Szczerze powiedziawszy
niezbyt chętnie podchodziłem do "Lincolna". W
przeciwieństwie do wielu nie jarałem się jakież to będzie
doskonałe ani tym bardziej nie wybrałem się do kina na pokaz zaraz
po premierze. Generalnie nie miałem nawet zamiaru oglądać najnowszego
dzieła Stevena Spielberga w najbliższej przyszłości. Czemuż? Otóż pomimo ogromnej
sympatii dla Daniela Day-Lewisa obawiałem się kolejnego niezwykle
czerstwego, lukrowanego filmu biograficznego skąpanego w oceanie
patosu. A poza tym gardzę Oscarami i wszelkimi nagrodami przemysłu
filmowego, które wypaczają percepcję widzów. I gdyby nie to, że
pewnym propozycjom się nie odmawia, to zapewne poczekałbym aż
"Lincoln" stanie się megahitem Polsatu lub zapuszczą go w TVNowskim superkinie czy jak się to obecnie nazywa.
źródło: http://www.impawards.com |
Na szczęście Steven
Spielberg nie wpadł na pomysł by ukazać całe życie Abrahama
Lincolna w ciągu 150 minut. W sumie to wizja scen małego Abe'a
bawiącego się z niewinnymi Murzynkami mogłaby być typowym
wyciskaczem łez. Jednakże skupiamy się jedynie na okresie od
stycznia 1865 roku do śmierci szesnastego prezydenta USA (sorry za
spoiler - hue, hue, hue). Wojna secesyjna jest już prawie wygrana,
niemniej Konfederaci jeszcze dzielnie walczą. Jednak krwawy konflikt
nie wysuwa się wcale na pierwszy plan. Główny wątek filmu to
walka o wprowadzenie XIII poprawki, która ma doprowadzić do zniesienia niewolnictwa.
Zatem przede wszystkim oglądamy zakulisowe boje Lincolna w Kongresie,
rozmowy z najbliższymi współpracownikami, a także zwyczajne życie
rodzinne.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures. |
"Lincoln"
zaczyna się doskonale, gdyż poznajemy naszego bohatera w trakcie
konwersacji z czarnoskórymi żołnierzami. Jest to moim zdaniem
jedna z najlepszych sekwencji w całym filmie. Aczkolwiek jeśli
spodziewaliście się epickich scen batalistycznych lub pełnych
rozmachu ujęć to możecie poczuć srogi zawód. Spielberg nakręcił
raczej kameralne dzieło, większość scen rozgrywa się w zaciszu
gabinetów, a największe mają miejsce podczas obrad Kongresu. W
zasadzie nie przeszkadzało mi to w żaden sposób, bo na bitwy wojny
secesyjnej już się napatrzyłem dość. Niezwykłe wrażenie
wywarła na mnie natomiast scena, w której oglądamy czarnoskórego
żołnierza wywożącego ze szpitala na taczce amputowane kończyny.
Mocne ujęcie, naprawdę! Równie podobała mi się scena z generałem
Robertem E. Lee, który de facto jest moim ulubionym dowódcą z
okresu wojny secesyjnej. O sile filmu przemawia wspaniałe aktorstwo
jednego człowieka. Mało powiedzieć, że Daniel Day-Lewis zagrał
Abrahama Lincolna. On po prostu się nim stał! I jest to na tyle
dobra kreacja, że zapewne do końca życia będę spoglądał przez
jej pryzmat na Abe'a. Zwróćcie uwagę na sposób w jaki Day-Lewis
porusza się czy mówi – toż to najprawdziwsze wcielenie Lincolna.
Chociaż jak pisałem powyżej Oscarów nie poważam, to jednak
tegoroczna nagroda za rolę pierwszoplanową przypadła najbardziej
zasłużonej osobie. Świetnie napisana i zagrana postać z krwi i
kości, a nie papierowa laurka dla amerykańskiej demokracji.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures. |
Moim zdaniem na
wyróżnienie oprócz Daniela Day-Lewisa zasługuje w szczególności
Sally Field (Mary Lincoln) oraz David Strathairn (William Seward).
Jakoś nie odczuwałem specjalnych zachwytów nad kreacją Tommy Lee
Jonesa (Thaddeus Stevens), a już na pewno nie będę rozpływał się
nad Josephem Gordon-Levittem. Robert Lincoln w jego wykonaniu jest
uosobieniem prawej miałkości, aczkolwiek taką czerstwą postać w dużej
mierze wykreował scenariusz. Niestety zawiera wszelkie przykre i
niezrozumiałe dla mnie motywy typu "chcę umrzeć na polu chwały,
chociaż nie muszę". Jest to pierwszy zgrzyt, który sprawia,
że "Lincolna" nie mogę uznać za film wybitny. Jednak
największy zarzut stawiam pewnemu zabiegowi scenariuszowemu. Otóż
sztab Lincolna, aby przegłosować poprawkę w Kongresie, bez żenady
posuwa się szeroko pojmowanego lobbingu, który niekiedy przebiera
po prostu formę najzwyklejszej korupcji. W imię wolności
współpracownicy naszego herosa demokracji kupczą stanowiskami i
wręczają łapówki. I nie czepiałbym się tego, gdyby nie jeden
mankament. Otóż te, jakże ważne i jednocześnie prawdziwe
procesy, ukazano w żartobliwej konwencji. Tym samym widzowie nie
biorą tego na serio i bezrefleksyjnie chłoną amoralną i
wyrachowaną działalność Lincolna. Ponoć cel uświęca środki, więc po
co ta żartobliwa konwencja?
"Umarbym se na wojence, ale tato mi nie pozwala. Smuteczek." źródło: 2012 Walt Disney Pictures. |
Zasadniczo mogę uznać
"Lincolna" za dzieło bardzo solidne z epicką wprost rolą
Daniela Day-Lewisa. Jednakże osobiście zabrakło mi trudnego do
zdefiniowania pierwiastka, który sprawia, że film staje się
wyjątkowy i mam ochotę oglądać go wielokrotnie. Momentami dzieło
Spielberga po prostu zwyczajnie mnie nudziło. Nie ma magii, nie ma
zatem oceny wyższej niż dobra. Może po prostu nie jest to kino dla
mnie? Ostatnio (a dokładniej chodziło o recenzję "Dredda") spotkałem się bowiem
z zarzutami, iż oglądam "chłam" ;) Niemniej czas na
szokujące wyznanie: projekcja "Dredda" przyniosła mi kupę
autentycznej radości, natomiast po "Lincolnie" czułem się
całkowicie obojętnie. Ot, obejrzałem i poza rolą Daniela
Day-Lewisa nic mnie nie ruszyło. Aczkolwiek uważam, że znać
wypada a i opinię własną posiadać nie zaszkodzi.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures. |
Ocena: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz