edward de Vere. Może
nie jest tragicznie, ale spośród aktorów drugoplanowych nie jestem w stanie
wyróżnić absolutnie kogokolwiek. Wynika to również z faktu, że Boyle jakieś 90%
filmu skupił na relacji w trójkącie Simon – Franck – Elizabeth.
źródło: http://www.aceshowbiz.com |
"Trance" miał mi przynieść wiele
radości, ale jak się okazało po raz kolejny życie
depcze wyobraźnię. Chyba po raz pierwszy przejechałem się tak mocno na
twórczości Danny’ego Boyle’a. Początkowo zamierzałem wystawić notę o oczko
wyższą, ale w trakcie pisania recenzji zacząłem się nad tym zastanawiać dosyć
głęboko. Dlaczegóż miałbyś spojrzeć
łaskawszym okiem na "Trance", szlachetny Maiconie? – spytałem sam siebie w
myślach – Czyż Danny Boyle ostatnimi
czasy zasilił Twoje lewe konto na Arubie pokaźną kwotą wyrażoną w funtach
szterlingach? Danny pożałował hajcu na zasilenie konta, więc ocena jest
jaka jest.
źródło: http://www.aceshowbiz.com |
Ocena: 5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz