poniedziałek, 1 kwietnia 2013

"Dredd"

"I am the law!!!" - legendarna kwestia sędziego Dredda znów rozbrzmiewa na ekranie. Po niezbyt udanej ekranizacji komiksu Johna Wagnera i Carlosa Ezquerry z 1995 roku, przyszła pora na reboot. Swoją drogą w ostatnich latach tendencja ta nabiera co najmniej niepokojących rozmiarów (wspomnijmy choćby reboot Spidermana czy remake "Total Recall"). Przyznam się, że nie miałem okazji czytać komiksu, toteż trudno mi ocenić film pod względem wierności pierwowzoru. Niniejsza recenzja będzie zatem dotyczyć samego dzieła filmowego oraz ewentualnych odniesień do wcześniejszej ekranizacji. Tym razem za reżyserię odpowiadał Pete Travis nieposiadający w swoim skromnym dorobku ani jednego filmu, który oglądałem. Nie wróżyło to wspaniale projekcji, tym bardziej, że "Dredd" padł ofiarą hejtingu znajomych recenzentów.
Świetny plakat!
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)
Fabuła "Dredda" nie jest specjalnie wysublimowana. Jeśli oczekujecie twistów, wielości rozbudowanych i wielopiętrowych wątków lub przewrotnych zakończeń to trafiliście pod zły adres. Alex Garland, autor scenariusza, postawił na prostotę: sędzia Dredd fraguje i basta! Niemniej dla osób niezaznajomionych z filmem z 1995 roku lub komiksem należy się krótki zarys fabularny. Otóż ludzkość po raz kolejny postanowiła przerzedzić swoje szeregi w nuklearnym Armageddonie. Większość planety została skażona, więc resztki (acz całkiem pokaźne) rodzaju ludzkiego zamieszkują jedynie kilka ogromnych aglomeracji wolnych od promieniowania. Akcja "Dredda" rozgrywa się właśnie w jednej z nich – 800-milionowym Mega City One. Takie nagromadzenie czynnika ludzkiego powoduje niespotykane natężenie zbrodni, więc powołano specjalne jednostki, które mogą wydawać wyroki od razu na miejscu przestępstwa. Jak łatwo się domyślić Dredd (Karl Urban) zalicza się do wspomnianego grona sędziów. Fabuła skupia się na jednym dniu jego pracy, w którym ma sprawdzić przydatność do służby Anderson (Olivia Thirlby). Chociaż wyniki dziewczyny są z deczka poniżej średniej, to dysponuje ona ciekawą umiejętnością: wskutek wystawienia na długotrwałe działanie promieniowania posiadła zdolność czytania w myślach. Testem dla Anderson okazuje się brutalne potrójne morderstwo w 200-piętrowym budynku Peach Trees.
"Yeah"
(źródło: http://www.aceshowbiz.com/)

Nie da się uniknąć porównań do produkcji z 1995 roku. Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy to wygląd Mega City One. W porównaniu do filmu Danny'ego Cannona wygląda znacznie mniej futurystycznie – ot, jak slumsy w których ktoś nagle wybudował kilkadziesiąt ogromniastych drapaczy chmur. Niemniej sprawiło to, że od razu kupiłem taką wizję przyszłości – sprawa wygląda podobnie jak w przypadku "Loopera". Przebrzydłe miasto z wszechobecnym syfem na ulicach nadaje fajny klimat nowemu "Dreddowi" i sprawia, że cała produkcja nosi wydaje się odrobinkę bardziej realistyczna. W stosunku do Dredda z 1995 roku fabuła jest znacznie prostsza i troszkę bardziej schematyczna. Jak pisałem wcześniej nie ma nieoczekiwanych zwrotów akcji, a jest głównie sieczka z przerwami na krótkie dialogi. I tak właśnie sobie wyobrażam sędziego Dredda! Generalnie osadzenie akcji w mega-budynku przypomina trochę indonezyjski "The Raid". Niektórzy pewnie postawią zarzuty, że wygląda to jak gra FPP – bohaterowie fragują zdobywając kolejne levele budynku, aczkolwiek w tym przypadku mi to wcale nie przeszkadza. Poziom przemocy jest na szczęście niezwykle wysoki, gdyż przeciwnicy naszego bohatera umierają na wyjątkowo krwawe sposoby. Bardzo realistycznie ukazano skutki upadku na beton z dużej wysokości, obdzierane ze skóry, headshoty, eksplozje urywające kończyny czy też efekty używania amunicji przeciwpancernej. "Dredd" pod tym względem jest bezkompromisowy. Wystarczy przywołać scenę "koszenia piętra" z minigunów, która przywołuje wspaniałe wspomnienia z pierwszej części "Predatora". Warto również zauważyć, że w tym filmie rannych się po prostu dobija strzałem w głowę.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ogromną zaletą nowego "Dredda" jest kompletny brak jakiegokolwiek wątku miłosnego. Twórcy podążyli ścieżką wytyczoną przez świetny "Doom", ale dotarli znacznie dalej niż Andrzej Bartkowiak. Dlaczego? Otóż w "Doomie" występował motyw miłości bratersko-siostrzanej (przy czym zaznaczam, że normalnej, bez kontekstów seksualnych), który mimo wszystko spowalniał trochę akcję, ale z drugiej strony nie był czerstwy. W "Dredzie" nie zobaczymy nic takiego. Całość relacji między parą głównych bohaterów sprowadza się do prostej formuły pro – rookie. I to jest w pewien sposób wyjątkowe, ponieważ w 95% przypadków film skończyłby się romansem. Za przeciwstawienie się tejże silnej i jakże niszczącej kino akcji pokusie, twórcom należą się ogromne brawa. A jeszcze większe oklaski za kilka pięknych ujęć działania narkotyku SLO-MO (m.in. początkowa sekwencja przed pościgiem, kąpiel w wannie czy spadanie) oraz scenę, w której w hełmie Dredda odbija się łuna płonących przeciwników. Interesująco przedstawia się również fragment filmu rozgrywający w głowie Kaya (Wood Harris). Warto również wspomnieć o doskonale dobranej ścieżce dźwiękowej, która idealnie podkreśla klimat "Dredda".
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Rzut oka na postacie i aktorstwo. Karl Urban świetnie wczuł się w bezuczuciową postać Dredda. Przez cały film nawet na chwilę nie zdejmuje kasku ani nie zdradza żadnych ludzkich odruchów. Jako bad-ass motherfucker without mercy bardziej przypomina jednego z Terminatorów niż ludzką istotę. W sumie to niewiele dowiadujemy się o Dreddzie – jest po prostu bezwzględnym sędzią i uosobieniem sloganu "I am the law!". Najlepiej o stanie jego psychiki świadczy scena, w której zrzucenie z wysokości 200 kondygnacji jednego z przeciwników komentuje oszczędnym "Yeah". Jeśli miałbym coś poprawić w tej jakże doskonałej postaci, to na pewno zwiększyłbym liczbę i jakość one-linerów, ponieważ pod tym względem czułem się trochę rozczarowany. Pewnym przeciwieństwem dla naszego herosa jest rookie Cassandra Anderson. Wywodząc się z chujowego miejsca żywi nadzieję, że jej praca zrobi różnicę w mieście. Chociaż znacznie bardziej skłonna od okazywania ludzkich emocji, Anderson nie zawaha się odjebać komuś głowy. Generalnie fajna rola Olivii Thirlby. Po stronie zła mogłoby być natomiast troszkę lepiej, ponieważ fabularny zarys Madeline "Ma-Ma" Madrigal jest interesujący. Była dziwka, pocięta przez alfonsa, któremu w ramach zemsty odgryzła kutasa, a następnie przejęła handel SLO-MO to raczej intrygująca postać z dużym potencjałem. Niestety rola Leny Headey nie zapada jakoś szczególnie w pamięć. O wiele lepiej wypada choćby Wood Harris (Kay), który wbrew swojej woli towarzyszy dwójce sędziów w ich krwawej krucjacie.
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Podsumowując "Dredd" to przepiękna feeria przemocy o wyjątkowo nieskomplikowanej fabule, która daje kupę radości w czasie seansu. W dobie coraz większych udziwnień fabularnych klawo czasem zanurzyć się w kinie, które nie wymaga od widza absolutnie niczego. Niemniej takie filmy niełatwo stworzyć, o czym świadczy wiele porażek na przestrzeni ostatnich dekad. "Dredd" udał się nad wyraz, gdyż czerpie z najlepszych wzorców kina akcji. Doskonałe kino, wbrew hejterskim recenzjom, godne polecenia każdemu prawdziwemu kinomanowi. W niemal każdym aspekcie jest to wersja zdecydowanie lepsza od oryginalnej, a ponadto koronny dowód, że 35 milionów USD wystarcza na świetne kino rozrywkowe. Polecam gorąco!
źródło: http://www.aceshowbiz.com/
Ocena: 7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz