"I am the law!!!"
- legendarna kwestia sędziego Dredda znów rozbrzmiewa na ekranie. Po
niezbyt udanej ekranizacji komiksu Johna Wagnera i Carlosa Ezquerry z 1995 roku, przyszła
pora na reboot. Swoją drogą w ostatnich latach tendencja
ta nabiera co najmniej niepokojących rozmiarów (wspomnijmy choćby reboot Spidermana czy remake "Total Recall"). Przyznam się, że
nie miałem okazji czytać komiksu, toteż trudno mi ocenić film pod
względem wierności pierwowzoru. Niniejsza recenzja będzie zatem
dotyczyć samego dzieła filmowego oraz ewentualnych odniesień do wcześniejszej
ekranizacji. Tym razem za reżyserię odpowiadał Pete Travis nieposiadający w swoim skromnym dorobku ani jednego filmu, który oglądałem. Nie wróżyło to wspaniale projekcji, tym bardziej, że "Dredd" padł ofiarą hejtingu znajomych recenzentów.
Świetny plakat! (źródło: http://www.impawards.com/index.html) |
Fabuła "Dredda"
nie jest specjalnie wysublimowana. Jeśli oczekujecie twistów,
wielości rozbudowanych i wielopiętrowych wątków lub przewrotnych zakończeń to
trafiliście pod zły adres. Alex Garland, autor scenariusza, postawił na
prostotę: sędzia Dredd fraguje i basta! Niemniej dla osób
niezaznajomionych z filmem z 1995 roku lub komiksem należy się krótki
zarys fabularny. Otóż ludzkość po raz kolejny postanowiła
przerzedzić swoje szeregi w nuklearnym Armageddonie. Większość
planety została skażona, więc resztki (acz całkiem pokaźne)
rodzaju ludzkiego zamieszkują jedynie kilka ogromnych aglomeracji
wolnych od promieniowania. Akcja "Dredda" rozgrywa się
właśnie w jednej z nich – 800-milionowym Mega City One. Takie
nagromadzenie czynnika ludzkiego powoduje niespotykane natężenie
zbrodni, więc powołano specjalne jednostki, które mogą wydawać
wyroki od razu na miejscu przestępstwa. Jak łatwo się domyślić
Dredd (Karl Urban) zalicza się do wspomnianego grona sędziów.
Fabuła skupia się na jednym dniu jego pracy, w którym ma sprawdzić
przydatność do służby Anderson (Olivia Thirlby). Chociaż wyniki dziewczyny
są z deczka poniżej średniej, to dysponuje ona ciekawą umiejętnością: wskutek wystawienia na długotrwałe działanie promieniowania
posiadła zdolność czytania w myślach. Testem dla Anderson okazuje
się brutalne potrójne morderstwo w 200-piętrowym budynku Peach
Trees.
"Yeah" (źródło: http://www.aceshowbiz.com/) |
Nie da się uniknąć
porównań do produkcji z 1995 roku. Pierwsza rzecz jaka rzuca się w
oczy to wygląd Mega City One. W porównaniu do filmu Danny'ego Cannona wygląda
znacznie mniej futurystycznie – ot, jak slumsy w których ktoś
nagle wybudował kilkadziesiąt ogromniastych drapaczy chmur. Niemniej
sprawiło to, że od razu kupiłem taką wizję przyszłości –
sprawa wygląda podobnie jak w przypadku "Loopera".
Przebrzydłe miasto z wszechobecnym syfem na ulicach nadaje fajny
klimat nowemu "Dreddowi" i sprawia, że cała produkcja
nosi wydaje się odrobinkę bardziej realistyczna. W stosunku do
Dredda z 1995 roku fabuła jest znacznie prostsza i troszkę bardziej
schematyczna. Jak pisałem wcześniej nie ma nieoczekiwanych zwrotów
akcji, a jest głównie sieczka z przerwami na krótkie dialogi. I tak
właśnie sobie wyobrażam sędziego Dredda! Generalnie osadzenie
akcji w mega-budynku przypomina trochę indonezyjski "The
Raid". Niektórzy pewnie postawią zarzuty, że wygląda to jak
gra FPP – bohaterowie fragują zdobywając kolejne levele budynku,
aczkolwiek w tym przypadku mi to wcale nie przeszkadza. Poziom
przemocy jest na szczęście niezwykle wysoki, gdyż przeciwnicy
naszego bohatera umierają na wyjątkowo krwawe sposoby. Bardzo
realistycznie ukazano skutki upadku na beton z dużej wysokości,
obdzierane ze skóry, headshoty, eksplozje urywające kończyny czy
też efekty używania amunicji przeciwpancernej. "Dredd"
pod tym względem jest bezkompromisowy. Wystarczy przywołać scenę
"koszenia piętra" z minigunów, która przywołuje
wspaniałe wspomnienia z pierwszej części "Predatora".
Warto również zauważyć, że w tym filmie rannych się po prostu
dobija strzałem w głowę.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/ |
Ogromną zaletą nowego
"Dredda" jest kompletny brak jakiegokolwiek wątku
miłosnego. Twórcy podążyli ścieżką wytyczoną przez świetny
"Doom", ale dotarli znacznie dalej niż Andrzej Bartkowiak.
Dlaczego? Otóż w "Doomie" występował motyw miłości
bratersko-siostrzanej (przy czym zaznaczam, że normalnej, bez
kontekstów seksualnych), który mimo wszystko spowalniał trochę
akcję, ale z drugiej strony nie był czerstwy. W "Dredzie"
nie zobaczymy nic takiego. Całość relacji między parą głównych
bohaterów sprowadza się do prostej formuły pro – rookie.
I to jest w pewien sposób wyjątkowe, ponieważ w 95% przypadków
film skończyłby się romansem. Za przeciwstawienie się tejże
silnej i jakże niszczącej kino akcji pokusie, twórcom należą się
ogromne brawa. A jeszcze większe oklaski za kilka pięknych ujęć
działania narkotyku SLO-MO (m.in. początkowa sekwencja przed
pościgiem, kąpiel w wannie czy spadanie) oraz scenę, w której w
hełmie Dredda odbija się łuna płonących przeciwników.
Interesująco przedstawia się również fragment filmu rozgrywający
w głowie Kaya (Wood Harris). Warto również wspomnieć o doskonale
dobranej ścieżce dźwiękowej, która idealnie podkreśla klimat
"Dredda".
źródło: http://www.aceshowbiz.com/ |
Rzut oka na postacie i
aktorstwo. Karl Urban świetnie wczuł się w bezuczuciową postać
Dredda. Przez cały film nawet na chwilę nie zdejmuje kasku ani nie
zdradza żadnych ludzkich odruchów. Jako bad-ass motherfucker
without mercy bardziej przypomina jednego z Terminatorów niż
ludzką istotę. W sumie to niewiele dowiadujemy się o Dreddzie –
jest po prostu bezwzględnym sędzią i uosobieniem sloganu "I am
the law!". Najlepiej o stanie jego psychiki świadczy scena, w
której zrzucenie z wysokości 200 kondygnacji jednego z
przeciwników komentuje oszczędnym "Yeah". Jeśli miałbym
coś poprawić w tej jakże doskonałej postaci, to na pewno
zwiększyłbym liczbę i jakość one-linerów, ponieważ pod
tym względem czułem się trochę rozczarowany. Pewnym
przeciwieństwem dla naszego herosa jest rookie Cassandra Anderson. Wywodząc się z chujowego miejsca żywi nadzieję, że jej
praca zrobi różnicę w mieście. Chociaż znacznie bardziej
skłonna od okazywania ludzkich emocji, Anderson nie zawaha się
odjebać komuś głowy. Generalnie fajna rola Olivii Thirlby. Po stronie zła
mogłoby być natomiast troszkę lepiej, ponieważ fabularny zarys Madeline "Ma-Ma" Madrigal
jest interesujący. Była dziwka, pocięta przez alfonsa, któremu w
ramach zemsty odgryzła kutasa, a następnie przejęła handel SLO-MO
to raczej intrygująca postać z dużym potencjałem. Niestety rola Leny Headey nie zapada jakoś
szczególnie w pamięć. O wiele lepiej wypada choćby Wood Harris
(Kay), który wbrew swojej woli towarzyszy dwójce sędziów w ich
krwawej krucjacie.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/ |
Podsumowując "Dredd"
to przepiękna feeria przemocy o wyjątkowo nieskomplikowanej fabule,
która daje kupę radości w czasie seansu. W dobie coraz większych
udziwnień fabularnych klawo czasem zanurzyć się w kinie, które
nie wymaga od widza absolutnie niczego. Niemniej takie filmy niełatwo stworzyć, o czym świadczy wiele porażek na przestrzeni
ostatnich dekad. "Dredd" udał się nad wyraz, gdyż czerpie
z najlepszych wzorców kina akcji. Doskonałe kino, wbrew hejterskim
recenzjom, godne polecenia każdemu prawdziwemu kinomanowi. W niemal każdym aspekcie jest to wersja zdecydowanie lepsza od oryginalnej, a ponadto koronny dowód, że 35 milionów USD wystarcza na świetne kino rozrywkowe.
Polecam gorąco!
źródło: http://www.aceshowbiz.com/ |
Ocena: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz