What are you doing in your life that is so
terrific?
Tymczasowo postanowiłem odpocząć
od kinowych nowości, by przenieść się w czasie do początku lat 80-tych ubiegłego
stulecia, gdy Michael Mann nie cieszył się jeszcze statusem uznanego reżysera,
lecz dopiero stawiał pierwsze kroki w filmowym rzemiośle. Dzisiaj na warsztacie
wylądował zatem "Thief" ("Złodziej") z 1981 roku. Dzieło o tyle ciekawe, iż
wydaje mi się, że jest wyjątkowo mało znane w Polszy – przynajmniej nie
potrafię sobie przypomnieć, abym w mojej wieloletniej, telewizyjnej odysei miał
kiedykolwiek okazję zapoznać się z tą produkcją. Po seansie śmiało mogę
stwierdzić, że naprawdę warto, ale i tak głównie chciałem się przekonać w jaki
sposób zaczynał twórca "Miami Vice" oraz "Gorączki". Poza tym "Thief" to jeden
z filmów, którym za pośrednictwem "Drive", swoisty hołd złożył Nicolas Winding
Refn.
źródło: http://www.impawards.com |
W świetle dnia Frank (James Caan)
może jawić się jako zwyczajny biznesmen z Chicago. Starając się związać koniec
z końcem i zapewnić sobie egzystencję na godnym poziomie nasz bohater zajmuje
się handlem samochodami oraz prowadzeniem baru. Jednakże kiedy zapada zmrok
daje znać o sobie mroczna przeszłość i drugie oblicze byłego skazańca. Aby
wnieść się na finansowe wyżyny Frank zajmuje się tym, co umie najlepiej –
rozpruwa skomplikowane sejfy. Ponieważ jest niezwykle utalentowanym specjalistą
nie może narzekać na brak zleceń i niezwykle ceni sobie niezależność. Niemniej,
sytuacja zaczyna zmieniać się, gdy zadłużony paser rozstaje się z życiem, a srogo
wyrolowany Frank stara się odzyskać wynagrodzenie od przedstawicieli lokalnej
przestępczości zorganizowanej.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
"Thief" zadziwił mnie kompletnie
niezwykle fachowym podejściem do organizowania skomplikowanych kradzieży. Tak
naprawdę przez większość filmu oglądamy bowiem techniczne przygotowania ekipy Franka
do spektakularnego skoku. Mozolne zabawy z kablami, wizyty u zaprzyjaźnionych
metalurgów czy próby rozgryzienia wszystkich systemów alarmowych są na porządku
dziennym. Może nie brzmi to szczególnie porywająco, ale uwierzcie mi, że film
ogląda się naprawdę świetnie. Co więcej, wykorzystane w produkcji metody
otwierania sejfów oraz urządzenia do rozpruwania, których używają bohaterowie,
są jak najbardziej prawdziwe (do roli konsultanta technicznego został
zatrudniony były złodziej, John Santucci, który pojawił się także na ekranie
jako skorumpowany gliniarz Urizzi) . Już otwierająca scena, która rozgrywa się
niemal bez słów i stanowi swoisty popis nieprzeciętnych umiejętności naszego
bohatera, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Ale przecież im dalej w las,
tym więcej drzew – ilość późniejszych filmowych nawiązań do "Złodzieja" jest
nieprzeciętna. Żeby nie zamulać statystykami pozwólcie, że posłużę się dosyć
świeżym przykładem: pamiętacie jak w "Sicario" w meksykańskiej rezydencji
barona narkotykowego Alejandro spotkał pokojówkę? W "Thief" dostajemy zatem
niezwykle podobną scenę, w której Frank zachowuje się dokładnie tak samo.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Chicago, w którym rozgrywa się większość
akcji filmu, to na pozór normalna, amerykańska metropolia. Jednakże wystarczy
trochę zboczyć z głównych ulic, aby znaleźć się w gąszczu złożonych powiązań
między przestępcami i policją. Leo (Robert Prosky), lokalny przedstawiciel
wszechwładnego, kryminalnego syndykatu może załatwić niemal wszystko o co
poprosisz (od sprzętu do napadu przez klawą rezydencję po … dziecko), o ile
grzecznie grasz w jego drużynie. Miejscowi przedstawiciele prawa i porządku
zamiast zajmować się zamykaniem niebezpiecznych zbrodniarzy, wymuszają haracze
od uczciwych przestępców (a gdy nie chcesz się dołożyć do policyjnego funduszu
emerytalnego dostajesz kontrolny wpierdol). Ale przecież życie Franka to nie
samo rozpruwanie sejfów. W filmie znalazło się również miejsce na dosyć
niestandardowy, rzekłbym wyrachowany, pragmatyczny i biznesowy, wątek miłosny.
Akurat w tym aspekcie, w przeciwieństwie do wielu innych produkcji, nie
uświadczyłem lipy. Za wielkim plus filmu można uznać również znakomitą ścieżkę
dźwiękową stworzona przez niemiecki zespół Tangerine Dream. Oczywiście będzie
to zaleta główne dla osób pogrążonych w nostalgicznej tęsknocie za solidnym,
elektronicznym brzmieniem z początku lat 80-tych ubiegłego stulecia. Niemniej,
osobiście uważam, iż muzyka została wspaniale dobrana, przez co bardzo dobrze
komponuje się z filmowymi wydarzeniami. Dlatego też kompletnie nie potrafię
zrozumieć z jakiego powodu ścieżka dźwiękowa "Złodzieja" została nominowana w
kategorii najgorsze OST w drugiej edycji Złotych Malin.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Jeśli chodzi o aktorstwo to "Złodzieja" mogę podsumować wyłącznie dwoma słowami: James Caan. Frank w jego
wykonaniu wypada po prostu olśniewająco epicko – myślę, że jest to nawet lepsza
rola niż Sonny Corleone z "Ojca Chrzestnego". W szczególności znakomicie
wypadły monologi oraz momenty, w których były skazaniec z poważnego, chłodnego
biznesmena przeistacza się nieokrzesanego chama epatującego
roszczeniowo-arogancką postawą. Wyraz twarzy Franka wypowiadającego kwestię You talking to me or somebody else walk in
this room? na zawsze wrył mi się głęboko w pamięć. Nie da się ukryć, że
James Caan od samego początku chwycił film za jajca i nie wypuścił ich aż do
napisów końcowych. A na drugim planie oprócz debiutującego na dużym ekranie w
dosyć późnym wieku Roberta Prosky’ego znaleźli się m.in. James Belushi (Barry),
Dennis Farina (Carl) oraz popularny piosenkarz country i aktor w jednej osobie,
Willie Nelson (Okla). Warto również zwrócić uwagę na Tuesday Weld wcielającą
się w Jessie.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Abstrahując już od znakomitego
poziomu "Złodzieja" film Michaela Manna warto obejrzeć choćby dla wpływu, jaki
wywarł na wiele późniejszych produkcji. Dodajmy do tego jeszcze epicką rolę
Jamesa Caana, intrygującą historię, realizm złodziejskiego rzemiosła oraz doskonale dobraną
ścieżkę dźwiękową. Czy można oczekiwać czegoś więcej?
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz