poniedziałek, 15 kwietnia 2013

"Lincoln"

Szczerze powiedziawszy niezbyt chętnie podchodziłem do "Lincolna". W przeciwieństwie do wielu nie jarałem się jakież to będzie doskonałe ani tym bardziej nie wybrałem się do kina na pokaz zaraz po premierze. Generalnie nie miałem nawet zamiaru oglądać najnowszego dzieła Stevena Spielberga w najbliższej przyszłości. Czemuż? Otóż pomimo ogromnej sympatii dla Daniela Day-Lewisa obawiałem się kolejnego niezwykle czerstwego, lukrowanego filmu biograficznego skąpanego w oceanie patosu. A poza tym gardzę Oscarami i wszelkimi nagrodami przemysłu filmowego, które wypaczają percepcję widzów. I gdyby nie to, że pewnym propozycjom się nie odmawia, to zapewne poczekałbym aż "Lincoln" stanie się megahitem Polsatu lub zapuszczą go w TVNowskim superkinie czy jak się to obecnie nazywa.
źródło: http://www.impawards.com
Na szczęście Steven Spielberg nie wpadł na pomysł by ukazać całe życie Abrahama Lincolna w ciągu 150 minut. W sumie to wizja scen małego Abe'a bawiącego się z niewinnymi Murzynkami mogłaby być typowym wyciskaczem łez. Jednakże skupiamy się jedynie na okresie od stycznia 1865 roku do śmierci szesnastego prezydenta USA (sorry za spoiler - hue, hue, hue). Wojna secesyjna jest już prawie wygrana, niemniej Konfederaci jeszcze dzielnie walczą. Jednak krwawy konflikt nie wysuwa się wcale na pierwszy plan. Główny wątek filmu to walka o wprowadzenie XIII poprawki, która ma doprowadzić do zniesienia niewolnictwa. Zatem przede wszystkim oglądamy zakulisowe boje Lincolna w Kongresie, rozmowy z najbliższymi współpracownikami, a także zwyczajne życie rodzinne.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
"Lincoln" zaczyna się doskonale, gdyż poznajemy naszego bohatera w trakcie konwersacji z czarnoskórymi żołnierzami. Jest to moim zdaniem jedna z najlepszych sekwencji w całym filmie. Aczkolwiek jeśli spodziewaliście się epickich scen batalistycznych lub pełnych rozmachu ujęć to możecie poczuć srogi zawód. Spielberg nakręcił raczej kameralne dzieło, większość scen rozgrywa się w zaciszu gabinetów, a największe mają miejsce podczas obrad Kongresu. W zasadzie nie przeszkadzało mi to w żaden sposób, bo na bitwy wojny secesyjnej już się napatrzyłem dość. Niezwykłe wrażenie wywarła na mnie natomiast scena, w której oglądamy czarnoskórego żołnierza wywożącego ze szpitala na taczce amputowane kończyny. Mocne ujęcie, naprawdę! Równie podobała mi się scena z generałem Robertem E. Lee, który de facto jest moim ulubionym dowódcą z okresu wojny secesyjnej. O sile filmu przemawia wspaniałe aktorstwo jednego człowieka. Mało powiedzieć, że Daniel Day-Lewis zagrał Abrahama Lincolna. On po prostu się nim stał! I jest to na tyle dobra kreacja, że zapewne do końca życia będę spoglądał przez jej pryzmat na Abe'a. Zwróćcie uwagę na sposób w jaki Day-Lewis porusza się czy mówi – toż to najprawdziwsze wcielenie Lincolna. Chociaż jak pisałem powyżej Oscarów nie poważam, to jednak tegoroczna nagroda za rolę pierwszoplanową przypadła najbardziej zasłużonej osobie. Świetnie napisana i zagrana postać z krwi i kości, a nie papierowa laurka dla amerykańskiej demokracji.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
Moim zdaniem na wyróżnienie oprócz Daniela Day-Lewisa zasługuje w szczególności Sally Field (Mary Lincoln) oraz David Strathairn (William Seward). Jakoś nie odczuwałem specjalnych zachwytów nad kreacją Tommy Lee Jonesa (Thaddeus Stevens), a już na pewno nie będę rozpływał się nad Josephem Gordon-Levittem. Robert Lincoln w jego wykonaniu jest uosobieniem prawej miałkości, aczkolwiek taką czerstwą postać w dużej mierze wykreował scenariusz. Niestety zawiera wszelkie przykre i niezrozumiałe dla mnie motywy typu "chcę umrzeć na polu chwały, chociaż nie muszę". Jest to pierwszy zgrzyt, który sprawia, że "Lincolna" nie mogę uznać za film wybitny. Jednak największy zarzut stawiam pewnemu zabiegowi scenariuszowemu. Otóż sztab Lincolna, aby przegłosować poprawkę w Kongresie, bez żenady posuwa się szeroko pojmowanego lobbingu, który niekiedy przebiera po prostu formę najzwyklejszej korupcji. W imię wolności współpracownicy naszego herosa demokracji kupczą stanowiskami i wręczają łapówki. I nie czepiałbym się tego, gdyby nie jeden mankament. Otóż te, jakże ważne i jednocześnie prawdziwe procesy, ukazano w żartobliwej konwencji. Tym samym widzowie nie biorą tego na serio i bezrefleksyjnie chłoną amoralną i wyrachowaną działalność Lincolna. Ponoć cel uświęca środki, więc po co ta żartobliwa konwencja?
"Umarbym se na wojence, ale tato mi nie pozwala. Smuteczek."
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
Zasadniczo mogę uznać "Lincolna" za dzieło bardzo solidne z epicką wprost rolą Daniela Day-Lewisa. Jednakże osobiście zabrakło mi trudnego do zdefiniowania pierwiastka, który sprawia, że film staje się wyjątkowy i mam ochotę oglądać go wielokrotnie. Momentami dzieło Spielberga po prostu zwyczajnie mnie nudziło. Nie ma magii, nie ma zatem oceny wyższej niż dobra. Może po prostu nie jest to kino dla mnie? Ostatnio (a dokładniej chodziło o recenzję "Dredda") spotkałem się bowiem  z zarzutami, iż oglądam "chłam" ;) Niemniej czas na szokujące wyznanie: projekcja "Dredda" przyniosła mi kupę autentycznej radości, natomiast po "Lincolnie" czułem się całkowicie obojętnie. Ot, obejrzałem i poza rolą Daniela Day-Lewisa nic mnie nie ruszyło. Aczkolwiek uważam, że znać wypada a i opinię własną posiadać nie zaszkodzi.
źródło: 2012 Walt Disney Pictures.
Ocena: 7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz