Don't
cry in front of the Mexicans.
Po czterech latach
posuchy Quentin Tarantino wreszcie wjechał na ekrany ze swoim
dziewiątym, a zarazem przedostatnim (przynajmniej wedle zapowiedzi
reżysera; na IMBb już pojawiła się pogłoska o tym, że dziesiąta
produkcja będzie z uniwersum Star Trek) filmem. Oczywiście takiej
wybornej okazji przegapić nie można, więc seans był jedynie
kwestią czasu. Tym razem, wybierając z bogatej oferty krakowskich
lokali, postawiliśmy na poniedziałkowy seans w studyjnym Kinie Mikro, położonym nieopodal naszego krowoderskiego
apartamentu (nocne spacery po ulicy Lea takie wspaniałe!). Zarówno
cena biletu w poniedziałki, jak i bliskość, to spore zalety, ale
Mikro urzeka przede wszystkim świetnym klimatem prawdziwego kina z
dawnych lat. Jak się okazało po seansie wspomniana atmosfera tego
miejsca idealnie wpisała się w wydźwięk "Once Upon a Time... in Hollywood", które wręcz wypełnia nostalgia i
wspomnienia z Miasta Aniołów. Co ciekawe jak
stwierdził sam Quentin Tarantino jego najnowszy film to osobisty
list miłosny do Los Angeles. No, ale przejdźmy wreszcie do
fabuły, nie marnując więcej czasu na niepotrzebne, przydługie i
pisane na siłę frazy składające się na rodzący się w bólach
wstęp.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc. |
W Mieście Aniołów roku
pańskiego 1969 podupadający gwiazdor telewizyjnych serialów Rick
Dalton (Leonardo DiCaprio) próbuje ratować resztki swojej kariery.
U jego boku wiernie stoi doświadczony kaskader, dubler, a prywatnie
najlepszy kumpel, Cliff Booth (Brad Pitt). Dwójka bohaterów stara
się za wszelką ceną uzyskać angaż do produkcji, która
umożliwiłaby powrót na aktorski Parnas, a przede wszystkim miliony
monet (kosztowna rezydencja
Daltona nie jest najbardziej ekonomiczną miejscówką w L.A.).
Tymczasem w najbliższym sąsiedztwie Ricka pomieszkuje coraz
bardziej znany polski reżyser Roman Polański (Rafał Zawierucha) ze
swoją piękną, młodą żoną Sharon Tate (Margot Robbie). A
dodatkowo w okolicach L.A. doskonale znany wymiarowi sprawiedliwości
Charles Manson (Damon Herriman) rozkręca hipisowską wspólnotę na
opuszczonym ranczu, służącym w dawnych czasach
za plan filmowy.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc. |
Kiedy
wyszedłem z kina byłem całkowicie pomieszany (pozdro Grażka :*),
ponieważ otrzymałem coś, czego kompletnie się nie spodziewałem.
Quentin Tarantino zmieszał z błotem moje oczekiwania i totalnie
mnie zaskoczył (w szczególności finałem, o którym napiszę
troszkę w dalszej części recenzji), niemniej od razu wiedziałem,
że prymat "Pulp Fiction" nie został zagrożony. „Pewnego razu
w Hollywood” to nie tylko list miłosny reżysera do Miasta
Aniołów, ale także wyjątkowo osobista produkcja opierająca się
w głównej mierze na wspomnieniach Quentina oraz nostalgii za złotą
erą Fabryki Snów.
Tempo, w którym rozgrywa się akcja filmu, jest wyjątkowo
nieśpieszne, ba można nawet powiedzieć, że praktycznie nic się
nie dzieje. Początkowo wydawało mi się to nawet troszkę nudnawe,
ale po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że tak powolny
rozwój posiada prawdziwy urok – w szczególności w czasach, gdy
bezmyślne kino opiera się na zawrotnej narracji przynoszącej
widzowi jedynie konfuzję, absurd i nonsens. Liczba nawiązań i
odniesień w "Pewnego razu w Hollywood" jest wręcz ogromna (ha,
sprawdźcie choćby sam tytuł), przez co w zasadzie nie ma sensu
wymieniać wszystkiego, ponieważ istnieje groźba, że jeszcze coś
pominę. Warto jednak zwrócić uwagę, że dużą część akcji
oglądamy zza szyby samochodu prowadzonego przez Cliffa, Romana czy
Sharon – Quentin w jakimś wywiadzie twierdził, że tak właśnie
zapamiętał dzieciństwo w Los Angeles.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc. |
Ogromną zaletą "Dawno
temu w Hollywood", a jednocześnie znakiem rozpoznawalnym dla
Quentina Tarantino, jest znakomita ścieżka dźwiękowa. Warto
obejrzeć film choćby, żeby posłuchać tych wszystkich znakomitych
utworów. Nie sposób również nie
zwrócić uwagi na znakomite dialogi, które przez cały seans cieszą
ucho, ale to już po prostu kolejny znak rozpoznawczy Quentina.
Oczywiście pod względem fabularnym oczekujcie raczej
rozwiązań w stylu "Bękartów wojny" niż filmu dokumentalnego
(a spodziewałem się najgorszego – wyjątkowo realistycznie
przedstawionej rzezi dokonanej przez bandę Mansona). Ponieważ nie
chcę Wam psuć zabawy, to trudno napisać cokolwiek o finale, ale na
pewno takiego rozwiązania splatających się wątków nie
przewidziałem. Swoją drogą jest to wspaniałe, typowe dla
Tarantino zakończenie, a dodatkowo niezwykle spektakularne. Warto
napisać parę słów o przedstawieniu postaci Sharon Tate, gdyż
multum gromów spadło za to na reżysera. Wiele zarzutów opiera się
na spłycaniu portretu aktorki, która po prostu ma wyglądać na
ekranie. Moim zdaniem Sharon pokazana w trakcie wykonywania
zwyczajnych, przyziemnych czynności (oczywiście dla hollywoodzkiej
aktorki) takich jak tańczenie, zabawa, słuchanie muzyki czy
oglądanie samej siebie na ekranie, wcale nie umniejsza czy szarga
jej legendę. Czytałem nawet opinie, że tak ukazana na ekranie
aktorka zyskuje dodatkowy czynnik anielskości,
gdyż wydaje się wręcz nieziemską, piękną istotą. Dla mnie
scena, w której Sharon Tate z dziecięcym entuzjazmem przygląda się
reakcjom widzów oglądających jej film w kinie, jest po prostu
piękna i stanowi esencję kinematografii. Podobnie wygląda sprawa z
rzekomo kontrowersyjnym przedstawieniem Bruce'a Lee – ludzie,
dajcie spokój, to nie jest film biograficzny. Na koniec warto
zwrócić jeszcze uwagę na długą scenę rozgrywającą się na
ranczu Spahn, którą cechuje budowa imponującego napięcia i
dramaturgii – po prostu czuć, że coś fatalnego dzieje się w tym
miejscu.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc. |
Quentin Tarantino potrafi
bezbłędnie dobierać aktorów, a potem świetnie prowadzić ich na
planie. W duecie Leonarda DiCaprio i Brada Pitta występuje lepsza
chemia niż między parą głównych bohaterów w niejednym romansie.
Rick Dalton w wykonaniu DiCaprio to po prostu czysta poezja –
blednący aktor, o skłonnościach depresyjnych, próbujący wrócić
za wszelką cenę na szczyt. Dodatkowo "Pewnego razu w Hollywood" zawiera multum jego różnych kreacji i wcieleń, pokazanych w
retrospekcjach oraz filmach kręconych w trakcie rozwoju fabuły (w
tym pięknej sceny, w której Dalton odbiera pochwały od reżysera)
– są nawet wokalno-taneczne popisy Leonardo (piosenka The
Green Door). Dla mnie jednak cichym bohaterem filmu jest Brad
Pitt, który zdaje się, podobnie jak filmowy Cliff, pozostawać w
cieniu DiCaprio/Daltona. Niemniej bohater wojenny i kaskader to
znakomicie zagrana postać, która znając swoje ograniczenia
zdecydowanie nie wychyla się przed szereg, a przede wszystkim nie
pajacuje, gdy musi wykonać tak prozaiczne zadanie jak naprawa anteny
telewizyjnej. Naprawdę, myślę, że każdy z nas chciałby mieć
tak oddanego kumpla. Przechodząc do drugiej pary słynnych bohaterów
od razu należy stwierdzić, że Rafał Zawierucha dostał niewiele
ekranowego czasu i wypowiada może ze trzy kwestie. W tym duecie
natomiast o wiele bardziej błyszczy Margot Robbie, która chociaż
niewiele mówi, to jednak wypełnia ekran swoim jestestwem. Sharon
Tate w jej wykonaniu jest wyjątkowo urzekająca, piękna, czuć od
niej emanujące dobro i zdaje się jakby istotą nie z tego świata.
Na drugim planie i w epizodach wystąpiło tak wielu wspaniałych
aktorów, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Do moich
faworytów z pewnością zalicza się Mike Moh (Bruce Lee), Margaret Qualley (Pussycat) oraz Julia Butters, wcielająca się w małoletnią aktorkę Trudi (naprawdę imponujący występ!).
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc. |
W przypadku "Pewnego
razu w Hollywood" zachodzi u mnie swoisty paradoks. Chociaż w
recenzji pisałem, że film wydawał się troszkę nużący, to
jednak z przyjemnością obejrzałbym pełną wersję, trwającą
prawdopodobnie jakieś cztery godziny z wszystkimi epizodycznymi
postaciami, które ostatecznie wycięto. Z pewnością jest to
produkcja, która zdecydowanie zyskuje po głębszym zastanowieniu.
Zaraz po wyjściu z kina myślałem, żeby wystawić siódemkę, ale
już gdy zaczynałem pisać recenzję postanowiłem podnieść do
ósemki, a teraz gdy recenzja jest na ukończeniu, a w mojej krwi
jest coraz więcej pysznego rumu Božkov z Czeskiej Republiki, to zdecydowałem się jeszcze podkręcić ostateczną notę. "Pewnego razu w Hollywood” posiada naprawdę imponujący klimat Miasta Aniołów i pozostaje jedynie ubolewać, że prawdziwa historia potoczyła się inaczej.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc. |
Ocena: 9/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz