sobota, 31 sierpnia 2019

"Once Upon a Time... in Hollywood"/"Pewnego razu w Hollywood" (2019)


Don't cry in front of the Mexicans.

Po czterech latach posuchy Quentin Tarantino wreszcie wjechał na ekrany ze swoim dziewiątym, a zarazem przedostatnim (przynajmniej wedle zapowiedzi reżysera; na IMBb już pojawiła się pogłoska o tym, że dziesiąta produkcja będzie z uniwersum Star Trek) filmem. Oczywiście takiej wybornej okazji przegapić nie można, więc seans był jedynie kwestią czasu. Tym razem, wybierając z bogatej oferty krakowskich lokali, postawiliśmy na poniedziałkowy seans w studyjnym Kinie Mikro, położonym nieopodal naszego krowoderskiego apartamentu (nocne spacery po ulicy Lea takie wspaniałe!). Zarówno cena biletu w poniedziałki, jak i bliskość, to spore zalety, ale Mikro urzeka przede wszystkim świetnym klimatem prawdziwego kina z dawnych lat. Jak się okazało po seansie wspomniana atmosfera tego miejsca idealnie wpisała się w wydźwięk "Once Upon a Time... in Hollywood", które wręcz wypełnia nostalgia i wspomnienia z Miasta Aniołów. Co ciekawe jak stwierdził sam Quentin Tarantino jego najnowszy film to osobisty list miłosny do Los Angeles. No, ale przejdźmy wreszcie do fabuły, nie marnując więcej czasu na niepotrzebne, przydługie i pisane na siłę frazy składające się na rodzący się w bólach wstęp.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
W Mieście Aniołów roku pańskiego 1969 podupadający gwiazdor telewizyjnych serialów Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) próbuje ratować resztki swojej kariery. U jego boku wiernie stoi doświadczony kaskader, dubler, a prywatnie najlepszy kumpel, Cliff Booth (Brad Pitt). Dwójka bohaterów stara się za wszelką ceną uzyskać angaż do produkcji, która umożliwiłaby powrót na aktorski Parnas, a przede wszystkim miliony monet (kosztowna rezydencja Daltona nie jest najbardziej ekonomiczną miejscówką w L.A.). Tymczasem w najbliższym sąsiedztwie Ricka pomieszkuje coraz bardziej znany polski reżyser Roman Polański (Rafał Zawierucha) ze swoją piękną, młodą żoną Sharon Tate (Margot Robbie). A dodatkowo w okolicach L.A. doskonale znany wymiarowi sprawiedliwości Charles Manson (Damon Herriman) rozkręca hipisowską wspólnotę na opuszczonym ranczu, służącym w dawnych czasach za plan filmowy.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Kiedy wyszedłem z kina byłem całkowicie pomieszany (pozdro Grażka :*), ponieważ otrzymałem coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Quentin Tarantino zmieszał z błotem moje oczekiwania i totalnie mnie zaskoczył (w szczególności finałem, o którym napiszę troszkę w dalszej części recenzji), niemniej od razu wiedziałem, że prymat "Pulp Fiction" nie został zagrożony. „Pewnego razu w Hollywood” to nie tylko list miłosny reżysera do Miasta Aniołów, ale także wyjątkowo osobista produkcja opierająca się w głównej mierze na wspomnieniach Quentina oraz nostalgii za złotą erą Fabryki Snów. Tempo, w którym rozgrywa się akcja filmu, jest wyjątkowo nieśpieszne, ba można nawet powiedzieć, że praktycznie nic się nie dzieje. Początkowo wydawało mi się to nawet troszkę nudnawe, ale po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że tak powolny rozwój posiada prawdziwy urok – w szczególności w czasach, gdy bezmyślne kino opiera się na zawrotnej narracji przynoszącej widzowi jedynie konfuzję, absurd i nonsens. Liczba nawiązań i odniesień w "Pewnego razu w Hollywood" jest wręcz ogromna (ha, sprawdźcie choćby sam tytuł), przez co w zasadzie nie ma sensu wymieniać wszystkiego, ponieważ istnieje groźba, że jeszcze coś pominę. Warto jednak zwrócić uwagę, że dużą część akcji oglądamy zza szyby samochodu prowadzonego przez Cliffa, Romana czy Sharon – Quentin w jakimś wywiadzie twierdził, że tak właśnie zapamiętał dzieciństwo w Los Angeles.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Ogromną zaletą "Dawno temu w Hollywood", a jednocześnie znakiem rozpoznawalnym dla Quentina Tarantino, jest znakomita ścieżka dźwiękowa. Warto obejrzeć film choćby, żeby posłuchać tych wszystkich znakomitych utworów. Nie sposób również nie zwrócić uwagi na znakomite dialogi, które przez cały seans cieszą ucho, ale to już po prostu kolejny znak rozpoznawczy Quentina. Oczywiście pod względem fabularnym oczekujcie raczej rozwiązań w stylu "Bękartów wojny" niż filmu dokumentalnego (a spodziewałem się najgorszego – wyjątkowo realistycznie przedstawionej rzezi dokonanej przez bandę Mansona). Ponieważ nie chcę Wam psuć zabawy, to trudno napisać cokolwiek o finale, ale na pewno takiego rozwiązania splatających się wątków nie przewidziałem. Swoją drogą jest to wspaniałe, typowe dla Tarantino zakończenie, a dodatkowo niezwykle spektakularne. Warto napisać parę słów o przedstawieniu postaci Sharon Tate, gdyż multum gromów spadło za to na reżysera. Wiele zarzutów opiera się na spłycaniu portretu aktorki, która po prostu ma wyglądać na ekranie. Moim zdaniem Sharon pokazana w trakcie wykonywania zwyczajnych, przyziemnych czynności (oczywiście dla hollywoodzkiej aktorki) takich jak tańczenie, zabawa, słuchanie muzyki czy oglądanie samej siebie na ekranie, wcale nie umniejsza czy szarga jej legendę. Czytałem nawet opinie, że tak ukazana na ekranie aktorka zyskuje dodatkowy czynnik anielskości, gdyż wydaje się wręcz nieziemską, piękną istotą. Dla mnie scena, w której Sharon Tate z dziecięcym entuzjazmem przygląda się reakcjom widzów oglądających jej film w kinie, jest po prostu piękna i stanowi esencję kinematografii. Podobnie wygląda sprawa z rzekomo kontrowersyjnym przedstawieniem Bruce'a Lee – ludzie, dajcie spokój, to nie jest film biograficzny. Na koniec warto zwrócić jeszcze uwagę na długą scenę rozgrywającą się na ranczu Spahn, którą cechuje budowa imponującego napięcia i dramaturgii – po prostu czuć, że coś fatalnego dzieje się w tym miejscu.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Quentin Tarantino potrafi bezbłędnie dobierać aktorów, a potem świetnie prowadzić ich na planie. W duecie Leonarda DiCaprio i Brada Pitta występuje lepsza chemia niż między parą głównych bohaterów w niejednym romansie. Rick Dalton w wykonaniu DiCaprio to po prostu czysta poezja – blednący aktor, o skłonnościach depresyjnych, próbujący wrócić za wszelką cenę na szczyt. Dodatkowo "Pewnego razu w Hollywood" zawiera multum jego różnych kreacji i wcieleń, pokazanych w retrospekcjach oraz filmach kręconych w trakcie rozwoju fabuły (w tym pięknej sceny, w której Dalton odbiera pochwały od reżysera) – są nawet wokalno-taneczne popisy Leonardo (piosenka The Green Door). Dla mnie jednak cichym bohaterem filmu jest Brad Pitt, który zdaje się, podobnie jak filmowy Cliff, pozostawać w cieniu DiCaprio/Daltona. Niemniej bohater wojenny i kaskader to znakomicie zagrana postać, która znając swoje ograniczenia zdecydowanie nie wychyla się przed szereg, a przede wszystkim nie pajacuje, gdy musi wykonać tak prozaiczne zadanie jak naprawa anteny telewizyjnej. Naprawdę, myślę, że każdy z nas chciałby mieć tak oddanego kumpla. Przechodząc do drugiej pary słynnych bohaterów od razu należy stwierdzić, że Rafał Zawierucha dostał niewiele ekranowego czasu i wypowiada może ze trzy kwestie. W tym duecie natomiast o wiele bardziej błyszczy Margot Robbie, która chociaż niewiele mówi, to jednak wypełnia ekran swoim jestestwem. Sharon Tate w jej wykonaniu jest wyjątkowo urzekająca, piękna, czuć od niej emanujące dobro i zdaje się jakby istotą nie z tego świata. Na drugim planie i w epizodach wystąpiło tak wielu wspaniałych aktorów, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Do moich faworytów z pewnością zalicza się Mike Moh (Bruce Lee), Margaret Qualley (Pussycat) oraz Julia Butters, wcielająca się w małoletnią aktorkę Trudi (naprawdę imponujący występ!).
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
W przypadku "Pewnego razu w Hollywood" zachodzi u mnie swoisty paradoks. Chociaż w recenzji pisałem, że film wydawał się troszkę nużący, to jednak z przyjemnością obejrzałbym pełną wersję, trwającą prawdopodobnie jakieś cztery godziny z wszystkimi epizodycznymi postaciami, które ostatecznie wycięto. Z pewnością jest to produkcja, która zdecydowanie zyskuje po głębszym zastanowieniu. Zaraz po wyjściu z kina myślałem, żeby wystawić siódemkę, ale już gdy zaczynałem pisać recenzję postanowiłem podnieść do ósemki, a teraz gdy recenzja jest na ukończeniu, a w mojej krwi jest coraz więcej pysznego rumu Božkov z Czeskiej Republiki, to zdecydowałem się jeszcze podkręcić ostateczną notę. "Pewnego razu w Hollywood” posiada naprawdę imponujący klimat Miasta Aniołów i pozostaje jedynie ubolewać, że prawdziwa historia potoczyła się inaczej.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Ocena: 9/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz