Publiczne, jak to mawiał Hank (i
to nie Moody Moi Drodzy, lecz Chinasky – poczytajcie od czasu do czasu),
brandzlowanie nad pierwszym sezonem "True Detective" zdecydowanie przerosło
moje oczekiwania. Dlaczego nie uważam tegoż serialu za arcydzieło nad arcydziełami
napisałem już w zeszłym roku – recenzję znajdziecie tutaj: "True Detective" (sezon 1). Oczywiście nie miałem wtedy i nie mam teraz zamiaru umniejszać
doskonałości postaci Rusta Cohle’a, którego przecież zaliczyłem w poczet
największych serialowych bohaterów. Niemniej, jak wspominałem w poprzedniej
recenzji, nakręcenie drugiej odsłony było tylko kwestią czasu. Pamiętam
doskonale, ileż emocji wzbudziło podanie nazwisk odtwórców głównych ról
męskich. O ile trochę upadły Colin Farrell wydał mi się całkiem na miejscu, o
tyle Vince Vaughn to już lekka kontrowersja, a angaż drewnianego dotychczas
Taylora Kitscha można było rozpatrywać w kategorii chorego żartu. W sumie
jednak pomyślałem, że każdy zasługuje na szansę by zabłysnąć, więc nie miałem
zamiaru skreślić nikogo już na samym starcie. Podobnie było z umiejscowieniem
akcji drugiego sezonu. Tym razem zamiast przedziwnej i niemal mistycznej, ale
za to najlepszej ekranowej Luizjany, wraz z bohaterami przemierzamy, wydawałoby
się, nadmiernie eksploatowaną Kalifornię. Jak napisał kiedyś wieszcz: to lubię! – aczkolwiek wysłuchiwanie
lamentacji oraz utyskiwań znajomych było wysoce frustrujące.
źródło: http://www.impawards.com |
W przeciwieństwie do pierwszej
odsłony liczba głównych bohaterów uległa wyraźnej multiplikacji. Trudno
wskazać, kto gra pierwsze skrzypce, mamy do czynienia raczej z równorzędnymi
członkami kwartetu. Pozwólcie zatem, że zacznę od moim zdaniem najciekawszych i
najbardziej złożonych postaci. Detektyw Ray Velcoro (Colin Farrell) to degenerat,
alkoholik, narkoman oraz brudny gliniarz, walczący z byłą żoną o opiekę na
swoim rudym synem. Zmagając się z demonami przeszłości zostaje sługusem kliki
rządzącej kalifornijskim miastem Vinci. Jednocześnie, grając na dwa fronty,
wspomaga lokalnego, niezwykle ambitnego gangstera Franka (Vince Vaughn). Idylliczna egzystencja naszych bohaterów
kończy się, gdy w tajemniczych okolicznościach zostaje zamordowana lokalna
szycha – Ben Casper. Na wyjaśnieniu zbrodni bardzo zależy Frankowi, który z
nieboszczykiem przeprowadzał intratne interesy. Władze dosyć średnio interesują
się zgonem, ale mimo to powołują zespół śledczych, w którego skład oprócz
wspomnianego detektywa Velcoro wchodzą niepokorna detektyw Ani Bezzerides
(Rachel McAdams) oraz zwyczajny funkcjonariusz drogówki Paul Woodrugh (Taylor
Kitsch).
Ray. (źródło: http://www.hbo.com/true-detective) |
Usłyszałem kiedyś opinię, że
drugi sezon "True Detective" to już nie będzie to samo. Oczywiście, kurwa, że
to nie było to samo! Chwała twórcom za to, że nie poszli na łatwiznę kręcąc
kolejne przygody Rusta i Marty’ego, ale pokazali jaja ze stali i zaserwowali
widzom coś zupełnie nowego. Niestety, jak się szybko okazało, sama odwaga i
tupet nie wystarczą do stworzenia dobrego serialu. Nie ukrywajmy: pod względem
fabularnym jest to kompletna i bezapelacyjna porażka. Zamiast wątku mistycznego
mamy do czynienia z kwestiami ekonomicznymi, które niestety nie wzbudzają aż
tylu emocji i odzierają serial z tajemniczej otoczki. Niemniej, niektóre
rozwiązania fabularne zakrawają na albo najbardziej oklepane motywy (najlepszy
przykład to przypadkowe podsłuchanie tajnej narady złych bohaterów) albo
najprawdziwszy dramat. Zanotować taki zjazd na przestrzeni jedynie dwóch
sezonów? Niebywałe! Chociaż aż troje z czwórki głównych bohaterów serialu
pracuje w policji to nie ma co liczyć na mozolną pracę śledczych, znaną choćby
z "The Wire". Zaiste, śledztwo toczy się mozolnie, ale wynika to raczej z
faktu, iż niemal kompletnie nikomu nie zależy na jego rozwiązaniu. Kolejne
wątki dochodzenia nie są odkrywane w logiczny, przyczynowo-skutkowy sposób,
lecz na zasadzie całkowitego przypadku (przykład: w jednym z odcinków
bohaterowie udają się do domku w górach, a nieopodal akurat przypadkowo kręci się pełno
padlinożernych ptaków).
Frank. (źródło: http://www.hbo.com/true-detective) |
Ogólnie rzecz biorąc w drugim
sezonie twórcy postanowili porzucić minimalizm pierwszej odsłony i zaserwować
widzom mnogość wątków, głównie obyczajowych (tzw. proza życia). Niestety, praktycznie 90% z nich nie wzbudziło u mnie
jakichkolwiek emocji. Do najgorszych zaliczam z pewnością walkę Velcoro o
opiekę na synem, epicką batalię z własną gejozą
Woodrugha (vide Maverick z "Top
Gun") oraz życie uczuciowe Bezzerides. W zasadzie to można się jeszcze
przyczepić do żenującej relacji Woodrugha z matką oraz równie ułomnego motywu
ze służbą w Black Mountain (jakby ktoś nie wiedział o co chodzi to jest to
dosyć nachalne odniesienie to najsłynniejszego PMC świata, czyli niesławnej
Blackwater). Zrezygnowano również z jednoczesnego prowadzenia akcji w kilku
planach czasowych. Jedyną tego rodzaju zabawą jest linearny przeskok dwa
miesiące w przód. Twórcy zdecydowanie odcięli się również od filozoficznych
monologów Rusta, które stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów
pierwszego sezonu. W drugiej odsłonie rozważania i dialogi bohaterów dotyczą o
wiele bardziej prozaicznych aspektów życia. Ponadto serial jest kompletnie
nierówny. Za najlepszy przykład może posłużyć odcinek numer sześć, w którym
znalazła się genialna scena śniadaniowa
Raya i Franka. Niestety w dalszej części nastąpił tak dramatyczny zjazd, że
zacząłem uważać go za najgorszy odcinek w całej serii. Warto poruszyć także
kwestię zakończenia. Już finał pierwszego sezonu pozostawiał wiele do życzenia,
ale tym razem jest naprawdę słabo. Po obejrzeniu ostatniego odcinka zanotowałem
sobie, że było chujowo, ale zawsze mogło być gorzej. Dosyć marne pocieszenie,
nieprawdaż?
Woodrugh. (źródło: http://www.hbo.com/true-detective) |
Czy zatem "True Detective"
posiada jakiekolwiek jasne strony? Z pewnością jako niewielki plus można
zaliczyć ukazanie mechanizmów oraz zależności rządzących miastem Vinci, ale
także policją czy prokuraturą (w Polszy powiedzielibyśmy: układ). Generalnie
nic nie jest proste, jeżeli nie masz mocnych pleców albo nie jesteś rezydentem
rosyjskiej mafii. Wielki props należy
się za intro oraz piosenkę Nevermind
Leonarda Cohena, które po prostu deklasują czołówkę z pierwszego sezonu.
Jednakże największą zaletą drugiej odsłony są bezapelacyjnie piękne i doskonałe
zdjęcia. To nie jest wesoła, plażowa Kalifornia znana z dotychczasowych
seriali. Epicka sieć autostrad stanowiąca swego rodzaju układ krwionośny stanu,
gigantyczne zakłady przemysłowe czy obskurne mordownie (w szczególności ulubione miejsce
spotkań Franka i Raya) wywarły na mnie ogromne wrażenie. Gdybym miał przyznać
ocenę wyłącznie w tej kategorii to z pewnością wystawiłbym notę 10/10
(szczególnie piękna jest panorama Los Angeles z piątego odcinka). Sam wygląd
fikcyjnego miasta Vinci zdecydowanie odbiega od typowego wyobrażenia
kalifornijskiej, spokojnej mieściny. Za przekształcenie Słonecznego Stanu w totalnie depresyjną i odbierającą chęć do życia
miejscówkę należą się wielkie brawa. Pragnę również zwrócić Waszą uwagę na
masakrę, która ma miejsce w jednym z odcinków. Epicka rzeź, przypominająca rozmachem
bitwy meksykańskich karteli rozgrywające się na ulicach Mexico City albo Ciudad
Juárez, również przypadła mi do gustu (aczkolwiek główni bohaterowie byli
oczywiście nieśmiertelni i fragowali jak über
pro). Mimo wszystko warto podkreślić, że w serialu znalazło się
przynajmniej kilka znakomitych scen (m.in. wspomniana wyżej rozmowa Franka i
Raya), aczkolwiek w porównaniu do pierwszego sezonu ich ilość nie powala na
kolana.
Bezzerides. (źródło: http://www.hbo.com/true-detective) |
Jeśli chodzi o postacie i
aktorstwo to pozwólcie, że zacznę od tych, którzy zasługują na brawa. Jak już
wspominałem najbardziej złożonym bohaterem jest Ray Velcoro, w którego świetnie
wcielił się Colin Farrell. Wieści o upadku tego aktora wydają się być
przesadzone, ponieważ jeżeli tylko dostanie do zagrania ciekawą postać
zazwyczaj wypada znakomicie. Ray w jego wykonaniu jest naprawdę w porządku, a
ponadto widać prawdziwą chemię między nim a Frankiem. Ambitny, kalifornijski
gangster również zaskarbił moją sympatię, chociaż trochę czasu zajęło mi
przyzwyczajenie się do facjaty Vaughna. Oczywiście nie sposób ukryć, że
zdarzały mi się momenty kompletnej irytacji wywołanej działaniami Franka, ale w
ogólnym rozrachunku zaliczam go na plus. Bardzo cieszyłem się z angażu Kelly
Reilly i jak zwykle nie zawiodłem się. Jordan w jej wykonaniu nie tylko wygląda
zjawiskowo (chociaż są tacy, który nie doceniają jej urody - brzydka, bo ruda), ale także staje się postacią z krwi i kości, która wydatnie
przyciąga uwagę widza. Z pewnością nie można tego samego powiedzieć o Ani
Bezzerides. Nie mogę odmówić Rachel McAdams jej wysiłków, ale jak to mawiano w "Whiplash": not quite my tempo.
Ogólnie rzecz biorąc oceniam tę postać neutralnie z lekkim negatywnym
odcieniem. I w ten oto sposób możemy płynnie przejść do kompletnych
rozczarowań. Nie ukrywajmy: Taylor Kitsch to dramat. Nie dość, że otrzymał
najgorszą i najbardziej sztampową postać (dramatyczna walka z własnym
homoseksualizmem oraz psychiczny uraz po służbie w Iraku), to jego drewniany
warsztat aktorski tylko pogarsza zaistniałą sytuację. Woodrugh został wrzucony
przez scenarzystów do oceanu gówna, z którego mało który aktor byłby się w
stanie wygrzebać. No ale i tak powiecie, że jest przecież przystojny! David
Morse, typowy bad ass motherfucker,
obsadzony w roli Eliota, pociesznego hipisa i jednocześnie religijnego guru?
Beztroska postać ojca detektyw Bezzerides pasuje raczej do lekkostrawnego
serialu pokroju "Californication", a nie do spuścizny Rusta oraz Marty’ego! Chociaż
tym razem bohaterów drugoplanowych jest cała masa to naprawdę z trudem muszę
przyznać, że nikt nie zrobił na mnie większego wrażenia – de facto wielu z nich
zapomniałem od razu po odcinku, w którym się pojawili.
Jordan. (źródło: http://www.hbo.com/true-detective) |
Recenzja rozciągnęła się ponad
miarę, więc przydałoby się jakieś podsumowanie. Drugi sezon "True Detective" to
niestety kompletna porażka, która ani przez chwilę nie była w stanie udźwignąć dziedzictwa
pierwszej odsłony. Nieliczne przebłyski geniuszy nie mogą bowiem wpłynąć na
ostateczną ocenę tego nieciekawego i nakręconego bez pomysłu przedsięwzięcia. Warto
polecić jedynie ze względu na postacie Raya, Jordan i Franka, piosenkę Nevermind otwierającą każdy odcinek oraz
piękne zdjęcia przemysłowej Kalifornii, za które podnoszę ocenę o jedną
gwiazdkę.
Ukochana mordownia Franka i Raya. (źródło: http://www.hbo.com/true-detective) |
Ocena: 5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz